Z języka niemieckiego przełożyła Daria Kuczyńska

Transkrypt

Z języka niemieckiego przełożyła Daria Kuczyńska
fragment
Z języka niemieckiego przełożyła
Daria Kuczyńska-Szymala
Przedmowa
D
laczego taka książka? Pytanie to zadawałam sobie, jeszcze zanim zaczęłam ją pisać, a potem
podczas pracy wielokrotnie próbowałam na nie
odpowiedzieć. Choćby dlatego, że jako znana autorka
kryminałów zakładałam, że moi Czytelnicy mogą być
zaskoczeni i że też będą chcieli wiedzieć: dlaczego taka
książka?
Moja siostra Franziska umarła, mając czterdzieści sześć
lat, siódmego lutego 2012 roku, po sześcioletniej, zaciekłej walce z rakiem, a przede wszystkim ze straszliwymi skutkami zdrowotnymi chemioterapii i naświetlań.
Cała nasza rodzina walczyła u jej boku. W tym czasie
doświadczyliśmy rzeczy koszmarnych, tragicznych,
szalonych, niewiarygodnych, a czasem nawet komicznych. Raz po raz zdarzały się chwile, w których Franziska mówiła do mnie:
– Potem, jak już będziemy mieć to wszystko za sobą,
musisz to opisać!
Obiecywałam jej, że tak zrobię. I szybko zmieniałyśmy temat, bo nie chciałyśmy zagłębiać się w to, jak będzie wyglądać to „potem”. Stawką było życie albo śmierć.
A w takim wymiarze rozwiązania pośrednie nie istnieją.
Śmierć siostry oznaczała dla mnie utratę najważniejszej osoby w moim życiu. Doznałam duchowego
wstrząsu, który był niczym kataklizm: nic już nie było
5
takie jak wcześniej, nie pozostał kamień na kamieniu,
zdawało się, że na zawsze utraciłam ufność i poczucie
bezpieczeństwa.
„Życie toczy się dalej!”. To chyba zdanie, które słyszałam wtedy najczęściej.
„Owszem – myślałam sobie wtedy. – Życie toczy się
dalej. Tylko jak?”.
Straciłam swoje miejsce w życiu. Próbowałam dzielnie stawić czoła wyrokowi losu, podążać dalej, nie pogrążać się w rozpaczy, wysoko trzymać głowę. Czasami
strategia „życie toczy się dalej” pomagała, lecz zwykle nie
przynosiła żadnej ulgi. W którymś momencie zrozumiałam, że nie zapanuję nad spustoszeniem, które dokonało
się w moim wnętrzu, starając się je ignorować. Musiałam
je uznać, zaakceptować, a potem rozpocząć porządki. Tylko w ten sposób mogłam odzyskać jakiekolwiek poczucie, że moje życie może dalej dokądkolwiek prowadzić.
Z tej perspektywy pisanie niniejszej książki było dla
mnie czymś w rodzaju uporządkowania. Stanowiło mój
osobisty sposób poradzenia sobie z tą sytuacją. Może była
to nawet próba, by pomóc samej sobie zrozumieć to, co
się wydarzyło, ujmując to w słowa. Wciąż bowiem czuję przede wszystkim, że nie pojmuję, że jej już nie ma.
Poza tym myślę, że podczas tych sześciu lat zebraliśmy
doświadczenia, którymi powinniśmy się podzielić z innymi. Opisuję w tej książce, z jakim przerażającym brakiem empatii traktuje się ciężko chorych ludzi w szpitalach – oczywiście nie we wszystkich, tylko w niektórych.
Jak zostawia się ich i ich bliskich zupełnie samych z bezlitosnymi, nie pozostawiającymi żadnej nadziei diagnozami. Jak drastycznie często przekazuje się takie właśnie
śmiertelne diagnozy, nie sprawdzając wcześniej z należną starannością ich prawdziwości.
6
Z pewnością nie jestem ani pierwszą, ani ostatnią
osobą, która zajęła się tym tematem. Jestem jednak
przekonana, że nigdy nie będzie dosyć mówienia o tych
problemach. Będąc osobiście zaangażowanym, jest się
wręcz zobowiązanym, by raz po raz o tym przypominać,
dopóki sytuacja znacząco się nie zmieni.
