Syn Jutrzenki TOM I: Kielich krwi mojej
Transkrypt
Syn Jutrzenki TOM I: Kielich krwi mojej
Syn Jutrzenki TOM I: Kielich krwi mojej Gdzieś usłyszałem, że żeby napisać dobrą książkę, trzeba zacząć pisać. A żeby napisać poruszającą książkę, należy odnaleźć klejnot w swoim sercu i obrobić go dla czytelnika. Poszukiwania mogą się jednak nieco pociągnąć, kiedy wciąż i wciąż czujesz w sobie rozdzierającą pustkę. Wtedy najlepiej zająć się opisaniem pustki, bo pokonanie wroga zaczyna się od poznania go. Pustka. To nie miejsce, ani uczucie, choć tak mogłoby się wydawać. To głębia, przeszywająca na wskroś swoją obojętnością. Kojarzy się z niezmierzonym oceanem czerni, a jednak pustka może być także zamglonym krajobrazem, tłumem ludzi w autobusie, biurkiem z wywieszoną nad nim tablicą korkową, ozdobioną wynaturzonym bałaganem obrazków, powinności, zobowiązań. O czym jednak większość zapomina lub nie dostrzega w trakcie jej trwania, to fakt iż pustka nie jest. I chociaż nie jest to trwa, bo czas to jedyne czemu podlega ten czarnooki potwór. Najprostszym sposobem na zgładzenie tej bestii jest wytyczenie daty jej śmierci. Lub wydarzenia, po którym ona definitywnie nastąpi. Pustka poddaje się w walce z kończącym się czasem. Wtedy zaś pora nam już udać się w gęstwinę myśli, poprzez niespokojny ocean troski, na sam szczyt możliwości i w głębinach naszego jestestwa odnaleźć prawdę o tym, że szlachetny klejnot, który potrzebny nam jest do stworzenia pięknej i porywającej sagi wzrastał w nas przez wieki, milenia i eony, wzięty za zwykłą skałę codziennie spotykaną w drodze do świata rzeczywistego. Ów klejnot bowiem to historia z życia wzięta. Twoja. Twojej rodziny. Także moja. Szlachetny gemie, ile ja dla ciebie wycierpiałem. Ile krwi mojej przelali kaci, wrogowie, ile ja sam jej przelałem. Jeśli nie jesteś perłą, bólem obtoczonym w miękkim wnętrzu, by ochronić się przed skazą, to czym innym możesz być? Może jesteś zwykłym węglem, który uciskany przez skały przez miliony lat, cierpliwie znosiłeś męki, by stać się szlachetnym i czystym diamentem. Czymkolwiek się stałeś, zawsze byłeś tylko zwykłą drobiną pyłu lub zwykłą czarną bryłką, a teraz lśnisz, milionem barw i odcieni, zachwycając moje oko. Tak jak ja zachwycałem oczy aniołów, którzy pod moim władaniem wiedli życie piękne i bogate. 1 EON PANOWANIA, ELIZJUM Osłupieni stali pośród zieleni, mieniącej się perłami rosy, połyskującej feerią barw. Pośród obficie zasnutej kwiatami łąki. Pod drzewami, które uginały się aż po ziemię od ciężaru dojrzałych, czerwonych jak krew jabłek. Niebo, mieniące się tęczowo, rozświetlone czterema jasnymi gwiazdami wisiało nad nimi i pieściło ich jasną skórę ciepłym wietrzykiem, niosąc ze sobą odór krwi, posoki demonów i ciężki zapach gorącej stali. Łąkę przecinała smuga nadpalonej trawy, suche zboża wmieszane pomiędzy wiechcie osmalonych kwiatów czerwieniły się ogniem, wesoło dzieląc się nim między sobą. Dalej, na końcu wyrytej w łonie Elizejskim skazy, łąka zapadła się w dół. - Bracia mili. – rozległ się chropawy głos anioła odzianego w lekką szatę barwy popiołu, sięgającą ud i związaną przezornie w pasie ozdobną szarfą barwy szmaragdowej zieleni. – Cóż się tu stało? - Spadła gwiazda z nieba. – szepnął nieśmiało jeden z aniołów, jakby sam nie dowierzał swoim słowom. W jego seledynowych oczach dało się dostrzec jego młody, naiwny wiek. Cofnął się o krok, kryjąc się za ramieniem swego ojca, gdy w oddalonej od nich opalonej żarem kotlinie stal