Pobierz fragment - Wydawnictwo SONIA DRAGA
Transkrypt
Pobierz fragment - Wydawnictwo SONIA DRAGA
1 Po kolacji siadłem i czekałem na Pyle’a w swoim pokoju nad ulicą Catinat. „Dołączę do ciebie najpóźniej o dziesiątej” – powiedział, ale kiedy minęła północ, nie mogłem już usiedzieć spokojnie i wyszedłem na ulicę. Na podeście zebrała się grupa staruszek w czarnych spodniach: przez upalny luty pewnie w łóżku było im za gorąco. Jakiś rikszarz przejechał, kierując się w stronę rzeki, widziałem lampy płonące w miejscu, gdzie rozładowywano amerykańskie samoloty. Na całej długiej ulicy nie dostrzegłem Pyle’a. Oczywiście, powiedziałem sobie, mógł z jakiegoś powodu zostać dłużej w Przedstawicielstwie Amerykańskim, ale w takim wypadku na pewno zadzwoniłby do restauracji – do kwestii grzecznościowych podchodził z wielką skrupulatnością. Już miałem wrócić do środka, gdy w wejściu do sąsiedniego budynku zobaczyłem dziewczynę. Nie widziałem jej twarzy, tylko białe jedwabne spodnie i długą szatę w kwiaty, ale przecież w tym ją zawsze oglądałem. Tak często właśnie w tym miejscu i o tej porze czekała, aż wrócę do domu. – Phuong! – zawołałem, co znaczy Feniks, ale w dzisiejszych czasach nic nie jest baśniowe i nic nie powstaje z popiołów. Wiedziałem, że ona też czeka na Pyle’a, zanim zdążyła mi o tym powiedzieć. – Tu go nie ma. 21 – Je sais. Je t’ai vu seul à la fenêtre. – Możesz przecież zaczekać na górze. Niedługo przyjdzie. – Mogę zaczekać tutaj. – Lepiej nie. Policja cię zgarnie. Udała się ze mną na górę. Przyszło mi do głowy kilka szyderczych i niemiłych żartów, ale ani jej angielski, ani francuski nie wystarczyłyby, żeby zrozumiała ironię, o dziwo zaś nie chciałem jej robić przykrości, sobie zresztą też nie. Kiedy dotarliśmy na piętro, wszystkie staruchy odwróciły głowy, a gdy tylko je minęliśmy, ich głosy przybrały na sile, po czym opadły, jakby kobiety śpiewały razem. – O czym rozmawiają? – Myślą, że wracam. Drzewko w moim pokoju, które postawiłem kilka tygodni temu z okazji chińskiego Nowego Roku, zrzuciło większość żółtego kwiecia. Płatki powpadały pomiędzy klawisze mojej maszyny do pisania. Powybierałem je. – Tu es troublé – zauważyła Phuong. – To do niego niepodobne. Jest taki punktualny. Zdjąłem krawat i buty, po czym położyłem je na łóżku. Phuong zapaliła kuchenkę gazową i nastawiła wodę na herbatę. Zupełnie jak pół roku temu. – Mówi, że niedługo wyjeżdżasz – powiedziała. – Może. – Bardzo cię lubi. – Łaski nie robi. Zauważyłem, że inaczej się czesze: teraz rozpuszczała czarne i proste włosy. Przypomniałem sobie, jak Pyle skrytykował kiedyś wymyślną fryzurę, która jej zdaniem czyniła z niej córkę mandaryna. Zamknąłem oczy i Phuong na powrót stała się taka jak kie22 dyś: zamieniła się w syk pary, brzęk filiżanki, pewną nocną godzinę i obietnicę wytchnienia. – Niedługo przyjdzie – powiedziała, jakbym potrzebował pocieszenia na okoliczność jego nieobecności. Zastanawiałem się, o czym oni rozmawiają. Pyle był bardzo poważny. Z trudem znosiłem jego wykłady o Dalekim Wschodzie, który znał tyleż miesięcy, co ja lat. Kolejnym jego ulubionym tematem była demokracja – głosił irytujące poglądy na temat tego, co to Stany Zjednoczone robią dla świata. Phuong z kolei była