Pobierz - Czytaj książki
Transkrypt
Pobierz - Czytaj książki
Niniejsza darmowa publikacja zawiera jedynie fragment pełnej wersji całej publikacji. Aby przeczytać ten tytuł w pełnej wersji kliknij tutaj. Niniejsza publikacja może być kopiowana, oraz dowolnie rozprowadzana tylko i wyłącznie w formie dostarczonej przez NetPress Digital Sp. z o.o., operatora sklepu na którym można nabyć niniejszy tytuł w pełnej wersji. Zabronione są jakiekolwiek zmiany w zawartości publikacji bez pisemnej zgody NetPress oraz wydawcy niniejszej publikacji. Zabrania się jej od-sprzedaży, zgodnie z regulaminem serwisu. Pełna wersja niniejszej publikacji jest do nabycia w sklepie internetowym BezKartek. Marie Freyssac Sceny z życia rosyjskich milionerów Zapiski francuskiej guwernantki Przełożyła Natalia Stochalska Poradnia K Spis treści Karta redakcyjna Dedykacja Wstęp Pierwsze wrażenia Projekt okładki: BEATA DANOWSKA Przekład: NATALIA STOCHALSKA Redakcja: JUSTYNA BEDNAREK Korekta: SERGIUSZ OLEJNIK Skład: Dobra Strona Marie Freyssac, Ma vie chez les milliardaires russes; copyright Editions Stock, 2013 Warszawa 2014 ISBN 978-83-63960-09-4 Poradnia K sp. z o.o. 00-544 Warszawa, ul. Wilcza 25/6 e-mail: [email protected] WWW: www.poradniak.pl Konwersja: eLitera s.c. Dla pewnej rodziny, której nigdy nie zapomnę Wstęp Kawior na śniadanie, podróże prywatnym samolotem czy wakacje na własnym jachcie... Gdy jest się miliarderem w Moskwie, to już nie tylko luksus i przyjemność, to obowiązek. Byłam nauczycielką francuskiego w rodzinie tak zwanych „nuworyszy”, „oligarchów”. Rozpiera ich duma, że są Rosjanami. Na początku nieprzystępni, ale kiedy uda się przełamać pierwsze lody, okazują się hojni, ujmujący i niewiele się różnią od zwykłych mieszkańców Moskwy. Głęboko wierzą w moc słowiańskiej duszy i bez skrępowania folgują własnej naturze. Moje koleżanki po fachu, które znalazły się w innych rodzinach, przeważnie opisywały ten świat jako powierzchowny i bezlitosny. Napady histerii matek, kamery w każdym kącie domu, zwolnienia za zabranie owocu z lodówki, czy przekopywanie całego mieszkania z powodu podejrzenia o kradzież kolii... Ja miałam szczęście. W mojej rodzinie nic podobnego się nie zdarzyło. Trafiłam na kulturalne małżeństwo i urocze dzieci, a jednocześnie weszłam w świat wielkiego bogactwa, który często wydawał mi się surrealistyczny i trudny do wyobrażenia dla zwykłego śmiertelnika. Nie staram się być obiektywna ani dokładnie przedstawiać życia rosyjskich oligarchów. Opisuję po prostu sytuacje, jakie przeżyłam w niesamowitym świecie miliarderów oraz codzienne życie zwykłych mieszkańców Moskwy. Będzie o wódce traktowanej jako lekarstwo i jako dodatek do potraw, o urodzinowym podwieczorku urządzonym z wielką pompą, przypominającym wesele, o lekcji golfa na pełnym morzu. I o ludziach – od egzaltowanego pasażera kolei transsyberyjskiej, który wyrzucał pieniądze za okno, po kąpiącą się w przeręblu babuszkę... Sympatyczne, zabawne, a niekiedy przygnębiające historyjki oddają osobliwy charakter rosyjskiego społeczeństwa. Pierwsze wrażenia „Pracujesz trzy dni z jednym