Słyszę wewnątrz tykanie

Transkrypt

Słyszę wewnątrz tykanie
Słyszę
wewnątrz
tykanie
– Nie dałem się chorobie – mówi. – Jej ślad odnajduję we
wszystkim, co robię, jakby to ona mnie uformowała. Jedno
i drugie zdanie jest prawdziwe.
C
ukrzyca wkroczyła w jego
życie ćwierć wieku temu.
– Miałem jedenaście lat. Wciąż
piłem i piłem, a gardło pozostawało
suche. Do laboratorium po odbiór
wyników poszedłem z rodzicami.
Potwierdzenie diagnozy nie zrobiło
na mnie żadnego wrażenia, lecz wy­
raz twarzy rodziców się zmienił. Ich
strach mnie przestraszył.
W leczeniu cukrzycy była to inna
epoka. Teraz, więcej wiedząc o insu­
linie i mechanizmach jej wydzielania,
możemy – naśladując naturę – pre­
cyzyjnie dobierać dawki. Wtedy po
prostu wstrzykiwano ją raz, dwa razy
dziennie.
– Wstrzykiwano! – a ja, odkąd się­
gałem pamięcią, panicznie bałem się
zastrzyków. Uciekałem ze szkoły, gdy
miano nas szczepić. Teraz koszmar
stał się powszedniością. Najpierw
z moim lękiem zmagała się mama, ale
szybko sam zacząłem posługiwać się
strzykawką. Nieraz bolało, bardzo bo­
lało. Nie wkłuwanie, tu byłem ostroż­
ny. To środek konserwujący insulinę
potrafi tak piec, jakbym spirytus sobie
do żył wlewał.
Nie iniekcje czy jedzenie nie wtedy,
kiedy się chce, ale kiedy można oka­
zały sie największym problemem. Nad
wszystkim zaciążyła tajemnica.
16
– Nikomu ani słowa o chorobie,
postanowiłem od razu. Mama rozma­
wiała z nauczycielkami, z paniami ze
stołówki. Ja – z nikim. Poczułem, że
nałożono na mnie piętno, nieusuwal­
ny znak. Nikt z rówieśników go nie
dostrzegał, nikt o niczym nie wspo­
minał. Za to ja zacząłem udowadniać
– sobie, nie im – że nie jestem od
nich gorszy.
Ćwiczyłem ciało. Karate kyokus­
hin, kickboxing, aikido… Twardy
reżim treningów mnie nie zniechęcał.
Rezygnowałem ze startu w zawodach,
nie musiałem publicznie mierzyć się
z innymi. Wciąż pokonywałem tego
samego przeciwnika, wewnątrz siebie.
I oczywiście nikomu nic nie wspo­
minałem o chorobie. Podczas in­
tensywnych zajęć spala się glikogen
w mięśniach. Jego niedobór trzeba
szybko uzupełnić, choćby kanapką.
Wymykałem się więc do toalety. Tam,
za żeberkami kaloryfera, chowałem
wcześniej woreczek z cukrem. Kostki
popijałem wodą z kranu.
Praca dawała efekty. Byłem wyso­
ki, sprawny, elastyczny. Nikogo nie
musiałem uderzyć, aby udowodnić,
że jestem silniejszy. Osiedlowa żulia
rozstępowała się z respektem.
Zmęczenie fizyczne odsuwało czarne
myśli. Wkrótce odkryłem, że podob­
ny skutek daje zmęczenie umysłu.
Czytałem jak szalony, pochłaniałem
książki. Ani lektury, ani sport nie
mogły być jałowe. Wygrywały te ćwi­
czenia, które nacisk kładły na stronę
filozoficzną i moralną. Ale one nie
potrafiły uwolnić adrenaliny.
To zapewniły mi skoki spadochro­
nowe. Aby skakać, trzeba przejść
drobiazgowe, wielostopniowe, badania
lekarskie. Nie miałem wątpliwości
– jeśli tylko wspomnę o cukrzycy,
nigdy nie pofrunę w powietrzu. Nie,
nie kłamałem. Po prostu nic nie
powiedziałem. Osłuchiwano mnie,
opukiwano, zaglądano w oczy, uszy,
ale wytrenowane ciało nie zdradzało
sekretu. Tylko jeden z lekarzy zwrócił
uwagę na drobne ślady na skórze. Po
igle? Nie przypominały tych, jakie
mają narkomani, którzy wkłuwają się
wprost do żyły, podczas gdy insulinę
podaje się podskórnie. – Oparłem się
nieostrożnie na budowie – powiedzia­
łem swobodnie. Nie drążył tematu.
Z czterdziestu kandydatów licencję
otrzymało tylko czternastu. Przeży­
łem chwilę autentycznego triumfu.
„Pokonałem cię, przeklęta chorobo!”
– krzyczało coś we mnie. „Nie ty
określisz, co mi wolno, a co nie”.
Lotnisko było ucieczką, ale nie
na oślep, nie dla czczej fantazji. To
autentyczna pasja, spełnienie marze­
nia, poczucie przekraczania barier.
Wolność absolutna.
