Ukwiecona mogiła tatarskiego wodza Któż to dzisiaj wie, kiedy to się

Transkrypt

Ukwiecona mogiła tatarskiego wodza Któż to dzisiaj wie, kiedy to się
Ukwiecona mogiła tatarskiego wodza
Któż to dzisiaj wie, kiedy to się działo? Może wówczas, kiedy na ziemie słowiańskie runęła nawała
potomków Temudżyna, której mrowie rozniosło w proch pod Chmielnikiem i Turskiem skromne
zastępy małopolskich wojów i dopiero na Śląsku, pod Legnicą w swym pochodzie na zachód zostało
powstrzymane. A może też znacznie później, w czasach króla Olbrachta, kiedy tutaj nad San sięgnął
tatarski zagon i on to może zniweczył doszczętnie śródpuszczańską osadę, której miano dziś zupełnie
nieznane, zaginęło wtedy we wspólnych mrokach puszczy i dziejów.
Ale czy to wtedy, czy jeszcze kiedy indziej, tak się jednak stało. Wszak wieść o tym podawana z
pokolenia na pokolenie trwa ciągle i wierzyć jej trzeba. A było to podobno tak...
We wsi onej, wśród rozległej puszczy leżącej, odbywało się huczne wesele. Akurat obnoszono pośród
bawiących się lasowiaków kołacz weselny, podrygiwano w takt fujarek i gęśli, śpiewano pieśni raz
tęskne, raz znowu wesołe, zgodnie ze zwyczajem, weselono się jak na weselu przystawało czynić i
nikt z bawiących się nie przewidywał nawet, że za chwilę, za moment, miast kulminacji wesela i
zabawy zajrzy tu śmierć okrutna. A tak się stało.
Oto niespodziewanie dla weselników, zgraja skośnookich jeźdźców dosiadająca niewielkie a mocne
konie, wypadła z lasów okalających wioskę i przez karczowisko zamienione już w uprawne pola,
runęła na domostwa wsi. W jednej chwili, miast wesela i radości, zaistniało najprawdziwsze piekło, z
ogniem piekielnym i szatanami. Rzucane przez Tatarów jarzące się głownie, rozdmuchane wcześniej
w szaleńczej jeździe, zapalały jedna po drugiej trzcinowe strzechy domostw, które niemal zaraz
ogarniał ogień i spowijał dym bijący wysoko ku niebu. Pośród nawoływań, krzyków rozpaczy
napadniętych i dzikich, triumfujących wrzasków prześladowców, ci wyłapywali mieszkańców osady i
ich żywy dobytek. Mordowano przy tym bez pardonu stawiających jakikolwiek tylko opór, nie
darowano też życia starcom malutkim dzieciom i niedołężnym, a pochwyconych w zawierusze
młodych, a także kobiety i dzieci spędzono w jedną gromadę Sprawnie z tym wszystkim szło
oprawcom. Widać było dokładnie ze praktykę w tej okropnej dziedzinie mieli nielichą.
Szum ognia, trzask walących się w nim chałup, przeraźliwy ryk przestraszonego bydła chwytanego na
arkana, wycie psów no i wspomniane krzyki ludzi, stwarzało to wszystko niesamowitą wprost
kakofonię grozy. Jakże straszną, zwłaszcza w obliczu niedawnego przecież tutaj wesela i trwającej w
nim radości. A o tym, że właśnie tamte miłe rzeczy nie tak dawno tu trwały poświadczał ciśnięty teraz
na ziemię weselny kołacz, barwny od zdobiących go jeszcze kolorowych piórek i barwnego kwiecia,
osłaniany pokrwawionym trupem weselnego drużby, tratowanym teraz końskimi kopytami...
Ową nagłą tragedię puszczańskiej osady widział z niedaleka pewien człowiek. Jak on mógł się z tym
pogodzić? Ale też co mógł sam jeden uczynić, aby nieszczęściu zapobiec?