cudowną ignorantką; jeśli w trakcie rozmowy padało nazwisko Hitlera, przerywała, by zapytać, kto to taki. Wyjaśnić jej to było dość trudno, jako że nigdy nie widziała ani Niemca, ani Polaka, i miała słabe pojęcie o geografii Europy, chociaż o księżniczce Małgorzacie wiedziała oczywiście więcej niż ja. Usłyszałem, jak stawia tacę na skraju łóżka. – Ciągle jest w tobie zakochany, Phuong? Wziąć Annamitkę do łóżka to jak przyjąć ptaka: ćwierka i śpiewa ci na poduszce. Swego czasu uważałem, że żaden ptak nie śpiewa jak Phuong. Wyciągnąłem rękę i dotknąłem jej ramienia – o kościach również delikatnych jak u ptaka. – Jest zakochany? Zaśmiała się i usłyszałem, jak pociera zapałkę. – Jest? – Może było to jedno z wyrażeń dla niej niezrozumiałych. – Przygotować ci fajkę? – spytała. Nim otworzyłem oczy, zapaliła lampę i taca już stała przygotowana. W świetle lampy skóra dziewczyny miała barwę ciemnego bursztynu, gdy tak pochylała się nad płomieniem z powagą i skupieniem na twarzy, rozgrzewając kulkę opium na igle. 23 – Pyle dalej nie pali? – spytałem. – Nie. – Powinnaś go zmusić, bo inaczej nie wróci. – To taki ich zabobon, że kochanek, który pali, zawsze wraca, nawet z Francji. Może i palenie opium źle wpływa na seksualną wydolność, ale one wolą wierność niż sprawnego kochanka. Właśnie ugniatała gorącą masę na wypukłym obrzeżu główki, a ja czułem już zapach opium. Nie ma sobie równych. Budzik przy łóżku pokazywał dwunastą dwadzieścia, ale moje napięcie już zelżało. Pyle zszedł na dalszy plan. Lampa oświetlała jej twarz, kiedy tak zajmowała się długą fajką, pochylona nad nią z powagą i skupieniem niczym nad dzieckiem. Lubiłem swoją fajkę: ponad pół metra prostego bambusa zakończonego kawałkami kości słoniowej. W dwóch trzecich długości znajdowała się główka w kształcie odwróconego kwiatu powoju, jej wypukły brzeg był wypolerowany i pociemniały od częstego ugniatania opium. Właśnie sprawnym ruchem nadgarstka zanurzyła igłę w maleńkim zagłębieniu, odkleiła opium i odwróciła główkę nad płomieniem, pewnie podtrzymując dla mnie fajkę. Kropla opium bulgotała delikatnie i gładko, kiedy wciągałem powietrze. Wprawiony opiumista umie wciągnąć całą porcję na jednym oddechu, ale ja zawsze musiałem brać kilka. Następnie się położyłem, opierając kark na skórzanej poduszce, podczas gdy ona przygotowywała drugą fajkę. – Wiesz – powiedziałem – to w sumie jasne jak słońce. Pyle wie, że palę kilka fajek przed snem i nie chce mi przeszkadzać. Pojawi się rano. Igła się zanurzyła i wciągnąłem drugą porcję opium. Odkładając fajkę, powiedziałem: 24 – Nie ma się czym martwić. Zdecydowanie. – Napiłem się herbaty i wetknąłem dłoń pod jej pachę. – Całe szczęście, że kiedy ode mnie odeszłaś, zostało mi to. Na ulicy d’Ormay jest dobra palarnia. My, Europejczycy, czasem robimy z igły widły. Nie powinnaś żyć z mężczyzną, który nie pali, Phuong. – Ale on się ze mną ożeni – odparła. – Już niedługo. – Oczywiście, to inna kwestia. – Przygotować ci następną fajkę? – Tak. Zastanawiałem się, czy zgodziłaby się ze mną spać tamtej nocy, jeśli Pyle nie przyjdzie, ale wiedziałem, że skoro wypaliłem cztery fajki, nie będę już jej pragnął. Oczywiście przyjemnie byłoby czuć jej udo obok siebie – zawsze sypiała