rozbrzmiała, mieszając się z chrzęstem kruszonego szkła, w które zmienił się piach pod wpływem gorąca. Ponad tłumem rozbrzmiał dumny, czysty głos: - Nasza gwiazda, uściślając, Gwiazda Poranna. Dowódca Zastępów, Michael, oparł dłonie zwinięte w pięści o biodra, stając na czele tłumu Skrzydlatych, zgromadzonych na Polach Elizejskich. Przy jego boku lśnił biały, rzeźbiony w płomienie i pióra miecz. Pod powierzchnią stali igrał ten sam ogień, który skrył się w jego błękitnych oczach, rozbawionych i śmiejących się do świata tysiącem uśmiechów. Z dołu dźwignął się na nogi sześcioskrzydły rycerz, w zbroi lśniącej jak światło odbite w lustrze, w hełmie zdobionym złocisto białymi i błękitnymi piórami. Aniołowie zmrużyli oczy, gdy wypolerowany gładko metal poraził ich swoim blaskiem, odbitym światłem czterech gwiazd. Rycerz, obarczony ogromnym mieczem, przytroczonym na plecach, zbliżył się wolno ku Michaelowi i zdjął hełm z głowy. Jasne, perłowo złociste włosy rozsypały się kaskadą po jego ramionach, akwamarynowe oczy zmierzyły uważnie wszystkich po kolei, na koniec spoczywając na dowódcy, beznamiętne. W całej swojej chwale syn Jutrzenki, Lucyfer, wylądował na glebie jak worek kartofli, przy okazji napędzając stracha wszystkim żyjącym istotom w zasięgu dźwięku, jaki wydawała z siebie stal przecinająca powietrze z prędkością ponaddźwiękową. A oni, w całych swoich naiwnych zachwytach nad jego postacią, doszukiwali się w tym niezdarnym wypadku spadającej gwiazdy? Jasnowłosy Książę Jutrzenki górował nawet nad potężną sylwetką Michaela, mając jednak w tym więcej subtelnego i frywolnego wdzięku niż jego młodszy brat. Wybitni poeci Niebiańskich Miast rozpisywali kolejne porównania i metafory wyrażające jak bardzo podobni i jak bardzo odmienni są od siebie ci dwaj. Najczęściej jednak sięgali po metaforę zgrabnego i poręcznego miecza oraz twardej i nieustępliwej tarczy. I chociaż pozornie łatwo było zdecydować kto jest mieczem, a kto tarczą, to w dłuższych rozważaniach nad wierszami, czytelnicy Orfiela dochodzili do wniosku, że rozgryzienie poezji bitewnej jest praktycznie niemożliwe. - Piękne lądowanie, braciszku. – zagaił Michael, przyjmując od Lucyfera jego hełm i lokując go zwinnych ruchem na biodrze, pod łokciem. – Niemal zrównałeś z ziemią Wschodnią Łąkę. - Naprawię. – odrzekł z westchnieniem ten drugi i wyciągnął dłoń ponad osmaloną ziemią, pozwalając skrzącej się mgle magii rozlać po zniszczonej połaci zieleni. Kwiaty i zboża zjaśniały i podniosły się. Rozległ się łomot wstępującej na miejsce, wyrównującej się ziemi i cichy wizg energii. Spod drzew dobiegły westchnienia kilku tuzinów aniołów. Twarz syna Jutrzenki pozostała jednak niewzruszona, piękna jak twarz marmurowego posągu przedstawiającego spersonifikowaną doskonałość. – Chodźmy. Michael przewrócił oczami, gdy Lucyfer odwrócił się od niego. Dziękował w duchu za to, że jego brat był ślepy na prawe oko i nie miał szans zauważyć tego drobnego gestu. Nie chciał mu podpaść, nie kiedy Światły zaliczył tak eleganckie parkowanie na Wschodniej Łące. I nie wtedy, gdy miał z nim do pomówienia. Jego brat bywał niezwykle drażliwy, chociaż nie można było jasno tego stwierdzić patrząc na jego twarz, ani słuchając jego słów. Udali się do Pałacu Lucyfera, po drodze zamieniając może kilka słów na temat pogody (zbyt parno) i zachowania aniołów na Wschodniej Łące (wpatrzeni jak cielę w obraz). Michael starał się nie zwracać uwagi na sączącą się spod lustrzanej zbroi krew brata, jednak