dzieckiem, a potem masz trzy dni wolnego. W tym czasie zmieniają cię rosyjska i angielska guwernantka. Liza bardzo dobrze mówi po francusku. Raz w tygodniu przeprowadzasz z nią półgodzinną albo nawet krótszą lekcję, bo ma już i tak wystarczająco dużo zadań z rosyjskiego. Rano budzisz ją, a kiedy sama przygotuje się do wyjścia, odprowadzasz do szkoły. Krótko mówiąc, jesteś wolna od dziewiątej do szesnastej... Gdy zajmujesz się Aloszą, we wtorki i czwartki zabierasz go na basen, oczywiście bawisz się z nim, chodzisz na spacery, popołudniami, między czternastą a siedemnastą, chłopiec odpoczywa. Mama dzieci jest urocza i dyspozycyjna. Filozofią taty jest to, żeby wszyscy w pracy byli szczęśliwi. To najbardziej ludzka z rodzin, jaką znam w Moskwie, a widywałam różne przypadki, na przykład pewną rodzinę alkoholików, gdzie piła nawet siedmioletnia córeczka... Oprócz pensji Sokołowowie opłacają ci mieszkanie w centrum i wszystko, czego potrzebujesz na wakacjach, które spędzasz z nimi. – Ależ to wymarzona praca! – Hmm... No tak, ale ciągle musisz być do dyspozycji, zwłaszcza podczas wyjazdów. Trzeba być elastycznym. Dobra, przepraszam, muszę kończyć, masażysta czeka, a dziś moja kolej... Jeśli wciąż jesteś zainteresowana, podrzucę im twoje CV”. Oszołomiona, rozłączam się. To była Solenne, „nauczycielka francuskiego”, o której stanowisko ubiegam się za 4000 euro kieszonkowego miesięcznie – tak jest w ogłoszeniu! Kiedy opisuję moją przyszłą pracę ojcu, od razu wyobraża sobie, że zostanę zniewolona przez siatkę handlarzy żywym towarem. Staram się go uspokoić – zazwyczaj alfonsi nie werbują przez biuro pośrednictwa pracy. Parę dni później dzwoni do mnie Solenne. Podobno mój list motywacyjny zachwycił mamę dzieci, którymi miałam się zająć. Na szczęście, bo dotychczasowa guwernantka zaczynała już tracić nadzieję, że znajdzie kogoś na swoje miejsce. Kiedy kilka miesięcy temu powiedziała, że chciałaby wrócić do Francji, obiecała, że przed wyjazdem poszuka następczyni. Tyle że do tej pory żadna z kandydatek nie zyskała aprobaty rodziców. Solenne podtrzymuje mnie na duchu: „Z twoim doświadczeniem zawodowym, jeśli tylko umiesz jeść nożem i widelcem i masz zrobiony manikiur, dasz radę”. Rozmowa ma się odbyć pojutrze – w Niemczech. „Sama się przekonasz, są bardzo bogaci, ale zachowują zdrowy rozsądek. Nie wożą się po Moskwie rolls-royce’em, gdy na ulicach zalega topniejący śnieg zmieszany z błotem, który mógłby pobrudzić samochód”. Ten koronny argument zbija mnie z pantałyku. Wyobrażam ich sobie jako szykownych elegantów trzymających się na dystans. W hotelu InterContinental, gdzie umówiliśmy się na rozmowę, spotykam miłą parę ludzi w luźnych sportowych ubraniach. Ona – wysoka, szczupła blondynka, około trzydziestki. On – łysy, korpulentny, dobrze po pięćdziesiątce. „Będzie pani odprowadzała dzieci do szkoły i na zajęcia pozalekcyjne oraz uczyła je francuskiego w trakcie zabawy” – mówi po angielsku Madame, a następnie przechodzi do ustalenia szczegółowego planu zajęć obydwu swoich latorośli. Monsieur, który zlustrował mnie od stóp do głów – z paznokciami