na plecach, a kiedy się budziłem rano, mogłem zacząć dzień od fajki, a nie od sam na sam. – Pyle już nie przyjdzie – powiedziałem. – Zostań tu, Phuong. Podała mi fajkę i pokręciła głową. Zanim wciągnąłem dym, nie przykładałem już większej wagi do tego, czy pójdzie, czy zostanie. – Dlaczego Pyle’a nie ma? – spytała. – Skąd mam wiedzieć? – Ma spotkanie z generałem Thé? – Nie mam pojęcia. – Mówił, że jeśli nie będzie mógł zjeść z tobą kolacji, przyjdzie tutaj. – Nie martw się. Przyjdzie. Przygotuj mi następną fajkę. – Gdy się pochyliła nad płomieniem, przypomniał mi się wiersz Baudelaire’a: – Mon enfant, ma soeur… Jak to szło? 25 Aimer à loisir, Aimer et mourir, Au pays qui te ressemble. Na nabrzeżu spały statki, dont l’humeur est vagabonde. Pomyślałem, że gdybym powąchał jej skórę o kolorze bladego płomyczka, poczułbym delikatną woń opium. Kwiaty zdobiące jej suknię widziałem przy kanałach na północy; Phuong była tutejsza jak ziele, nie pragnąłem wracać do kraju. – Szkoda, że nie jestem Pyle’em – westchnąłem, ale opium przytłumiło ból, dzięki czemu stał się znośny. Ktoś zapukał do drzwi. – Pyle – powiedziała. – Nie, on puka inaczej. Pukanie się powtórzyło, niecierpliwe. Wstała szybko, potrząsając żółtym drzewkiem, tak że ponownie zasypało kwiatkami moją maszynę do pisania. Drzwi się otworzyły. – Monsieur Fowlair – usłyszałem rozkazujący ton. – Fowler – poprawiłem. Ani myślałem wstawać dla policjanta; nie podnosząc głowy, widziałem jego szorty khaki. Niemal niezrozumiałą wietnamską francuszczyzną wyjaśnił, że jestem natychmiast – niezwłocznie – szybko – potrzebny w Sûreté. – We francuskiej Sûreté czy wietnamskiej? – Francuskiej. – W jego ustach brzmiało to jak fran-cus-kiej. – O co chodzi? Nie wiedział: miał mnie tylko doprowadzić. – Toi aussi – dodał do Phuong. 26 – Mów vous, kiedy się zwracasz do damy – wtrąciłem. – Skąd wiedziałeś, że ona tu jest? Powtórzył tylko, że takie ma rozkazy. – Przyjdę rano. – Sur le chung – odrzekł. Nieistotna, schludna, uparta postać. Nie miałem powodu obstawać przy swoim, więc wstałem i włożyłem krawat oraz buty. Tutaj policja miała ostatnie słowo: mogli mi odebrać przepustkę, zakazać wstępu na konferencje prasowe, mogli nawet, gdyby zechcieli, odmówić mi wizy wyjazdowej. Były to całkowicie legalne metody, zresztą w kraju ogarniętym wojną legalność nie jest kwestią priorytetową. Znałem człowieka, który w sposób nagły i niepojęty stracił kucharza – wytropił go w wietnamskiej Sûreté, ale tamtejsi funkcjonariusze zapewnili, że człowiek ów został zwolniony po przesłuchaniu. Rodzina nigdy go już nie zobaczyła. Może dołączył do komunistów; może zaciągnięto go do jednej z prywatnych armii, które wyrastały wokół Sajgonu – do Hoa-Hao, kaodaistów albo generała Thé. Może siedział we francuskim więzieniu albo wiódł szczęśliwy żywot sutenera w Cholonie, chińskiej dzielnicy. Może jego serce nie wytrzymało przesłuchania. – Nie pójdę pieszo – oświadczyłem. – Musicie zapłacić za rikszę. – Trochę godności trzeba zachować. Z tego też powodu nie przyjąłem papierosa od francuskiego oficera w Sûreté. Po trzech fajkach umysł miałem jasny i czujny: mógł bez trudu podejmować takie decyzje, nie tracąc z pola widzenia głównego pytania: czego oni ode