Ryzykowałem skacząc? W tym
samym stopniu jak inni. Świadomie
wybierałem czas. Cukrzyca, gdy nie­
ustannie kontroluje się krew i reaguje
na sygnały, nie atakuje z zaskoczenia.
A ja wcześnie dowiedziałem się o niej
niemal wszystkiego.
Zawdzięczam to przede wszystkim
młodzieżowym obozom dla dia­
betyków. Poznałem na nich młodą
lekarkę. Wprowadziła mnie w niuanse
medyczne, w najnowsze ustalenia,
nie znane jeszcze nie tylko lekarzom
opieki podstawowej, ale i wielu spe­
cjalistom. Ona pierwsza uświadomiła
mi, że dawka insuliny powinna być
zróżnicowana, nauczyła kompono­
wać jedzenie i przeliczać wymienniki
węglowodanowe. Przegadywaliśmy
godziny, bo rozumiała i emocje,
a przy tym potrafiła zharmonizować
naukę i zabawę.
Jeździłem potem na takie obozy jako
wychowawca. Bardzo chciałem się
dzielić swoją wiedzą i poczuciem swo­
body, jaką daje wybór. Przekonałem
się jednak, że nie wszyscy byli tym
zainteresowani. Nie chcieli wsłuchi­
wać się w siebie, poddawać rygorom
i nieustannie podejmować decyzje.
Woleli, by ktoś z zewnątrz przejmował
za nich odpowiedzialność. „Pani dok­
tor zawsze powie mi, co mam robić”
– ucinali rozmowy.
Od dawna już nie bywam na obo­
zach, nie spotykam wielu chorych, ale
drzemie we mnie tęsknota za takim
rodzajem pracy. Wierzę, że móg­
łbym pomóc wielu ludziom, bo teoria
i praktyka nie zawsze idą w parze.
Brakuje mi też chyba otwartości,
z jaką wtedy rozmawiałem o swojej
i ich chorobie. Bo w „normalnym”
świecie zasada milczenia – podkre­
ślam – nie została złamana. Czuję,
jakbym wobec moich znajomych
zakładał maskę, może nawet jedną na
drugą. Gubię się niekiedy i nie wiem
już, kiedy jestem prawdziwy.
Piętno pali mnie, nie pozwala się
wyzwolić. Uciekam od niego. Ta moja
wielka aktywność fizyczna, dążenie
do ekstremalnych doznań, pogoń za
adrenaliną to przecież wyłączanie
świadomości, zamykanie jej na egzy­
stencjalne lęki. Kiedy byłem młodszy,
w ogóle nie pozwalałem sobie na
zwyczajne, szare dni. Każdy musiał
być przygodą.
Znalazłem towarzyszy zabaw, part­
nerów w działaniu, na jakimś wycin­
ku życia, ale nie powierników, wspól­
ników myśli. Jeździmy na wyprawy,
siadamy przy ognisku, ale gdy muszę
wstrzyknąć sobie insulinę, odchodzę
między drzewa.
Wiele zmieniła moja żona. Długo nie
mogłem powiedzieć swojej dziewczy­
nie, co się ze mną dzieje. Bałem się jej
reakcji, odrzucenia, a jednocześnie
nie chciałem dłużej być „nieprawdzi­
wy”. Ale dla niej wszystko okazało się
naturalne. W ogóle nie dostrzegała
problemu tam gdzie ja. Dzięki niej,
a jeszcze bardziej dzięki córce, na­
uczyłem się zanurzać w codzienność,
rozsmakowywać w niej. Mała rośnie
zdrowo, uczy mnie, jak być dobrym
ojcem.
Rodzina to bezpieczna wyspa.
Wszystkie maski poodpadały, nikogo
nie udaję, niczego nie gram. Jestem
pewien, że nie mylą mnie z kimś in­
nym, kto tylko tak samo wygląda.
Za spokój rodziny zapłaciłem
niemałą dla mnie cenę. – Twoje
skoki, mój zawał – powiedziała żona.
Zrezygnowałem ze spadochronu. Nie
opuściłem jednak lotniska. Szybuję
teraz w powietrzu – dłużej, inaczej,
ale w podobnym uniesieniu.
Wszystko układa się dobrze, lecz
cienie się nie rozwiewają. Natrętnie
powraca myśl, że moja choroba to
bomba z opóźnionym zapłonem.
Słyszę wewnątrz jej tykanie. A jeżeli
wybuchnie? Jeżeli pojawią się powi­
kłania, przyjdzie po mnie śmierć?
Przecież powinienem być dla swo­
ich najbliższych opoką, kimś kogo
zawsze będą pewni. Moje odejście ich
pokaleczy. Czyż tacy jak ja, z baga­
żem cukrzycy, nie powinni pozostać
samotni?
Udręka nie trwa jednak wiecznie
i w mojej głowie się rozpogadza.
Snuję plany, w których słabości prze­
kształcam w atut. Potrafię. Przecież
nie dałem się chorobie.
A propos zmian. Czy mogłaby pani
nie przedstawiać mnie z imienia
i nazwiska? Znajomym wolałbym po­
wiedzieć sam, a w pracy… Nie jestem
pewien reakcji.
Dorota Wysocka
17
fot. Marek Dolecki
18