Zbrojny wprawdzie w oszczep i łuk, maż ów skryty w gęstwinie, widział dokładnie tragiczne wypadki
zachodzące w wiosce Spozierał bowiem na nie z wysokości tysiącletniego dębu, który swą potęgą
oparł się niedawno toporom drwali i rósł teraz sobie na skraju puszczy i karczowiska niby słup
graniczny tych dwu rożnych sobie obszarów. Tym człowiekiem ukrytym na dębie był pewien łowca.
Doskonale znany na znacznych połaciach sandomierskiej puszczy, w skrytych w niej lasowiackich
osadach Trzemboświczem go tu zwano. A zręczny to był łowca we władaniu oszczepem, którym
niejednego niedźwiedzia skutecznie przebił, a także w strzelaniu z łuku nie mini sobie w całej okolicy
równego. Bywało, że z niego strzałą jaskółkę w locie trafiał.
Znano więc tego łowcę w wielu puszczańskich sadybach i goszczono go w nich chętnie i szczerze.
Chociaż on sam latawcem i samotnikiem leśnym był i w żadnej z tych osad dłużej nigdy miejsca nie
zagrzewał. Teraz więc czy to dziwny przypadek tak zrządził, czy też może proszony wcześniej na
weselne gody zdążał, znalazł się jakoś blisko tamtego nieszczęścia i z ukrycia oglądał samochcąc
zagładę puszczańskiej wioski. Oto miał jakby na dłoni przed swymi oczami stłoczoną gromadę kobiet,
młodzieży i dzieci, okrążoną setką chyba jeźdźców, sprawnie rychtowaną przez nich do popędzenia w
jasyr. Wielki jeden płacz się z tego miejsca niósł, krzyki przeraźliwe. Widział załamywanie rąk przez co
niektóre kobiety, a także próby wyrwania się poza kordon przez niektórych młodych, bezskuteczne
jednak i daremne. Dostrzegał leżące w kurzu trupy pozabijanych starców i malutkich dzieci, a także
tych mężów, którzy bronić się chcieli, tym co akurat w dłonie swe pochwycili. Zobaczył stado
zgarniętego bydła i koni też tam parę. To też otaczała zgraja konnych, tak samo liczna jak i przy
tamtych pierwszych brańcach. I to wszystko widział na tle szalejącego ognia pochłaniającego już
niemal do spodu chaty i stodoły. I w tle dymu zawieszonego złowrogo nad tym całym nieszczęsnym
miejscem.
Cóż jednak on, samotny jak ten palec, biedny Trzemboświcz mógł uczynić? Jak pomóc tamtym
nieszczęśnikom? Skąd dla nich pomoc i odsiecz sprowadzić?
Tutaj, na starowinie dębie, pośród konarów ogromnych, sam ukryty był dobrze. Rzekłbyś - narośle
jakie dziwaczne przywarte do konara albo stworzenie leśne, a nie człowiek to przecież krył się w
gęstwinie. A to człek właśnie tak dobrze skryty był.
Nagle z tego swego ukrycia dojrzał Trzemboświcz znowu co innego. Oto jakby tamtych
prześladowców mało dotąd było i nie wypełniali już swym tłumem wielkiej części karczowiska, bo
dojeżdżali tu dalsi. Coraz wyłaniały się z puszczy kolejne tatarskie hurmy. A jeden z tych oddziałów to
już niemal obok kryjówki łowcy podążał. Mógł wtedy Trzemboświcz przyjrzeć się swym sokolim
wzrokiem dokładnie napastnikom. A było na co patrzeć, bowiem w tej gromadzie dojrzał pośrodku
Tatarzyna, na którego jeszcze baczniejszą uwagę zwrócił. Był to bowiem mąż słusznego wzrostu, co
nieczęsto zdarzało się pośród raczej skromnych posturą Tatarów. Do tego mąż ów był przyodziany
zupełnie inaczej niż inni wokół niego woje. Bogaciej. Białawy burnus na nim lśnił od złotych nici i
takich też złocistych blaszek. Także uprząż jego bachmata była najprzedniejszej roboty, błyszcząca od
złotych ozdób. Na głowie jego tkwił kołpak z futra, też przyozdobiony złotem niczym jaka królewska
korona. Przed jeźdźcem owym, na koniu nie mniej strojnym w bogatą uprząż, do tego przyozdobioną
jakimś dziwnym żółtej barwy kwieciem, podążał młody Tatarzynek - niby giermek jaki, i dzierżył w
ręce tyczkę z zawieszonym na niej wysoko buńczukiem, na którym zaczepione końskie ogony trzęsły
się i podrygiwały w takt stępa, jakim cały ów orszak poruszał się. Ten bogaty strój jeźdźca, buńczuk
niesiony przed nim oraz dostojność i powaga w tyrn oddziale, oznaczały wspólnie, że ktoś niezmiernie
znaczący w tej tatarskiej czerni przybył właśnie tutaj. Ani chybi, herszt jakiś tamtych rzezimieszków,
którzy w krwawym napadzie zrujnowali do cna puszczańską osadę.