mnie chcą? Vigota spotykałem już na przyjęciach – zauważyłem go, ponieważ wydawał się absurdalnie zakochany w swojej żonie, pulchnej, farbowanej blondynce, 27 która go ignorowała. Teraz, o drugiej nad ranem, siedział zmęczony i przygnębiony w dymie papierosowym i ciężkiej duchocie, z zielonym daszkiem przeciwsłonecznym na głowie, a na biurku miał otwarty tom Myśli Pascala, którymi umilał sobie czas. Kiedy się nie zgodziłem, by beze mnie przesłuchiwali Phuong, od razu ustąpił, choć westchnął przy tym, co mogło oznaczać zmęczenie Sajgonem, upałem albo kondycją ludzką w ogóle. – Przepraszam, że musiałem pana prosić o wizytę – powiedział po angielsku. – Nikt mnie nie prosił, kazano mi. – Och, ta miejscowa policja… oni nic nie rozumieją. – Jego wzrok spoczywał na stronie Myśli, jakby ciągle go zaprzątały te smutne wywody. – Chciałem zadać panu kilka pytań… o Pyle’a. – Lepiej zadać te pytania jemu. Odwrócił się do Phuong i spytał ją ostro po francusku. – Jak długo mieszkasz z panem Pyle’em? – Od miesiąca… nie wiem – odparła. – Ile ci płaci? – Nie ma pan prawa o to pytać – wtrąciłem. – Ona nie jest na sprzedaż. – Kiedyś żyła z panem, prawda? – spytał bez ceregieli. – Przez dwa lata. – Jestem reporterem, mam pisać relacje z waszej wojny, o ile mi pozwolicie. Nie muszę chyba też pisać do waszego brukowca. – Co pan wie o Pyle’u? Proszę odpowiadać na moje pytania, panie Fowler. Nie chcę ich zadawać. Ale to poważna sprawa. Bardzo poważna. – Nie jestem informatorem. Cokolwiek mogę powiedzieć o Pyle’u, pan już to wie. Trzydzieści dwa 28 lata, zatrudniony w Misji Pomocy Ekonomicznej, narodowości amerykańskiej. – Wydawałoby się, że jest pan jego przyjacielem – rzekł Vigot, patrząc na stojącą za mną Phuong. Do pokoju wszedł miejscowy policjant z trzema kubkami czarnej kawy. – Może wolałby pan herbatę? – spytał Vigot. – Owszem, jestem jego przyjacielem. Czemu nie? Pewnego dnia pojadę do domu, prawda? Nie mogę jej ze sobą zabrać. Z nim będzie jej dobrze. To rozsądny układ. A on mówi, że się z nią ożeni. I niewykluczone, że to zrobi. Na swój sposób to dobry człowiek. Poważny. Inny niż ta hałaśliwa banda w Continentalu. Spokojny Amerykanin. – Podsumowałem go dokładnie, tak jakbym mówił „niebieska jaszczurka”, „biały słoń”. – Tak. – Vigot wyglądał, jakby szukał na swoim biurku słów, którymi by przekazał swoją myśl równie dokładnie, jak ja to zrobiłem. – Bardzo spokojny Amerykanin. Siedział w tym niewielkim, gorącym gabinecie, czekając, aż któreś z nas się odezwie. Moskit buczał, szykując się do ataku, a ja przyglądałem się Phuong. Opium sprawia, że człowiek staje się błyskotliwy – choćby dlatego, że ono uspokaja nerwy i łagodzi emocje. Nic, nawet śmierć, nie wydaje się ważne. Phuong, pomyślałem, nie pochwyciła jego tonu, melancholijnego i stanowczego, a angielski znała bardzo słabo. Kiedy tak siedziała na twardym krześle, wciąż cierpliwie czekała na Pyle’a. Ja w tamtym momencie już przestałem czekać i widziałem, że Vigot dostrzega jedno i drugie. – Jak pan go poznał? – spytał. Dlaczego miałbym mu wyjaśniać, że to Pyle poznał mnie? Zobaczyłem go we wrześniu, jak szedł 29 przez plac w stronę baru Continentalu: młoda i nieznużona twarz mknęła ku nam jak strzała. Przy jego