wrodzona troska o niego była trudna do zwyciężenia. Jak dotąd sprawdzało się to, co niegdyś powiedział mądry Razjel, doradzając mu w ciężkich chwilach młodości. Najtrudniejszym przeciwnikiem był on sam dla siebie. Dlatego smak krwi wywołał grymas na jego twarzy, kiedy potężnie ugryzł się w język, hamując w połowie drogi pytanie o zdrowie rycerza, który na środku dziedzińca właśnie pozbywał się swej zbroi, odsłaniając zakrwawioną koszulę bitewną. Lucyfer najwyraźniej wyczuł to, co niewysłowione, bo podniósł wzrok na niego i pokręcił głową. Nic mu nie jest? I tak mu nie wierzę. Sługa odziany w biel i błękit pomógł Światłemu pozbyć się i zakrwawionej koszuli, by jego pan mógł w spokoju obmyć twarz i kark w strumieniu źródlanej wody wypływającej spomiędzy kamieni spiętrzonych w charakterze fontanny pośrodku dziedzińca. Rycerz pochylił się jeszcze i napił kilka łyków. Zamknął oczy i dotknął w zamyśleniu wilgotnych, bladych warg. Świetlista aureola rozjaśniła się ponad głową, zalewając dziedziniec nikłą poświatą. Michael wyszczerzył się odruchowo w szerokim, radosnym uśmiechu. Zawsze lubił obserwować jak jego starszy brat obcuje z Naturą, okazując jej ten swój, jedyny rodzaj miłości. Było to hipnotyzujące i poruszające, szczególnie przy tak błahej sprawie jak podziękowanie dla duchów Wody. Prawdę mówiąc, cała jego postać była hipnotyzująca i w jakiś sposób uśmierzała wszelkie troski. Po prostu patrzyło się nań i czuło jak odpływają, a na ich miejsce wpływa słodka jak miód wolność i lekkość. Niektórzy sądzili, że to zasługa Blasku Boga, któremu służył tak wiernie i lojalnie. On był najbliżej Niego i strzegł Jego Światła, Jego duszy. Sam Lucyfer był tajemniczy i małomówny, co wiele osób napełniało niemożliwą do zrozumienia tęsknotą. Woleli, gdy przemawiał, zalewając ich dusze ambrozją słów. Ocknął się, kiedy opadli na miękkie fotele z atramentowego aksamitu, w salonie. Michael rozejrzał się, przypominając sobie o bożym świecie. Zamyślony musiał odpłynąć, co nie było trudne w obecności milczącego i stoickiego Lucyfera. - Chyba miałeś do mnie jakąś sprawę? - Tak, braciszku. Stwierdziłem, że poczekam aż się otrzepiesz troszkę z tego upadku. Co się stało? - Nic szczególnego, najwyraźniej nie domierzyłem odległości i prędkości. – rzucił, wykonując ręką zgrabny ruch, za którego sprawą kryształowy kielich podskoczył do jego dłoni i po chwili wypełnił się złocistym płynem – miodem pitnym. – Dowiem się? Michael pokiwał głową w odpowiedzi i sięgnął po kielich, napełniając go rumem, dobrze znanym wśród jego żołnierzy. - Gabriel prosił mnie, żebym zwołał Radę. Chciał poruszyć kwestię Armii Demonów. - Naprawdę? – lewa brew Pana Światła podskoczyła o milimetr do góry i powoli opadła na miejsce. Był poruszony, ale nie dał po sobie więcej znać. - Tak, chyba nie podoba mu się trochę to, że zostały stworzone. - Interesujące. - Dlaczego, Luc? – to pytanie krążyło za Panem Zastępów od rana, od rozmowy z Gabrielem, który wydawał się jakby odmieniony i wcale nie na dobre. - Możliwe, że dlatego, że nie przepada za gorącymi babkami. Michael potrząsnął głową, wprawiając w ruch jasne włosy, wyglądające zawsze jakby mieszkał w nich wiatr i poruszał nimi bez przerwy, jak flagą Elizjum. Na jego twarz wpełzło zniecierpliwienie. - Nie, chodziło o to, dlaczego to jest interesujące. Zawsze, kiedy tak mówisz, okazuje się, że albo wiesz więcej, albo czujesz intrygę. O co chodzi tym razem? - Zapewne o to, że wiem więcej. Lub o intrygę. – cyniczny