Profesor Sahara - Jakub Ciećkiewicz

Transkrypt

Profesor Sahara - Jakub Ciećkiewicz
C14
14.01.2011
Historie z paragrafem
Tajemnicze zaginięcie Grzesia
Ewa Kopcik
P
rzyjechał do
domu na weekendową przepustkę i przepadł
bez śladu. Od
3,5 roku figuruje
w policyjnych kartotekach
jako zaginiony, choć policja
dziś szuka przede wszystkim
jego zwłok.
16–letni Grzegorz Mańkiewicz zniknął 19 maja 2007 r.
Z samego rana wyszedł
z domu w Woli Radziszowskiej, a przed dziewiątą był już
w sąsiednim Radziszowie,
u swojej prababci. Szukał
możliwości zarobku. Znalazł
pracę u sąsiadki prababci.
Zgodził się na 10 zł za godzinę. Mniej więcej trzy godziny
później spojrzał na zegarek
i powiedział, że musi już kończyć. Pożegnał się i ruszył na
skróty w kierunku domu. Później nikt go już nie widział.
Przepadł jak kamień w wodę.
Pierwszy sygnał o zaginięciu Grześka skawińska policja
dostała jeszcze tego samego
dnia. Przed godziną 20. dzwo-
niła matka chłopaka, twierdząc, że syn zniknął z domu.
Ucieczka, uprowadzenie, wypadek? Przez pierwsze tygodnie policja badała głównie te
tropy. Bez skutku.
Dwa miesiące wcześniej
Grześ trafił do krakowskiego
domu dziecka. Powodem miała być rzekoma próba samobójcza w listopadzie 2006 r.
Z akt sądu rodzinnego wynika, że trafił do szpitala tuż po
tym, jak oznajmił matce, że
wypił rozpuszczoną w wodzie
trutkę na myszy. Badania
w szpitalu nie stwierdziły jednak zatrucia. Ze szpitalnego
łóżka trafił na oddział psychiatryczny dla dzieci i młodzieży, a stamtąd wprost do
domu dziecka. Tym bardziej
że matka skarżyła się na kłopoty wychowawcze z synem.
„Trafił w złe towarzystwo,
wagarował, miał problemy
w nauce. Chciałam go uchronić” – tłumaczyła później
dziennikarzom.
Jednak w „bidulu” Grzesiek nie sprawiał kłopotów.
Lubił przebywać z młodszymi
kolegami – grał z nimi w piłkę, czytał im książki. Ze starszymi wychowankami nie znalazł wspólnego języka. Z nikim
Rodzinny konflikt to powód do
wzajemnych oskarżeń w sprawie
zaginięcia Grzesia. Jego dziadek
w swoich zeznaniach sugerował,
że stoi za tym jego była żona. Ona
z kolei w pismach do prokuratury
i policji wprost oskarża córkę
i byłego męża o zabójstwo.
się nie przyjaźnił, był raczej
samotnikiem. Był bardzo spokojny – określali go wychowawcy.
Psycholog z poradni psychiatrycznej dla dzieci i młodzieży:
– Zawsze brał winę na siebie. Obwiniał się nawet o to, że
jego młodszy brat nie mieszka
w domu, tylko u dziadków, że
jego ojciec pił alkohol i kilka
lat temu „zadławił się nim na
śmierć”. Dwa dni przed zaginięciem przeszedł na spotkanie
wyjątkowo zdołowany. Mówił,
że za kilka dni matka wyjeżdża na rok do pracy w Anglii.
Przyznał, że nawiązał kontakt
z babcią, choć matka i dziadek
mu tego zabraniają. Stwierdził
nawet: „Boję się, że dziadek
mnie powiesi, jak się dowie
o tym”. Chłopak miał stan depresyjnego załamania.
Konflikt w rodzinie Grzegorza nie jest tajemnicą dla
większości mieszkańców Woli
Radziszowskiej. Sąsiedzi opowiadają o awanturach i rękoczynach, do jakich nieraz dochodziło między babcią Grześka i jej mężem. Potwierdzają
to akta spraw o znęcanie się
nad rodziną przez Macieja M.,
który dwukrotnie otrzymał za
dzina, w której każdy zajmuje
swoje ważne miejsce.
– Zanim cokolwiek załatwimy
ustalmy, gdzie Jakub będzie spał?
– zawyrokował Abdelaziz, zamieniając się nagle w sępa i spoglądając mi badawczo w oczy. – Co,
w hotelu? Natychmiast napompował się berberyjską dumą.
– Proszę bardzo, skoro nie chce
pan mieszkać u mnie – zawiesił
głos i machnął ręką. – Za ile? Za
20 euro ze śniadaniem i kolacją
– powiedział obojętnie. – Że drogo?
Objął głowę dłońmi nie mogąc
pojąć ignorancji cudzoziemca.
– Wybacz, ale należę do stowarzyszenia, które działa w oparciu
o stałe cenniki… Joliet i Adila pokiwały obłudnie głowami.