patykowatych nogach, fryzurze na rekruta i otwartym młodzieńczym spojrzeniu wydawał się niezdolny, by kogoś skrzywdzić. Większość stolików na zewnątrz była zajęta. – Mogę się przysiąść? – spytał z pełną powagi kurtuazją. – Nazywam się Pyle. Jestem tu nowy. – Spoczął na krześle i zamówił piwo. Potem szybko podniósł wzrok na niemiłosierny blask lejący się z nieba. – To był granat? – spytał z ekscytacją i nadzieją. – Raczej gaźnik – odparłem i nagle zrobiło mi się przykro z powodu jego rozczarowania. Człowiek tak szybko zapomina, że sam był młody: kiedyś interesowało mnie to, co z braku lepszego określenia nazywano newsami. Ale granaty straciły dla mnie na atrakcyjności; przeniosły się na ostatnie strony lokalnej prasy – wczorajszego wieczoru tyle ich wybuchło w Sajgonie, a tyle w Cholonie: w europejskiej prasie wzmianki o nich się nie pojawiały. Ulicą podążały śliczne płaskie postacie – białe jedwabne spodnie, długie obcisłe tuniki w różowo-fioletowe wzorki z rozcięciami aż po udo. Przyglądałem im się z nostalgią, którą na pewno będę czuł, gdy już na zawsze, nieodwołalnie opuszczę te strony. – Piękne są, prawda? – rzuciłem znad piwa, a Pyle spojrzał za nimi w ulicę Catinat. – O, tak – odparł obojętnie: należał do poważnych. – Ministra bardzo martwią te granaty. Mówi, że byłoby bardzo niezręcznie, gdyby doszło do incydentu… w sensie, że z którymś z nas. – Z którymś z was? Tak, pewnie zrobiłoby się poważnie. Kongresowi by się nie spodobało. – Dla30 czego człowieka kusi, by żartować z niewinnego? Może jeszcze dziesięć dni temu szedł przez Common Park w Bostonie, z naręczem przeczytanych zapobiegliwie książek o Dalekim Wschodzie i problemach Chin. Nie słyszał nawet, co mówiłem; już go zaabsorbowały dylematy demokracji i odpowiedzialności Zachodu; był zdecydowany – uświadomię to sobie już niedługo – działać na rzecz dobra, nie dobra jednostki, lecz dobra kraju, kontynentu, świata. Cóż, oto znalazł się w swoim żywiole i miał cały świat do naprawienia. – Jest w kostnicy? – spytałem Vigota. – Skąd pan wiedział, że nie żyje? – To było głupie pytanie policjanta, niegodne czytelnika Pascala, niegodne także mężczyzny, który tak mocno kocha swoją żonę. Bez intuicji miłość nie jest możliwa. – Niewinny – odparłem. Mówiłem sobie, że to prawda. Czyż Pyle nie chodził zawsze swoimi drogami? Szukałem w sobie jakichkolwiek uczuć, choćby urazy wywołanej podejrzeniami policjanta, ale niczego nie znalazłem. Cała odpowiedzialność spadała na Pyle’a. Czyż każdy z nas nie jest lepszy martwy? – przemawiało we mnie opium. Ale zerknąłem niepewnie na Phuong, bo dla niej to było ciężkie przeżycie. Niewątpliwie kochała go na swój sposób: lubiła mnie przecież, a zostawiła dla Pyle’a. Stanęła po stronie młodości, nadziei i powagi, i oto sprawiły jej one zawód większy niż starość i beznadzieja. Siedziała, patrząc na nas dwóch, i najwyraźniej jeszcze nie pojmowała. Może lepiej byłoby, gdybym ją stąd zabrał, zanim pojmie. Byłem gotów odpowiedzieć na wszelkie pytania, jeśli w zamian rozmowa potoczy się szybko i niejednoznacznie, tak abym mógł jej o wszystkim powiedzieć później, na osobności, 31 z dala od wzroku policjanta, twardych biurowych krzeseł i nagiej żarówki, wokół której krążyły ćmy. – Jakie