Jeźdźcy owi byli już bardzo blisko kryjówki naszego łowcy. O niecałe strzelanie z łuku. Zmierzali prosto
ku tamtej sromocie, jaką dopiero co ich pobratymcy uczynili. Zamierzali dołączyć do tamtej zgrai,
której wyczynom Trzemboświcz przypatrywał się już dosyć długo. Tego znieść nie mógł. Coś nagle
jakby w nim, w jego wnętrzu, przełamało się. I nagle odwaga jakaś niezmierna wzięła górę nad
tkwiącym w nim strachem i rozwagą. Zemsta zapanowała nad pokorą. W jednej chwili postanowił
działać, coś czynić...
- Niech skonam! Wszyćkim wam tatarskim rozbójnikom sam jeden nie podołam. Ale tobie jednemu,
siedzącemu w złocie i przepychu na tej siwej kobyle, może i królowi jakiemu, dam radę... Niech
skonam... - mruczał do siebie i z kołczanu zawieszonego na plecach wyciągnął jedną ze strzał.
Pomacał palcem koniec jej grotu i zaraz też przyłożył bełt do cięciwy swego łuku.
Siedząc okrakiem na konarze napinał mocno łuk, aż wygięło się w spory kabłąk twardawe cisowe
drewno. Mierzył dokładnie, tak samo jak już wiele razy wcześniej czynił, kiedy miał przed sobą
płochliwego koziołka czy też rączą sarenkę. Wreszcie puścił cięciwę. Ta zawarczała przez moment
cicho, ale złowrogo, i pchnęła mocno leszczynową strzałę ku celowi, w jaki była ona wymierzona. O,
nie byle jakiemu teraz. Cicho poszła prosto, prościutko ku niemu, bo też Trzemboświczowi nie
zdarzało się chybiać...
Tamten, znaczący jeździec w tatarskiej gromadzie, jadący dotąd pewnie i spokojnie w otoczeniu swej
doborowej przybocznej gwardii, w jednej chwili nagle zachwiał się mocno na swym koniu. Wodze
wypadły mu z rąk i gwałtownie chwycił się za kark. Jakby nimi chciał osłonić przed czymś tę część
swego strojnego ciała, jakby chciał ukręcić coś, co tam tkwiło, ale tak zamaszyście, że aż futrzany
kołpak spadł mu z głowy wprost pod końskie kopyta. W jednym momencie doskoczyli do niego inni
tatarscy jeźdźcy. Jedni starali się podtrzymać w siodle słaniającego się, inni zasłonić go swym ciałem.
W całym orszaku zawrzało okropnie, niczym w podrażnionym roju pszczół czy os. Z gromady tej
momentalnie też, jakby właśnie z roju pełnego pszczół, odskakiwać zaczęli jeźdźcy, by szukać
przyczyny, która spowodowała skutek taki, że ich dostojny wódz zachwiał się nagle, błysnął swą
podgolóną głową pozbawioną nagle kołpaka, a błyszczący od złota burnus pobarwiły plamy z kapiącej
nań krwi.