Książka ta, pomimo swego tragicznego finału, ma
także dodawać odwagi. Franziska miała naturę wojownika i nigdy nie godziła się z pozornie beznadziejnymi sytuacjami. Gdy pięciu lekarzy mówiło jej, że z jakiejś konkretnej sytuacji nie ma już żadnego wyjścia, szukała szóstego
albo i siódmego, który może jednak dostrzeże jakąś szansę.
My, jej rodzina, szukaliśmy razem z nią i udawało się. I to
w rzekomo beznadziejnych sytuacjach, gdy uprzedzano
nas, że absolutnie żaden sukces nie jest możliwy.
Napisałam tę książkę z mojego punktu widzenia, a więc
z punktu widzenia medycznego laika i z pełną świadomością zrezygnowałam z konsultacji lekarskiej. Procesy
i zależności medyczne opisuję więc tak, jak mi się w danym momencie przedstawiały, i tak, jak je rozumiałam.
Z pewnością fachowcy opisaliby niektóre zagadnienia
w dużo bardziej skomplikowany i szczegółowy sposób,
niż uczyniłam to ja.
Sprostanie wymogom naukowej dokładności oznaczałoby jednak pominięcie pod pewnym istotnym względem celów tej książki: byliśmy rodziną, która nie dysponowała jakąś szczególną wiedzą medyczną i nagle
znaleźliśmy się w środku konfrontacji z chorobą zagrażającą życiu. Zależało mi choćby na tym, żeby oddać tę
bezradność, jaka wynika z niewiedzy.
To, że napisanie tej książki było słuszną decyzją, potwierdził fakt, że jeszcze w trakcie jej powstawania dwie kliniki
7
poprosiły mnie o wygłoszenie odczytów, gdy będzie już
gotowa. Najpierw na temat traktowania najciężej chorych przez lekarzy. A potem o problemie długoterminowych skutków radioterapii. Oczywiście nie uważałam naszego przypadku za jedyny w swoim rodzaju, ale
mimo wszystko za dość specyficzny. Okazało się jednak,
że to nieprawda.
„Problem długoterminowych skutków terapii przeciwnowotworowych dotyczy coraz większej liczby pacjentów” – napisał do mnie profesor, który poprosił mnie
o ten odczyt. Nauka w coraz większym stopniu zajmuje
się już nie tylko walką ze straszliwą chorobą, jaką jest
rak, ale także z chorobami, które ta właśnie walka dopiero wywołuje. Pełna cierpienia droga Franziski to tragiczny przykład dylematu, w którym utknęła współczesna medycyna – a my razem z nią.
Wszystko to są z pewnością sensowne powody, by
opowiedzieć niniejszą historię. Lecz oprócz próby osobistego poradzenia sobie z tym doświadczeniem oraz podzielenia się naszą historią z innymi, chodzi mi przede
wszystkim o to, by w tej relacji choć w niewielkim stopniu oddać sprawiedliwość pewnej wyjątkowej osobie:
mojej siostrze Franzisce.
Charlotte Link
Niedziela, 8 stycznia
2012 roku
N
iedziele przypadają mnie, tak ustaliliśmy. Czasem
też pojedyncze dni w ciągu tygodnia, ale niedziele zawsze. W inne dni jest mi trudno cały dzień
przebywać poza domem, mam dziesięcioletnie dziecko
i trzy psy. Ale w niedzielę w domu jest mój mąż, więc ja
mogę wyjść.
W inne dni w szpitalu są moi rodzice. Nie chcieliśmy już więcej zostawiać mojej siostry Franziski samej,
a przynajmniej chcieliśmy, żeby to się zdarzało jak najrzadziej. Od dwudziestego dziewiątego grudnia 2011 roku
leży w szpitalu w Bad Homburg pod Frankfurtem. Od
sześciu lat walczy o swoje życie, walczymy o nie wszyscy. Przez ostatnie tygodnie sytuacja zaostrzyła się dramatycznie. W głębi duszy wiemy, że teraz może już pomóc tylko cud. Ona też to wie. Ma czterdzieści sześć lat
i dzień i noc zamartwia się o dzieci, które zostawi, dwudziestoletniego syna i ośmioletnią córeczkę. Poza tym po
prostu boi się śmierci. Ten lęk przybiera na sile, gdy jest
sama, więc staramy się odwracać jej uwagę, na ile się da.
Idę korytarzem. Szpitalny zapach, pod stopami
skrzypiące cicho linoleum. Pielęgniarka pcha wózek
z pustymi kubkami i talerzami z powrotem do kuchni.