godziny pana interesują? – spytałem Vigota. – Od szóstej do dziesiątej. – O szóstej piłem drinka w Continentalu. Kelnerzy na pewno pamiętają. O szóstej czterdzieści pięć poszedłem na nabrzeże popatrzeć na rozładunek amerykańskich samolotów. Przy wejściu do Majestica spotkałem Wilkinsa z Associated News. Potem wszedłem do kina obok. Pewnie będą pamiętać: musieli wydać mi resztę. Stamtąd wziąłem rikszę do Vieux Moulin – dotarłem na miejsce bodajże o ósmej trzydzieści – i zjadłem kolację w samotności. Był tam Granger, może go pan spytać. Następnie wziąłem rikszę do domu, gdzieś za piętnaście dziesiąta. Pewnie da pan radę znaleźć rikszarza. Spodziewałem się Pyle’a o dziesiątej, ale się nie pojawił. – Dlaczego pan się go spodziewał? – Zadzwonił do mnie. Powiedział, że musi się ze mną spotkać w jakiejś ważnej sprawie. – Ma pan pojęcie jakiej? – Nie. Dla Pyle’a wszystko było ważne. – A ta jego dziewczyna? Wie pan, gdzie ona była? – O północy czekała na niego na ulicy. Niepokoiła się. Nic nie wiedziała. A co, nie widzi pan, że ona nadal na niego czeka? – Widzę – odrzekł. – I tak naprawdę pan nie wierzy, że zabiłem go z zazdrości… albo ona… z powodu… jakiego właściwie? Miał się z nią ożenić. – Tak. – Gdzie go znaleźliście? – W wodzie pod mostem do Dakow. 32 Przy tym moście znajdował się Vieux Moulin. Pilnowali go uzbrojeni policjanci, a stalowa siatka chroniła restaurację przed granatami. Nocą niebezpiecznie było przechodzić przez most, bo po zmroku drugim brzegiem rzeki rządził Viet Minh. Musiałem jeść kolację pięćdziesiąt metrów od jego ciała. – Problem w tym, że się zaangażował. – Mówiąc wprost – rzekł Vigot – mnie także nie jest przykro. On wyrządził sporo szkód. – Chroń nas, Boże, od niewinnych i dobrych – powiedziałem. – Dobrych? – Tak, dobrych. On był dobry na swój sposób. Pan jest katolikiem, nie do końca pan go rozumie. Zresztą, tak czy owak, był cholernym jankesem. – Zechciałby go pan zidentyfikować? Przykro mi. To rutynowa procedura, niezbyt miła. Nie chciałem pytać, dlaczego nie poczeka na kogoś z Przedstawicielstwa Amerykańskiego, bo znałem powód. Francuskie metody jak na nasze luźne standardy są trochę staromodne: oni wierzą w sumienie, poczucie winy, przestępcę należy skonfrontować z jego występkiem, bo a nuż pęknie i się zdradzi. Powtórzyłem sobie, że jestem niewinny, Vigot zaś tymczasem zszedł po kamiennych schodach do piwnicy, gdzie buczał agregat chłodniczy. Wyciągnęli Pyle’a jak tackę na lód i spojrzałem. Zakrzepłe rany wyglądały spokojnie. – Widzi pan – odezwałem się – nie otwierają się w mojej obecności. – Comment? – Czyż nie taki cel panu przyświecał? Próba mar czy czegoś tam? Ale pan go zamroził na sztywno. 33 W średniowieczu nie dysponowano technikami głębokiego mrożenia. – Rozpoznaje go pan? – O, tak. Bardziej niż kiedykolwiek sprawiał wrażenie osoby nie na miejscu: nie powinien był opuszczać ojczyzny. Widziałem go w albumie rodzinnym, jak jeździ konno na wakacjach, jak się kąpie na Long Island, na fotografii z kolegami w jakimś mieszkaniu na dwudziestym trzecim piętrze. Należał do świata drapaczy chmur i wind ekspresowych, lodów i wytrawnego martini, mleka do lunchu, kanapek z kurczakiem w pociągu relacji Boston–Nowy Jork. – Nie