włącznie – zanim uścisnął mi dłoń, wchodzi małżonce w słowo: „Sami muszą sprzątać swój pokój. Pani rolą jest zachęcanie ich do porządku” – podkreśla. – Pali pani? – Nie. – Ma pani jakąś alergię? – Nie. – Jest pani wegetarianką? – Nie. – Cierpi pani na chorobę morską? – Nie. – Pije pani? – Tak. No, to znaczy... z umiarem, kieliszek wina od czasu do czasu, w końcu jestem Francuzką. Dla niego rozmowa dobiegła już końca, więc odchodzi z telefonem przy uchu. Madame wydaje się bardziej zaangażowana, coś gryzmoli na skrawku papieru. Czytam: „5000”. „To wynagrodzenie” – wyjaśnia. No cóż, nieczęsto spotyka się pracodawcę, który proponuje o tysiąc euro więcej niż w ogłoszeniu... Zgadzam się bez wahania. „Wie pani, w Moskwie niełatwo się żyje, to bardzo niebezpieczne miasto. Powinna pani przyjechać na próbę w przyszłym tygodniu, żeby się przekonać, czy spodoba się pani tutaj, no i... czy polubi się pani z dziećmi”. Gdy tłumaczę, że w mojej obecnej pracy nie mogę wziąć urlopu, kiedy mi się tylko zechce, a tym bardziej w ostatniej chwili, wygląda na zszokowaną. „Ale ja znam już trochę Moskwę i naprawdę chcę tu mieszkać” – uspokajam. Woła swojego zapracowanego męża, który ciągle wisi na telefonie i po rosyjsku przedstawia mu sytuację. „W porządku” – oznajmia Monsieur. Jej życzenie jest dla niego rozkazem. Aby zwrócić mi koszty transportu i hotelu, nie zerkając nawet na rachunki, wręcza mi banknot o wartości 500 euro. Osiemnaście godzin jazdy pociągiem w obie strony po to, by odbyć dwudziestominutową rozmowę. Warto było. Piętnaście dni później... Lekko zaniepokojona, czekam na rodzinę, popijając herbatkę w Ritzu. Jako zwykłemu śmiertelnikowi nigdy nie przyszło mi do głowy, żeby przekroczyć progi tego luksusowego hotelu, całego ociekającego złotem i wyłożonego mahoniową boazerią. Madame zbliża się pewnym, zdecydowanym krokiem (co nie jest tak oczywiste w szpilkach Louboutin na dwunastocentymetrowym obcasie i z torebką z krokodylej skórki przewieszoną przez lewe ramię, na której ostentacyjnie widnieje logo Gucci), dyskretnie wydając polecenia lokajom. Matce towarzyszą moi dwaj nowi szefowie: Liza, siedmioletnia śliczna blondyneczka o figlarnym spojrzeniu, która chowa się, gdy chcę się z nią przywitać, oraz przesłodki czteroletni Alosza o zaokrąglonym nosku, który już na pierwszy rzut oka wygląda na pieszczocha. Jako bywalcy salonów biorą mnie za ręce i prowadzą do windy. Trzy nianie, ładne młode dziewczyny, podążają za orszakiem: Angielka, Rosjanka i Solenne – Francuzka, którą mam zastąpić za trzy tygodnie. Wieczorami i w weekendy będę im pomagać – dzieci z bogatych domów wymagają dużo uwagi. Personel hotelu okazuje szczególne względy familii Sokołowów i nadskakuje im na każdym kroku. Nic dziwnego, biorąc pod uwagę plik banknotów przeznaczonych na napiwki dla obsługi za wtaszczenie do rodzinnego apartamentu około dziesięciu walizek Louis Vuitton, spakowanych na tygodniowy pobyt... Ponieważ Liza jest wykończona podróżą – oczywiście prywatnym samolotem – nie idziemy na spacer; wyciągnięta na łóżku z baldachimem woli obejrzeć DVD z Barbie w Paryżu albo