uśmieszek zadrżał lekko w kąciku ust Lucyfera, gdy Michaś z pełną daną mu mocą trzasnął się dłonią w czoło. - Luc, drażnisz. - Cóż, to dość mocno pasuje do mojego stylu, mogę się zgodzić. - Przestań! – Michael zerwał się na równe nogi, przewracając niski, kryształowy stolik na złotych nogach. Naczynia zawisły w powietrzu, gdy Pan Światła machnął na nie dłonią, nim uderzyły o ziemię jak nieszczęsny mebel. Oddelegował je na kryształowy kredens, po drugiej stronie salonu skinieniem głowy i podniósł dłoń wyżej, wskazując na Pana Zastępów długim, chudym palcem. - Sam przestań. Inaczej użyję swoich mocy, żeby odwrócić cię i wypieprzyć przez okno na dziedziniec. Mimo wszystko jego twarz nie poruszyła się, jak maska, dlatego Ognisty nie był w stanie pojąć czy to żart czy groźba właśnie padła z ust Księcia Aniołów. Jego głos również pozostał beznamiętny, głęboki i okraszony lekką chrypką, która nadawała mu charakteru. - Gabriel jest nieswój. – chwycił się ostatniej deski ratunku, mówiąc szybko i czując jak wycieka z niego siła do poskramiania troski i niepewności. – Wydaje mi się, że coś knuje przeciwko tobie. Nie wiem dlaczego, co i jak, ale zmienił się. Sprawia, że mam dreszcze, gdy o nim myślę. To nie powinno tak wyglądać, nigdy tak nie wyglądało. To nasz brat, ale jest jak ktoś obcy. Luc, ja myślę, że coś złapał od tych demonów. Że coś go… - Michael. To ja stworzyłem tą armię. Nie ma w niej nic takiego, co mogłoby… - Luc! Proszę cię, ja wiem że ty nie jesteś ślepy, ale zachowujesz się jak jagnię położone na ołtarzu. Nie możesz lekceważyć tego, co się z nim dzieje. - Nic się nie dzieje. Panu Zastępów ręce zamarły w połowie gestykulacji i opadły bezwładnie po bokach. Stał na środku salonu, patrzył na swojego brata i zarazem nie wiedział co widzi. Obaj się zmienili. Gabriel i Lucyfer. Obaj. Dotarło do niego, że dyskusja z Namiestnikiem Boga nie ma sensu. On musiał już dawno zdecydować, co ma się dziać i nie chciał nawet dopuścić go do tych decyzji. Swojego młodszego brata. Michael poczuł się zraniony. Byli ze sobą zjednoczeni. Byli swoją rodziną, przyjaciółmi, krew z krwi. Dwaj wojownicy. Ale ich drogi zdawały się właśnie rozchodzić, a Ognisty stał na rozdrożu, patrząc za odchodzącym Panem Światła i nie wiedząc co ze sobą począć. Umykał mu i nie pokazywał jak za nim podążyć. Umysł Michaela opanował chaos tak wielki, że cofnął się o krok i ciężko opadł na fotel, sprawiając że mebel zatrzeszczał pod nim, ledwo odpierając atak czterech liter Pana Zastępów. - Bądź tak łaskaw i nie niszcz moich mebli, bracie. – mruknął Lucyfer siląc się na cieplejszy ton, graniczący z rodzicielskim. Podniósł stolik do pionu i ukucnął przed Panem Ognia. Położył dłoń na jego kolanie. Gdy złotowłosy podniósł na niego wzrok, czuł już że każde słowo wypowiedziane przez Gwiazdę Poranną będzie kłamstwem i to paskudnym, słodkim jak trucizna Samaela, którą raczył wszystkich tak chętnie, by tracili nad sobą kontrolę i wyzwalali się spod własnych ograniczeń i zasad. Wiedział, że przyjmując to trujące kłamstwo także straci ograniczenia, choć próbował się opanować zawczasu. - Gabriel ma kryzys, to fakt. Przeraziła go ta dzika horda rogów, pazurów i seksu. Może boi się użyć tego, co dynda mu między nogami, ale się nie przyznaje? Cóż, jego sprawa. Zwołaj Radę, przedyskutujemy jego sprawy łóżkowe i na tym się skończy, słoneczko. Wymierzony przez Pana Zastępów policzek powalił syna Jutrzenki na ziemię. Światły podparł się dłońmi, ale jego wzrok