Pozdrawia mnie uprzejmie. Wszyscy tutaj na oddziale pulmonologicznym są mili i zaangażowani. Dobro9
dziejstwo po tym wszystkim, czego doświadczyliśmy
przez ostatnie lata.
Na drzwiach wiszą jeszcze świąteczne gwiazdki
z czerwonej i złotej folii. Wydają się jakieś nie na miejscu. Spotykam bardzo sympatycznego pielęgniarza, który z prawdziwym zaangażowaniem opiekuje się moją
siostrą. Należy do tych ludzi, którzy sami z siebie robią
więcej, niż muszą. Chyba też zwrócił uwagę na te gwiazdki, bo mówi do mnie:
– Jutro je zdejmiemy. I powiesimy na drzwiach wiosenne kwiaty z papieru.
– Nie mogę się doczekać – odpowiedziałam. Choć
wiosna wydaje się nieskończenie odległa, a tegoroczny
styczeń jest moim zdaniem dokładnie tak zimny, szary
i beznadziejny, jak to jest możliwe tylko w tym miesiącu. Tym piękniej, gdy ktoś stara się wnieść w codzienność odrobinę koloru.
Wchodzę do sali mojej siostry. Drzwi są jedynie przymknięte. Franziska, która podobnie jak ja zawsze była
wyjątkową indywidualistką, nie przepadała za licznym
towarzystwem i zawsze musiała mieć na podorędziu
możliwość wycofania się – nie znosi zamkniętych drzwi,
szczególnie gdy jest sama. Na tym oddziale respektują to
w ten sposób, że zawieszają niebieski ręcznik na klamkach po obu stronach drzwi jej pokoju tak, by nie mogły
się domknąć. Zdejmuję go teraz. Jestem tu, więc możemy zamknąć drzwi.
Franziska śpi, nie zauważa mojej obecności. Stawiam na krześle wielką torbę, w której przyniosłam jej
bieliznę na zmianę i gazety. Zdejmuję płaszcz i jak najciszej przemykam do wieszaka, żeby go odwiesić. Mimo
to mnie słyszy. Otwiera oczy, potrzebuje chwili, żeby
otrząsnąć się ze snu. A potem jej twarz rozświetla ciepły, radosny uśmiech.
10
– Jesteś – mówi. – Od dawna?
– Właśnie weszłam.
Jej uśmiech dosłownie otula, jest szczery i promienny. Nadal tak jest, choć ona pod innymi względami
zmieniła się straszliwie. Mierząc metr siedemdziesiąt
trzy centymetry, schudła do trzydziestu dziewięciu kilogramów, przez co jej głowa wygląda jak ruchoma czaszka, a okalające ją długie, jasne i lśniące włosy sprawiają
dziwnie niepokojące wrażenie. O reszcie ciała lepiej nie
mówić. Gdy przynoszę świeżą koszulę nocną, a ona się
przebiera, muszę się odwrócić, nie jestem w stanie znieść
tego widoku. Wygląda jak kobiety na zdjęciach z wyzwolenia Auschwitz.
Do nosa ma wsunięte dwie rurki, które łączą ją
z aparatem tlenowym. Z każdym rokiem oddycha z coraz większym trudem, ale jeszcze w zeszłym listopadzie,
kilkanaście miesięcy temu, była w stanie przyjechać do
mnie samochodem z Monachium do Wiesbaden, żeby
odbyć wizytę kontrolną w Moguncji. Teraz bez aparatu
tlenowego nie przejdzie nawet z łóżka do łazienki.
I to właśnie sprawiło, że tej zimy wszyscy zwątpiliśmy: choroba zaczęła gwałtownie postępować. Wszystko dzieje się naraz. Tracimy kontrolę. Gonimy, próbujemy zapobiec przerwaniu tamy, ale czujemy, że ciągle
przybywamy za późno. Przez sześć lat raz po raz wychodziliśmy nawet z najbardziej beznadziejnych walk zwycięsko – przynajmniej na daną chwilę. Teraz jednak los
się chyba odwrócił.
Pomimo uśmiechu zauważam, że to nie będzie dobry dzień. Ostatniej niedzieli, w Nowy Rok, też tu byłam i wszystko przebiegało harmonijnie – oczywiście
stosownie do przykrych okoliczności. Umyłam jej włosy
i nieźle się obie uśmiałyśmy z gimnastyki, jaką musiałam przy tym wykonać: maleńka łazienka, w niej Fran11
ziska, krzesło, na którym mogła usiąść i wózek na kółkach z aparatem tlenowym. Dla mnie tak właściwie nie
było tam już miejsca, więc myłam jej włosy w pozycji,
która przekonała mnie, że choć mam pod pięćdziesiątkę, to ciało całkiem gibkie, i że powinnam być dumna
ze swojego kręgosłupa.