pobawić się w kelnerkę. Alosza rozkłada swoją kolekcję samochodzików w pokoju obok. Późnym popołudniem Nastia, ich matka, powierza mi misję zamówienia obiadu. „Proszę zamówić także coś dla siebie, co tylko pani zechce”. Z wrodzonej skromności decyduję się na zupę za 40 euro. Niezorientowana jeszcze w zasadach postępowania, do których będę musiała się przyzwyczaić, waham się, czy zadzwonić po room service. W przeciwieństwie do mnie, Liza ma w tym dużą wprawę, wyrywa mi z ręki telefon i bezbłędnie wybiera poprawny numer. Posiłek zostaje dostarczony. Szampan również. Liza i jej matka przebierają się w biegu, ledwie mają czas, żeby zjeść przed wyjściem do opery. Obie udają się tam w sukniach od Diora i futrach. Solenne idzie z nimi, a ja powoli wchodzę w moją nową rolę babysitterki Aloszy. Następnego dnia ktoś puka do drzwi. To Jacques, uprzedzająco grzeczny paryżanin w wytwornym kaszmirowym płaszczu, pełniący rolę „konsjerża” rodziny, gdy ta bawi w stolicy. Do jego zadań należy zaspokajanie najpilniejszych potrzeb, od zamawiania szofera, który wozi dzieci na karuzelę pod wieżą Eiffla, po zakup prostownicy do włosów GHD Scarlet z limitowanej serii Deluxe, bez której nie może się obejść Nastia. Nie dalej jak wczoraj Jacques musiał się nieźle nagimnastykować, żeby w ostatniej chwili zdobyć bilety na balet. Zawsze jest w pełnej gotowości. „Samochody czekają” – oznajmia. Cała gromadka (wraz z walizkami) opuszcza hotel. Po trzyminutowym kursie taksówki zatrzymują się na avenue Montaigne przed kamienicą z epoki Haussmanna. Zmęczeni pomieszkiwaniem w Ritzu przy okazji każdego wypadu do Paryża, czyli mniej więcej dwa razy do roku, państwo Sokołowowie postanowili odnowić jeden apartament, aby czuć się tu bardziej „jak w domu”. To przytulne mieszkanko, którego metr kwadratowy kosztuje ponad 10 000 euro, miało zastąpić bezosobowy i zbyt konwencjonalny charakter Ritza. Jednak, nie wiedzieć czemu, jest urządzone w identycznym stylu, ale pewnie to wrażenie wynika z mojej nieznajomości rzeczy... Żyrandole, lichtarze, antyczne dywany, osiemnastowieczne fotele, marmurowe kolumny... Po przekroczeniu progu czuję się jak w pałacu, mam stąd widok na wieżę Eiffla. Solenne zaprasza mnie do salonu. Nieśmiało siadam na jednej z kanap w stylu Ludwika XVI. Czy to ogromne, barokowe lustro w złotej ramie nad kominkiem wisi tam po to, by pokój wydawał się jeszcze większy? No cóż, faktycznie ma on nie więcej niż jakieś czterdzieści metrów kwadratowych. Liza wpada jak bomba, zachwycona nowym wynalazkiem. „Chodź coś zobaczyć!” Pospiesznie idę za nią do pokoju rodziców. Naciska guzik i z sufitu zjeżdża płaski ekran. To zmyślne rozwiązanie stworzył JPM. Czyżbyście nie znali JPM – architekta, który zajmuje się adaptacją wnętrz z zachowaniem ich oryginalnego wystroju? „Dotknij! – rozkazuje. – Jakie to miłe!” Ściany są obite miękką tkaniną w kasztanowym kolorze. Dokładnie taką jak w Wersalu. Rozkoszując się moim zdziwieniem, Liza dodaje podekscytowana: „A w salonie telewizor jest za lustrem, widać go dopiero, gdy się go włączy!”