stał się nagle dziwnie pusty. Nawiedziła go wizja, Michael to wiedział. Znał jego zdolności, znał jego jak nikt. Tym bardziej wstrząsało nim to, co robił jego brat. Odsuwał się. Kłamał. - Łgarstwa. Tylko na tyle cię stać, kiedy próbuję cię chronić przed czymś, o czym pewnie wiesz?! Wolałbym najgorszą prawdę, ale nie umiem jej z ciebie wydusić. Idę zwołać Radę. Poinformuję cię. Wymaszerował, łomocząc wojskowymi oficerkami o marmurową podłogę w Pałacu Światła I Nadziei. Krew. Przed oczami ukazała się mu tylko ona. Szlachetna krew. Widział tylko to. Spływała po ścianach Pałacu, po schodach, gromadziła się w szparach popękanego marmuru. Tryskała z fontann i wypływała z połamanych drzew. I dym. Dym gryzł go w oczy i zasnuwał wszystko bitewną mgłą. Rozpaczliwe wycie dotarło do niego ze zdwojoną siłą, kiedy zobaczył ukrzyżowaną postać, pośrodku dziedzińca, szkarłatnego od krwi. Zemsta. Zemsta. Zemsta! Ocknął się, kiedy usłyszał trzask zamykanego z całej siły skrzydła drzwi wejściowych do pałacu. Zakaszlał, zduszony dymem z wizji i podniósł się na kolana, sięgając dłonią w przestrzeń. Miał zamiar znaleźć krawędź stołu i podeprzeć się by wstać, jednak natrafił na gładką i miękką dłoń Lilith. - Nie rozumie. Mogłeś mu wytłumaczyć. – powiedziała z wyrzutem, pomagając mu dźwignąć ociężałe ciało w górę. Zmęczenie nie odstępowało go na krok ostatnimi czasy, a to wszystko za sprawą niesfornej Armii Demonów, którą przypadkiem stworzył Pan Snów i Iluzji. – Mogłeś mu powiedzieć, że Gabriel stoi za stworzeniem armii demonów. Nie ty, kochanie. - Nie. - Mogłeś mu wytłumaczyć, że przyjąłeś na siebie winę, bo tobie więcej uchodzi na sucho. - Nie mogłem. - Lucyferze. - Lilith. Spojrzał jej w oczy, a ona w jego. Oczy błyszczące jak u kotki, wpatrzone w jego chłodne tęczówki były pełne troski i zarazem złości. Tylko ona wiedziała, że autorem dzikiej hordy jest Gabriel. Że wyśnił ją z koszmaru. Wiedziała też, że Lucyfer nie jest ledwie Namiestnikiem Boga. Że jest… - Luc, powinieneś się objawić zanim będzie za późno. Powinieneś im powiedzieć prawdę. - Nie zrozumieją. - Muszą. Ty ich stworzyłeś, każdy ptasi móżdżek w trzewiach Kosmosu. - I stąd wiem, że nie zrozumieją. - To na nich wpłyniesz. - Nie chcę. - To ja na nich wpłynę. - Lilith. - Lucyferze. Zacisnął szczęki w geście pełnego uporu i stanowczości, odsuwając się od niej. Była jego magią, przyjaciółką i powiernicą sekretów. Lepiej niż Razjel znała wszystkie tajemnice Wszechświata. Znała jego. On był Wszechświatem, Alfą i Omegą. On był powodem dla którego istnieli. On był… - Stwórca. Podobno wie wszystko, a patrzcie jak głupio skazuje się na życie w swoim własnym cieniu. Luc, mówiłam ci, żebyś nie chował się za swoim Światłem i nazywał rzeczy po imieniu. Masz więcej z baby, niż się wydaje. - Oprócz długich włosów? Zapiekł go policzek, gdy Lilith podskoczyła i trzasnęła go w twarz z rozpędu. Była o wiele niższa, ale to nie przeszkodziło jej w spoliczkowaniu Stwórcy. - Wstyd. To masz z baby. Każdy facet chciałby być na twoim miejscu, pochwalić się, a ty wolisz stać obok siebie. Teraz powinieneś im powiedzieć, zanim stanie się coś strasznego. Oczami wyobraźni zobaczył znów niedawną wizję i poczuł smak krwi w ustach. To on? On wisiał na tym krzyżu? Zemsta, w wizji ktoś krzyczał o zemście. Dlaczego, przecież nikomu nie wyrządziłem krzywdy? I nikt nie miałby takiej mocy. Jednak wizji nie powinien lekceważyć, czuł to w kościach. Kto. Musiał zrozumieć kto, co i po co. Ruszył do wyjścia