Po chwili żona profesora wniosła do salonu kuskus: kaszę, kawałki kurczaka, jarzyny, jaja na
twardo. Jedliśmy ze wspólnego
talerza, używając zamiast łyżek
kawałków miękkiego, soczystego
placka. Adila entuzjastycznie wychwalała wielki kunszt kucharki,
a gdy już zjadła… szybkim ruchem
położyła na stole 30 euro. Joliet
szepnęła – Dawaj forsę, składamy
się na poczęstunek. Rozumiesz?
Takie tu są obyczaje.
Obiad stanął mi natychmiast
w gardle.
Nadszedł czas na spotkanie
z „wytrawnym saharyjskim przewodnikiem”, którego szukaliśmy
przez 3 godziny po całym miasteczku. Okazał się kierowcą starego, dwudziestoletniego mercedesa. Nosił podniszczony garnitur,
krawat, czarne okulary... Z pewnością statystował w filmach kryminalnych, kręconych kiedyś
w pobliskiej wytwórni. Na jego
widok obie pasażerki zrezygnowały z wycieczki.
– Zrobiły cię na szaro, takie
są baby, machnij ręką – pocieszał
profesor. – Nie martw się, dziś
mamy fetę w rodzinie, zostań
– zobaczysz prawdziwe berberyjskie przyjęcie.
Wieczorem dom na skraju hamady rozświetliły kolorowe lampiony. Cudownie ubrane kobiety,
w długich, paradnych złoto–czerwonych sukniach i w egzotycznych
chustach, zasiadały w pięknie udekorowanej sali. Mężczyźni gromadzili się w sąsiednim pokoju
na kanapach. Jedli szaszłyki z kozy,
wyborne sałatki, bardzo słodkie
ciastka, pili fantę, herbatę, kawę…
palili papierosy albo wodne fajki.
Z gęstego nieba nad Saharą spadały wielkie, srebrne gwiazdy.
to wyrok. W ostatnim został
dodatkowo skazany za podpalenia domu i grożenie śmiercią swej żonie i synowi.
– Uciekli wtedy z pożaru,
wyskakując przez balkon. Po
tym wszystkim babcia Grześka
wyprowadziła się z domu i wyjechała ze wsi, ale do dzisiaj
jest postrzegana przez byłego
męża i córkę jako wróg publiczny – opowiadają sąsiedzi.
Ten konflikt to również
powód do wzajemnych oskarżeń w sprawie zaginięcia
Grzesia. Jego dziadek w swoich zeznaniach na policji sugerował, że stoi za tym jego
była żona, która przetrzymuje wnuka w nieznanym miejscu. Ona z kolei w pismach
do prokuratury i policji
wprost oskarża córkę i byłego męża o zabójstwo. Twierdzi, że znęcali się nad chłopcem. Ci kategorycznie temu
zaprzeczają.
Matka Grzegorza: – Było
zatrzymanie, były przesłuchania. Dom był sprawdzany
przez policyjnych techników,
którzy szukali śladów i dowodów na to, że Grzesiek został
w domu zabity. Cały czas jestem podejrzewana o to, że miałam coś z tym wspólnego. Ale to
jest nieprawda, nie zabiłam
swojego dziecka!
Rzeczywiście, pół roku po
zaginięciu syna została zatrzymana przez policję. Po przesłuchaniach została jednak
zwolniona. Wielicka prokuratura wszczęło wówczas śledztwo w sprawie zabójstwa
Grzegorza. Po kilku miesiącach jednak je umorzyła z powodu niewykrycia sprawcy.
Zabrakło dowodów.
Policjant z krakowskiego
Archiwum X: – Szukamy
zwłok, bo dla wymiaru sprawiedliwości, jak nie ma zwłok,
nie ma przestępstwa. Proces
poszlakowy kuleje. Naszym
zdaniem nie ma zbrodni doskonałej. Nawet jeśli ślady zewnętrzne nie są widoczne, pozostają w głowie i psychice
sprawcy. W pracy policyjnej
najważniejsze są pierwsze godziny od ujawnienia zdarzenia, jednak gdy to zawiedzie,
pozostaje liczyć na czas. On
działa również na świadków,
bo po jakimś czasie ludzie inaczej postrzegają sytuację
– przestają się bać i zaczynają
mówić. Liczymy, że ktoś, kto
ma wiedzę w tej sprawie,
w końcu zgłosi się do nas i nam
pomoże.
– A Zagora? Właściciel samochodu każe mi wciskać się do
środka przez fotel szofera, bo
prawe drzwi są zablokowane
i nie dają się otworzyć nawet
przy użyciu śrubokręta. Dalej
gramoli się gruby facet w płaszczu, a na końcu kierowca. Z tyłu
siada 4 pasażerów. Silnik charczy, ale zaskakuje i samochód
rusza.