Dziś nie będziemy się z niczego śmiać. Franziska
jest bardzo przygnębiona. Jakiś głos podpowiada mi, że
brak powietrza bardzo jej dzisiaj dokucza, a poza tym nie
potrafi się pogodzić z wynikami wczorajszego ważenia:
trzydzieści osiem i pół kilograma.
– Jest gorzej – mówi. – Coraz gorzej.
Moja siostra jest uzależniona nie tylko od aparatu
tlenowego, ma też wprowadzony pod obojczykiem port
do karmienia pozajelitowego. Całą dobę, przez dwadzieścia cztery godziny, wprowadza do jej organizmu białą,
wysokokaloryczną papkę, która każdego innego człowieka zamieniłaby w krótkim czasie w grubasa. Jest na
odżywianiu dożylnym od Bożego Narodzenia, a więc od
dwóch tygodni. I cały czas chudnie.
Tak właściwie nie mam pojęcia dlaczego, ale wyjaśniam jej, że wyobrażam to sobie jak bycie na diecie, tylko takiej odwrotnej. Wiadomo, człowiek chce schudnąć,
głodzi się i głodzi, ale najpierw nie dzieje się nic. Czasem
nawet waga idzie w górę. Dopiero po dłuższym czasie
nadchodzi nagroda za wysiłek. Może, myślę sobie, tak
samo jest, gdy człowiek chce koniecznie przytyć. Trzeba czasu, żeby intensywne karmienie poskutkowało.
– Zobaczysz – mówię. – Jeszcze kilka tygodni i nie
zmieścisz się w żadne dżinsy.
Uśmiecha się zmęczona. Tak nie będzie i obie to wiemy.
Tej niedzieli też chce, żebym umyła jej włosy, ale
czuje paniczny strach przed tym zabiegiem. Jest tak słaba, że nie może ustać i musi usiąść na taborecie podsunię12
tym pod sam prysznic, a potem pochylić głowę do przodu, żebym mogła umyć jej włosy. Pomimo podłączonego
aparatu tlenowego w takiej pozycji nie ma jak oddychać.
A że tego dnia ma z oddychaniem większe kłopoty niż
zwykle, jest przerażona.
– Może odpuśćmy – mówię. – Wrócę jutro albo pojutrze i wtedy to zrobimy.
Ale jest szaleńczo zdeterminowana. Pomimo żałosnego stanu, a może właśnie z jego powodu, na niczym
bardziej jej nie zależy jak na tym, by być czystą i zadbaną.
Codziennie myje się od stóp do głów, sama, choć ledwo
trzyma się na nogach. Poprosiła mnie, żebym przyniosła
odżywkę do włosów, bo bardzo jej się przesuszyły. To też
budzi mój niepokój: moje zadanie polega przecież przede
wszystkim na tym, żeby zrobić wszystko w błyskawicznym tempie. Zmoczyć włosy, nałożyć szampon, spłukać
go. Jak najszybciej, żeby mogła się znowu wyprostować
i odetchnąć. Odżywka wszystko przedłuży.
W końcu i tak jej nie użyjemy. Będziemy się cieszyć,
że w ogóle się udało.
Całe przedpołudnie dręczy ją pytanie, kiedy zacząć.
Musi najpierw zadzwonić po pielęgniarkę, która odłączy
ją od sztucznego odżywiania i przeniesie aparat tlenowy
ze ściany na wózek. Potem wszystko to trzeba przywrócić
do poprzedniego stanu. Nie będzie więc odwrotu, gdy już
się zdecyduje – inaczej miałaby poczucie, że niepotrzebnie przysporzyła innym pracy. Jest bliska łez.
– Nie mogę oddychać – powtarza raz za razem. –
Nie mogę oddychać.
Oprócz innych problemów, moja siostra cierpi na
zwłóknienie popromienne. Naświetlane z powodu raka
płuco zaczęło trzy lata temu przekształcać tkankę płucną w tkankę włóknistą, która na dodatek twardnieje.