. Biegnie przez długi korytarz obity tapetą w niebieskie i złote paski. Pędzę za nią z prędkością błyskawicy, żeby zobaczyć resztę pomieszczeń: garderobę, toaletę dla gości, pokój brata. W końcu docieramy do jej królestwa. Wskakuje na łóżko z baldachimem i z nieskrywaną dumą pozwala mi zwiedzić swoją łazienkę z pozłacanymi kurkami. „A teraz pobawimy się zwierzakami z PetShopu!” Solenne zagląda do pokoju, dzięki czemu mam chwilę wytchnienia. „Przedstawię cię Brunonowi, francuskiemu kucharzowi, jeszcze go nie widziałaś”. Wydawało mi się, że obeszłam już cały apartament, ale nie, były tam jeszcze pralnia i kuchnia, za zamkniętymi drzwiami na końcu korytarza, które ukryły się w bogatej ornamentyce ścian. Ledwie zdążyłam poznać cudowny świat barwnych figurek z PetShopu, które mogą spać na drzewie i podróżować prywatnym samolotem, gdy właśnie wysiadłszy z własnego, do pokoju wszedł Artiom, ojciec Lizy, by ucałować córeczkę. Odprowadzam ich do drzwi i zaczynam pogawędkę z koleżanką Angielką na temat zachwycającego chińskiego panneau z drewna powleczonego czerwoną laką, które pokrywa ściany jadalni. Pan domu, dumny z nowego mieszkania i uszczęśliwiony naszymi peanami, podchodzi do nas: „Zamierzam również kupić jakiś niewielki zamek z dużą posiadłością niedaleko Paryża. Przyda się do gry w golfa”. Ma też pewne plany dotyczące zagospodarowania apartamentu znajdującego się dwa piętra niżej – „bo w tym nie ma już miejsca na salę do ćwiczeń” – tłumaczy. Będzie tam także sauna i pokoje dla gości. Nagle rozbrzmiewa dzwonek. Solenne zerka na mały monitor zawieszony na ścianie – wiadomo, judasz to przestarzały wynalazek – po czym w drzwiach staje prawosławny duchowny, z długimi włosami i brodą. Nastia i Artiom sprowadzili go specjalnie z Moskwy, żeby przywiózł parę ikon i, jak nakazuje tradycja, poświęcił mieszkanie. Najpierw antyczny dywan zostaje pokropiony szampanem Dom Pérignon, ponad 100 euro za butelkę, której połowa rozlewa się przez przypadek, a następnie święconą wodą. „Musimy pomóc kucharzowi przynieść kawior, łososia i inne rzeczy” – szepcze mi do ucha Solenne, gdy delektuję się kieliszkiem szampana. Nie mieli jeszcze czasu zatrudnić służącej ani majordomusa, którzy przez cały rok będą zajmować się apartamentem. Szalenie dystyngowany jak do tej pory pop nagle zaczyna ganiać się z dziećmi po korytarzu. To zwyczajne i beztroskie zachowanie świadczy o tym, że musi być w dużej zażyłości z najbogatszymi rodzinami w Moskwie. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki Niniejsza darmowa publikacja zawiera jedynie fragment pełnej wersji całej publikacji. Aby przeczytać ten tytuł w pełnej wersji kliknij tutaj. Niniejsza publikacja może być kopiowana, oraz dowolnie rozprowadzana tylko i wyłącznie w formie dostarczonej przez NetPress Digital Sp. z o.o., operatora sklepu na którym można nabyć niniejszy tytuł w pełnej wersji. Zabronione są jakiekolwiek zmiany w zawartości publikacji bez pisemnej zgody NetPress oraz wydawcy niniejszej publikacji. Zabrania się jej od-sprzedaży, zgodnie z regulaminem serwisu. Pełna wersja niniejszej publikacji jest do nabycia w sklepie internetowym BezKartek.