umarł od tego. – Vigot wskazał ranę w klatce piersiowej. – Utonął w mule. Znaleźliśmy błoto w płucach. – Szybko działacie. – W tym klimacie inaczej się nie da. Wepchnęli tacę z powrotem i zamknęli wyłożone gumą drzwi. – W niczym nie może nam pan pomóc? – spytał Vigot. – Zupełnie w niczym. Razem z Phuong ruszyłem z powrotem do swojego mieszkania. Już nie unosiłem się godnością. Śmierć gasi próżność – nawet próżność rogacza, który nie może okazywać bólu. Ona nadal nie miała pojęcia, o co chodzi, a ja nie miałem pojęcia, jak jej to powiedzieć powoli i delikatnie. Byłem reporterem i myślałem nagłówkami. „Amerykański urzędnik zamordowany w Sajgonie”. Pracując dla gazety, człowiek nie uczy się, jak przekazywać złe wieści, zresztą nawet w tej chwili musiałem myśleć o swojej redakcji i spytać: „Moglibyśmy zajść do biura telegrafu?”. Zo34 stawiłem ją na ulicy, wysłałem depeszę i wróciłem. To był pusty gest: doskonale wiedziałem, że francuscy korespondenci mają już wszystkie informacje, a jeśli nawet Vigot grał czysto (co było możliwe), to cenzorzy wstrzymają moją depeszę, dopóki Francuzi nie wyślą swoich. Moja redakcja dostanie pierwsze newsy pod dateline’em z Paryżem. Nie oznacza to, że Pyle był taki ważny. Telegraf nie przesłałby szczegółów jego prawdziwej kariery: że miał na sumieniu co najmniej pięćdziesiąt istnień, bo to by fatalnie wpłynęło na stosunki brytyjsko-amerykańskie, minister by się zdenerwował. Minister darzył Pyle’a wielkim szacunkiem – Pyle miał dyplom z… no, z jakiegoś takiego przedmiotu, z którego Amerykanie mogą mieć dyplomy: z public relations albo z teatru, może nawet ze studiów dalekowschodnich (przeczytał mnóstwo książek). – Gdzie Pyle? – spytała Phuong. – Czego chcieli? – Chodźmy do domu – powiedziałem. – Pyle przyjdzie? – Tak samo tam jak gdzie indziej. Staruchy ciągle plotkowały na podeście, we względnym chłodzie. Kiedy otworzyłem drzwi, zorientowałem się, że mój pokój przeszukano: ja nigdy nie zostawiłem go w takim porządku. – Jeszcze fajkę? – spytała Phuong. – Tak. Zdjąłem krawat i buty; koniec przerwy, noc powróciła do poprzedniego stanu. Phuong przycupnęła na skraju łóżka i zapaliła lampę. Mon enfant, ma soeur – skóra w kolorze bursztynu. Sa douce langue natale. – Phuong – zacząłem. Ugniatała opium w główce. – Il est mort. – Trzymając igłę w dłoni, podniosła 35 na mnie wzrok jak dziecko próbujące się skoncentrować. – Tu dis? – Pyle est mort. Assassiné. Odłożyła igłę i przykucnęła na piętach, patrząc na mnie. Żadnej sceny, żadnych łez, tylko myśl – długa, osobista myśl kogoś, kto musi odmienić całe swoje życie. – Lepiej zostań tu na noc – powiedziałem. Kiwnęła głową i ponownie ująwszy igłę, zaczęła podgrzewać opium. Tamtej nocy obudziłem się z jednego z tych krótkich, głębokich, opiumowych snów, które choć trwają dziesięć minut, wydają się całonocnym wypoczynkiem, i znalazłem swoją dłoń tam, gdzie zawsze spoczywała nocą, pomiędzy jej nogami. Spała i ledwie słyszałem bicie jej serca. Po tylu miesiącach znowu nie byłem sam, a jednak na wspomnienie posterunku, Vigota i jego daszka oraz cichych, pustych korytarzy przedstawicielstwa, czując delikatną, bezwłosą skórę pod dłonią, pomyślałem nagle ze złością: Czy Pyle obchodził tylko mnie?