Trzemboświcz niemal tuż po wystrzeleniu strzały opuścił swą kryjówkę. Ze zręcznością młodego
niedźwiedzia, zsunął się z pnia dębu i uszedł chyżo w głąb puszczy. Tylko sobie znanymi ścieżynami
przemykał i szukał sobie nowej, jeszcze lepszej od poprzedniej kryjówki wśród drzew i puszczańskich
zarośli. Nie było jednak to takie proste, wszak puszcza w tej okolicy przesiąknięta była tatarskimi
wojami, których gęstwa była tu taka, że nawet w mrowisku mrówek więcej by się chyba nie doliczył.
Trzemboświcz dotarł do potoku, ale tu dopadli go Tatarzy. Prawda, nie dawał się. Dwóch najpierw, a
potem jeszcze jednego z nich powalił oszczepem, niczym niedźwiedź łapą dopadające go pojedyncze
psy ze sfory. Osaczony jednak przez dziesiątki Nogajów, żywym się im wziąć nie dawał. Dźgali go
kindżałami, aż zadźgali i padł bez ducha, wprost do wody potoku, którą zaraz zabarwiła jego krew
wyciekająca z dziesiątek zadanych mu ran. Tak więc zginął i on z tatarskich rąk, jak i wielu
mieszkańców pobliskiej tego miejsca osady. Wodza, samego chana, nie udało się też Tatarom
uratować. Trafiony celnie Trzemboświczową strzałą w najczulszy punkt, w samą szyję, wnet potem
wyzionął ducha na rękach swych sług. Ale też zemsta Tatarów za to była okrutna. Bo to, że leśną
osadę azjatyccy najeźdźcy zniszczyli tak, że kamień na kamieniu i belka na belce z niej nie pozostały,
to było przesądzone już wcześniej. Ale to, że także żaden z mieszkańców osady tego najazdu nie
przeżył, postanowiono już po śmierci chana.
Okrutni najeźdźcy wnet też w pobliżu pogorzeliska, na piaszczystym wzgórku, grób dla swego wodza
wygrzebali. Kopca jednak wysokiego na nim swym stałym obyczajem nie usypali. Za to w miejscu tym
wierny giermek chana wetknął w piasek ukwiecone gałązki nieznanej tu rośliny przywleczonej z
dalekiej Azji, które wcześniej zdobiły uzdę jego konia. I o dziwo, gałązki te niby pałka zbója Madeja,
zakorzeniły się i dały początek bujnie rosnącym tutaj potem krzewom. Te zaś co roku, w czas śmierci
tatarskiego wodza, pokrywają się złocistym, mocno pachnącym kwieciem. Trwa to tak do dzisiaj...
Poległy tatarski wódz znalazł tutaj swą mogiłę ukwieconą azalią. Ale czy też swoją mogiłę mieli wybici
przez Tatarów mieszkańcy tej leśnej osady? Wątpliwe. Zginęli wszyscy. Ale w całej okolicy było
podobnie po tym krwawym najeździe. Mało kto żywym tu pozostał. Któż więc miał pogrzebać
zamordowanych? Kości ich nie pochowane w mogiłach pobielały na wietrze i deszczach. A miejsce to
znojną pracą puszczy wyrwane, na nowo puszczą zarosło i bezludziem się stało. Dopiero po wielu
latach te potatarskie pustki król Stefan Batory podarował Piotrowi Żarczyckiemu w podzięce za
zasługi jego brata poległego w bitwie pod Tczewem, gdy król ten na Gdańsk się wyprawiał. A tenże
Piotr Żarczycki wieś tutaj nową nad Trzebośnicą założył o szesnastu kmiecych łanach. Osadnikom zaś
tutaj, królewskim prawem wolniznę od wszelkich obciążeń przyznano. Stad też Wolą tę wieś
nazwano, Żarczycką do tego od miana założyciela jej Piotra.
Jest w tej wsi, w jej przysiółku Kołacznia, w pobliżu potoku Trzebosz, miejsce nazywane mogiłą chana.
A na nim, jak chyba nigdzie w Polsce, jest naturalne stanowisko azalii pontyjskiej, najdalej na zachód
wysunięte...
- Zaczynem do napisania tej legendy była wzmianka zawarta w przewodniku Adama Sochy pt.
„Leżajsk i okolice", wyd. KAW, Rzeszów 1980 r.,
s. 19.

Podobne dokumenty