Najpierw powoli, a potem coraz szybciej i szybciej, nie13
powstrzymanie. Teraz jej płuco ma już tylko wydajność
oddechową płuca niemowlęcia – ale musi zaopatrywać
w wystarczającą ilość tlenu ciało dorosłej kobiety. Przepona pracuje jak szalona, jest całkowicie przeforsowana. Franziska ma wrażenie – czy słuszne, czy nie, lekarze nie są zgodni – że po każdym kęsie jedzenia jeszcze
bardziej się dusi, więc przez ostatnie trzy lata postępującego zwłóknienia jadła coraz mniej. Podświadomie
przyjęła postawę obronną, co oczywiście doprowadziło
do kolejnego problemu: zagrażającej już teraz jej życiu
niedowagi.
Jedynym, co nas wszystkich jeszcze podtrzymuje na
duchu, jest słabiutka nadzieja, że zwłóknienie się zatrzyma, a przepona poprawi swoją wydajność, gdy Franziska
przybierze na wadze. To bardzo, bardzo wątła nadzieja
i niektórzy lekarze tylko potrząsają głowami. Inni jednak dostrzegają taką możliwość. I tych się trzymamy.
Ja sama mam bardzo złe przeczucia.
Przynoszą obiad, Franziska siada ze mną przy stoliku. Teoretycznie nie musi nic jeść, bo przecież jest odżywiana dożylnie, ale opiekujący się nią lekarz, doktor
Althoff, zawsze prosi ją, żeby próbowała. Żołądek nie
powinien jej się jeszcze bardziej skurczyć, a cały system
trawienny całkowicie przestać działać. Przynoszą jej lekkostrawne, apetycznie pachnące jedzenie, ale znów tylko wpatruje się w talerz z głęboko nieszczęśliwą miną.
– No dalej – mówię. – Trzy łyżki. Proszę. Dla mnie.
Bierze łyżeczkę do herbaty, żeby od razu mieć łatwiej, nakłada odrobinę ziemniaczanej papki na czubek
i podnosi do ust. Przełyka i natychmiast kładzie rękę na
brzuchu.
– Jestem najedzona. Naprawdę. Już nie mogę.
– Żołądek ci się skurczył, wiem. Ale aż tak mały nie
jest. Proszę, trzy łyżki. Obiecałaś.
14
Wcale tak nie było, ale wyczuwa moją troskę. Znów
zapełnia czubek łyżeczki. Jej oddech staje się charczący.
– Proszę, nie zmuszaj mnie. Nie mogę oddychać.
Przez to, że jej płuco tak się pomniejszyło, powstało
wolne miejsce i jak stwierdzono, żołądek przesunął się
do góry. Czy rzeczywiście naciska na płuco – nie wiadomo. Jedni twierdzą, że tak. Inni uważają, że to problem
natury psychologicznej. Franziska próbuje być może podświadomie dopasować wagę ciała do zmniejszającej się
wydajności płuc i tylko wmawia sobie ten ucisk. Wszystko jedno. Tak czy siak, nie może jeść.
Żeby pielęgniarki na oddziale miały właściwy obraz
sytuacji, nie zjadam obiadu Franziski, tylko wyjmuję sobie kanapkę. Nie powinni sprzątać pustej tacy, sądząc, że
zaszła jakaś poprawa. Połykam jedynie z nieczystym sumieniem deser, kubeczek śmietankowo-czekoladowego
budyniu. Przy Franzisce wyglądam jak mors z nadwagą.
Gdy wychodzę na korytarz po filiżankę kawy z udostępnianego tam zawsze po południu wielkiego termosu,
znów myślę o ostatniej niedzieli. Franziskę nagle naszła
ochota na kawałek ciasta, a ja zbiegłam do szpitalnej stołówki i kupiłam tort śmietankowy. Zjadła prawie dwie trzecie.
Są też lepsze dni, pocieszam się, dzisiejszy dzień jest
po prostu… gówniany.
Z powrotem w sali. Franziska w końcu decyduje się
na mycie włosów, bo wewnętrzne napięcie spowodowane
nieustannym odsuwaniem tego na potem jest już nie do
wytrzymania. Uważam, że to nie jest dobry moment, bo
po dwóch kęsach ziemniaczanego purée oddycha z wielkim trudem, ale nie chcę jej zniechęcać. Jak wypiję kawę,
zadzwonimy po pielęgniarkę.
I zacznie się przygoda.