Wokoło otwiera się dolina
rzeki Dara – wstęga gajów palmowych, drzew oliwnych, sadów
cytrusowych, a potem już tylko
intensywnie różowych migdałowców. Na szczytach wzniesień
płoną opuszczone, czerwone zamczyska, gdzieniegdzie strzelają
białe groby świętych marabutów – filmowe obrazy wywołują
trans zachwytu.
– Polonia, popatrz, jakie
wspaniałe jezioro – woła entuzjastycznie kierowca. – A teraz, widzisz ten ksar na szczycie? I biały napis na górze?
Wiesz, co on oznacza? „Niech
żyje Mahomet VI”? To na cześć
naszego króla.
Po drodze zatrzymujemy
się na chwilę u rzeźnika, gdzie
wszyscy pasażerowie kupują
świeże mięso. – Z czego to jest
– pytam? Nie umieją wyjaśnić,
więc zaczynają naśladować
głosy zwierząt. Jeden beczy
jak koza, drugi meczy jak
owca, trzeci udaje wielbłąda,
wszyscy rżą, samochód toczy
się po wybojach jak wielka
beczka śmiechu.
Nagle z bocznej dróżki wyskakuje żółty mikrobus z czarnym napisem: „Marcel Proust”.
Kierowca daje ostro po hamulcach, mijają długie, groźne sekundy, w trakcie których uzmysławiam sobie, że drzwi, przy
których siedzę, są zablokowane, a pasów bezpieczeństwa
nikt tu nie używa. Szczęściem
bus gwałtownie skręca. Teraz
dopiero widać, że pełny napis
na burcie samochodu brzmi
„Ecole de Marcel Proust”… To
szkoła, w której fizyki i chemii
uczy Abdelaziz Fimoud.
Afrykański dla początkujących
Profesor Sahara
Jakub
Ciećkiewicz
M
ały, hałaśliwy
placyk wypełniają stare,
zużyte mercedesy, pordzewiałe, skrzypiące wózki ulicznych dostawców,
drewniane stragany pełne czerwonego mięsa, jajek, serów, daktyli,
wielkich, złotych pomarańcz, owoców ociekających gęstym, lepkim
sokiem; ryczące osły, gdaczące
kury, a ponad nimi unosi się
ochrypły krzyk szoferów, okutanych barwnymi zawojami: – A Zagora, a Zagora...
Wszyscy toną w białym, ostrym
jak berberyjski sztylet, świetle południa.
Właściciel zaimprowizowanej
kuchni, starszy mężczyzna, w szarym fartuchu i wymiętej furażerce, robi pasażerom, czekającym na skompletowanie grande
taxi, szybkie, gorące przekąski.
Odcina nożem kawał mięsa, mieli
je w maszynce, lepi w dłoniach
kulki, a potem piecze klopsy na
prostym, metalowym ruszcie.
Nasyceni podróżni powoli zajmują miejsca i odjeżdżają w pyrkoczących dymem taksówkach,
ku wielkiej księdze Sahary, której
karty płoną już złotym blaskiem
południa i odurzają zapachem
liliowych migdałowców.
***
Abdelaziz Fimoud, nauczyciel chemii i fizyki z pobliskiego gimnazjum, który próbuje dorabiać
w branży turystycznej, podjechał
na placyk w Warzazacie starym,
rozklekotanym peugeotem, z półgodzinnym spóźnieniem. Czekaliśmy na niego z chudą Francuzką
Joliet i jej otyłą arabską koleżanką
Adilą, połykając kolejne pulpety.
Jutro mieliśmy wspólnie jechać
dżipem na pustynię...
Profesor mieszkał w szczerym,
kamienistym polu na skraju hamady, w willi otoczonej wysokim,
betonowym murem. Podwórko
było królestwem kur i przechowalnią rzeczy niepotrzebnych,
wewnątrz – prosto z drzwi
– wchodziło się do obszernego,
salonu, skąd korytarze prowadziły
do pokojów.
Domem zarządzała żona, kobieta spokojna, poważna, pewna
własnej wysokiej pozycji. Dwóch
nastoletnich chłopców i sympatyczna dziewczynka w wieku
gimnazjalnym przesiadywało na
zmianę przy komputerze, uśmiechało się do gości, kłaniało, ustępowało miejsca… Widać było,
że to tradycyjna, berberska ro-
***
Ponad postojem grande taxi
unosi się lekka mgiełka piasku,
wszystko ma kolor żółtokremowy: beton parkingu, samochody, kierowcy w burnusach.
***
Jadąc na południe myślami
jestem wciąż przy profesorze.
Po uroczystej fecie, odprężeni,
staliśmy nocą na skraju pustyni. Abdelaziz pozbył się
w końcu dystansu i swojej
sztucznej sztywności. – Słuchaj
– powiedział nagle przymilnie
– na pewno masz w domu wiele
aparatów fotograficznych.
Może mógłbyś mi przysłać jakąś
fajną cyfrówkę? Potem wysyłał
e–maile do Krakowa. „Czekam
na obiecany aparat, bo jesteś
przecież fotografem”.