Zgodnie z oczekiwaniami przygoda szybko przeradza się w katastrofę. Przerywamy dwa razy, bo Franziska
15
nie wytrzymuje braku powietrza. A przez to, że wtedy
panicznie podrywa głowę do góry, jest całkiem przemoczona. Na dodatek musi więc jeszcze zmienić koszulę
nocną, co kosztuje ją resztki sił. Gdy w końcu znów siedzi na krześle pośrodku pokoju, w suchym ubraniu, ale
z mokrą głową, z rurkami od aparatu tlenowego w nosie
i blada jak kreda, zaczyna płakać.
Od sześciu lat walczy ze śmiercią i w tym okresie
rzadko płakała. Ma naturę wojownika i nigdy nie miała
skłonności do użalania się nad sobą. Nieustannie spotykaliśmy lekarzy, którzy wyrażali swój podziw dla jej dzielności, dla odwagi i godności, z jaką stawia czoła losowi.
I dlatego widok, jak płacze, jest dla mnie taki straszny. Bo wiem, że w tym momencie musi być całkowicie
wykończona psychicznie.
– Nic z tego – mówi cicho, szlochając. – Spójrz na
mnie. Sama widzisz, że ja już dłużej nie dam rady. Nigdy nie będę w stanie wrócić do domu. Tym razem nie
dam rady.
– Nie możesz tego wiedzieć. Doktor Althoff mówi…
Przerywa mi gwałtownie:
– Tak naprawdę na pewno mówi wam coś innego.
On wie i wy też wiecie, że już po wszystkim. Umówiliście się, żeby mi wmawiać, że jest inaczej, ale ja nie jestem aż taka głupia!
Wcale się tak nie umówiliśmy. Lecz prawdą jest, że
nie mamy nawet połowy pewności, jaką staramy się jej
okazać. Zastanawiam się, nie po raz pierwszy, czy nasza
strategia, by zawsze pokazywać jej siłę, pewność i pozytywne podejście, jest właściwa. Robimy tak od pierwszego dnia, często zapewniając jej w ten sposób znaczące wsparcie. Ale czasem może się czuć pozostawiona
w swej rozpaczy sama sobie, bo przeczuwa, bo wręcz
wie, że sytuacja jest bardzo, bardzo zła. Czasem te nasze
16
uśmiechnięte, pełne optymizmu twarze muszą wyglądać w jej oczach jak jakaś drwina, jakby pochodziły z innego świata. Od sześciu lat otrzymuje od lekarzy jedną
hiobową wieść za drugą, a ostatnio usłyszała straszliwą
diagnozę: „Całe pani płuco będzie się stopniowo zabliźniać. A my nie potrafimy tego powstrzymać”.
Jest przyparta do muru, ale rzadko się skarży. Myślę, że gdybym to ja usłyszała taką diagnozę, wrzeszczałabym od rana do wieczora.
Biorę ją za rękę.
– Będzie dobrze, wytrzymaj. Tyle razy dałaś radę,
teraz też dasz. Wysuszę ci teraz włosy. Bo jeszcze dostaniesz zapalenia płuc, a to naprawdę ostatnia rzecz, jakiej
nam teraz trzeba.
Przytrzymuje moją dłoń trochę dłużej.
– Posłuchaj, jak się nie uda, to chciałabym, żebyś…
Natychmiast jej przerywam.
– Nie chcę o tym rozmawiać. Uda się.
Milczy. To czwarty czy piąty raz przez cały ten czas,
gdy próbuje porozmawiać ze mną o swojej śmierci albo
o tym, co będzie potem. Za każdym razem zmieniam temat. Myśl, że ją stracę, jest dla mnie tak przerażającym
koszmarem, że nie jestem w stanie o niej mówić. Wiem,
że moja z trudem utrzymywana fasada optymizmu runie, jeśli wdam się w tego rodzaju rozmowę, i że potem
nie uda mi się jej już odbudować.
Suszę jej włosy, wraca do łóżka. Znów jest podłączona
do sztucznego odżywiania. Przynoszę sobie drugą kawę.
Na zewnątrz zapada zmrok, ciężkie od śniegu chmury są coraz niżej. Rozmawiamy o zupełnie nieistotnych
w naszej sytuacji sprawach. Styczeń 2012, całe Niemcy
wstrzymują oddech z powodu afery z prezydentem Wulffem. Co tydzień przynoszę Franzisce „Spiegela”, a ojciec
codziennie czyta jej swoją ulubioną „Frankfurter Allge17
meine Zeitung”. Sądząc po jej uwagach – które wygłasza
z przerwami i z trudem z powodu braku tlenu – bardzo
uważnie wszystko czyta. Orientuje się w każdym temacie,
widać, że sporo sobie przemyślała. Nigdy nie była osobą,
która papugowałaby poglądy dominujące w prasie albo
wśród opinii publicznej. Wyrabia sobie własną opinię,
przygląda się sprawie ze wszystkich stron, wyciąga własne wnioski. Przyjemnie się z nią dyskutuje, bo nie sypie
frazesami i nigdy nie patrzy na problem tylko z jednego
punktu widzenia. Nie używa sztampowej argumentacji.
I właśnie wtedy, gdy ogólny pogląd – jak w sprawie Wulffa – wywrzaskiwany jest we wszystkich mediach w niemal jednobrzmiącej formie, bez względu na ich opcję
polityczną, gdy na dodatek pojawia się wrażenie, że już
tylko nieliczni starają się podpierać swe hipotezy stwierdzonymi faktami, staje się nieufna. I pełna wątpliwości.
Mimo to kończymy rozmowę. Zamyka oczy, próbuje uspokoić oddech. Wyciągam książkę i zaczynam
czytać. Poddaję się, gdy czytam czwarty raz tę samą stronę, a nadal nie wiem, o co chodzi. Poza tym pora już na
mnie. Zapowiadano opady śniegu i wolałabym dotrzeć
do domu, zanim się zaczną.
Gdy stoję już w płaszczu, trzymając w dłoni torbę,
w której jest teraz brudna bielizna, Franziska mówi nagle:
– Mogłabyś jeszcze coś dla mnie zrobić? Chciałabym
mieć zapas tavoru pod ręką. Możesz położyć mi opakowanie przy łóżku?
Tavor to silny, bardzo skuteczny środek uspokajający, który koi lęki i działa lekko usypiająco. Przepisuje się
go ludziom z problemami lękowymi, zapobiega atakom
paniki i zwalcza bezsenność. Mojej siostrze polecono go
przed sześcioma laty, gdy po druzgocącej nowotworowej
diagnozie, która nie zostawiała żadnej nadziei, nie była
w stanie zapanować nad strachem. Problem z tavorem
18
polega na tym, że już po czterech tygodniach codziennego stosowania popada się w fizyczne i psychiczne uzależnienie od substancji czynnej. Franziska bierze ten lek bez
przerwy od sześciu lat. Mogłaby go odstawić tylko w klinice odwykowej, ale w tym momencie uzależnienie od
tavoru to nasz najmniejszy problem, a jego rozwiązanie
odsuwamy na jakieś nieokreślone później. Odkąd jednak
doktor Althoff oznajmił, że chciałby, by jego pacjentka
odstawiła jednak kiedyś te tabletki, Franziska boi się, że
nagle jej tego leku odmówi. Powtarzam jej, że nigdy by
tego nie zrobił. Gwałtowne odstawienie skutkowałoby
katastrofalną zapaścią. Poza tym ona nadal jest dorosłą
osobą, która ma prawo o sobie decydować. To ona decyduje, które leki przyjmować.
Zasadniczo o tym wie, ale chyba z powodu osłabienia i poczucia całkowitej bezsilności nie chce ryzykować.
Musiałam więc w różnych miejscach pokoju, a przede
wszystkim w kieszeniach i pod ubraniami, porozdzielać
jej zapasy tavoru. Przy okazji z zaskoczeniem zauważyłam, jak ogromne są te zapasy, mogłaby zacząć prowadzić handel z innymi uzależnionymi. Ukryłam przed
domniemanym zamachem ze strony doktora Althoffa
sześć pudełek po sto tabletek. Nie wszystkie opakowania
są pełne, ale mimo to Franziska musiała przez te lata brać
mniej tabletek, niż jej przepisywano. Tylko tak można
wyjaśnić, jak zdołała zgromadzić aż taką ilość.
I teraz chce je wszystkie mieć przy łóżku?
– Po co? To znaczy, czemu akurat teraz ich potrzebujesz?
– Nie czuję się pewnie, gdy są takie porozdzielane.
Wolałabym mieć je wszystkie pod ręką w szufladzie. –
Wskazuje na stolik na kółkach obok łóżka.
– Na dziś wieczór jedną przecież masz? I na jutro,
i na cały tydzień?
19