bez słowa, zamierzając udać się do Sali Luster. Tam mógł zrozumieć, kiedy w lustrach odbijały się jego oczy, a w nich przecież krył się cały Wszechświat. W nim, w środku. Lilith prychnęła i podskoczyła z oburzenia. Za chwilę usłyszał stukanie obcasów po marmurze, kiedy szybkim krokiem go doganiała. Złapała go za ramię. - I znowu odchodzisz bez słowa wyjaśnienia. Co się z tobą dzieje, do jasnej anieli. Zdziczałeś czy jak? W ogóle nie mogę się z tobą porozumieć, nie mogę do ciebie dotrzeć. Nagle po prostu zamyślasz się … -… i nie słuchasz mnie, mam wrażenie, że nic do mnie już nie czujesz. Że miłość ci przeszła z niewyjaśnionej przyczyny. Jakby jakaś część ciebie została ode mnie oderwana i straciła kontakt z moim sercem. To mnie boli, bo ja cię kocham niezmiennie i trwale. – dokończył za nią, czytając jej myśli i patrząc prosto w oczy, czego nie dało się uświadczyć tak często jak by się chciało. Lilith otworzyła usta ze zdziwienia i zamarła. Przeczytał jej myśli. Na głos, jak z książki, którą oboje trzymali i którą oboje wertowali z zapartym tchem. No, przynajmniej ona. On był zawsze tak nieruchomy i spokojny… Teraz jednak wydawał się czymś zmartwiony. Pochylił się do niej delikatnie i serce zatrzepotało jej w piersi na myśl, że ich wargi mogły się lada chwila spotkać w namiętnym pocałunku, w stylu syna Jutrzenki. Ale on tylko oparł czoło o jej czoło, ciężko i bezlitośnie. Zmęczony. Znużony. Obojętny. Cała ekscytacja opadła na dno jej duszy i przemieniła się z żywego ognia w lepkie popioły. Zacisnęła zęby i powieki. Była bezradna w tej chwili. Mogła tylko patrzeć jak wymusza na sobie uśmiech, bo ewidentnie wymuszał. Jak otwiera drzwi i znika za nimi, tonąc w blasku światła odbitego od niego. Zacisnęła dłonie w pięści. Wszystko szło w złym kierunku, odkąd Jofiel zauważył w trakcie Rady Większościowej, że Lucyfer ma w sobie nie tylko Światło Boga, ale jakiś bliżej nieokreślony Mrok. Lilith jako władczyni magii, a więc najlepszy wyznacznik jakości w tej dziedzinie, nigdy nie nazwałaby tego, co on miał w sobie mrokiem. To była Pustka, z której wszystko powstało. I Jofiel zrozumiałby, gdyby tylko wiedział, że pod marmurową maską piękna i chłodu Lucyfer skrywa Stworzyciela Świata, którym był. Bo Stwórca nie był ani Światłem, ani Pustką. Nie był ani aniołem, ani demonem. On był wszystkim. Był Nefilimem. Pół aniołem, pół demonem. Za sprawą Jofiela skrył w sobie demoniczną naturę, spychając ją na krawędź umysłu. Udawał, że jest jak inni. I wtedy jego miłość do niej zaczęła słabnąć. Aż skończyła jak dziś. Samotna żona za drzwiami. Nieucałowana. Niepożegnana. Niekochana. Łzy cisnęły się jej do oczu, ale zagryzła zęby mocniej i potrząsnęła głową, pozwalając blond lokom wyskoczyć z upięcia i opaść na ramiona. W ciszy uciekła do swoich komnat w jego pałacu, nie chcąc przebywać blisko i jednocześnie pragnąc jego obecności. Zasnęła w wannie pełnej różanych płatków, pośród zapachu dymu, krwi i pośród krzyków, dzikiego bitewnego wycia jej wizji. Z krzykiem na ustach wpadła w jego ramiona, zalewając całą łaźnię wodą i potokiem mokrych płatków róż, które przykleiły się do jej skóry, jak ona do niego. Wiedziała, że coś strasznego już się stało i że los jaki jest mu pisany nigdy nie opuści pamięci wszystkich żyjących. Bo nigdy nie opuści jego pamięci. I nie mogło pomóc na to żadne zaklęcie Pani Róż. Lilith nigdy jednak się nie poddawała, wczepiona w niego ustami i palcami, szeptała najsilniejsze zaklęcie między jednym pocałunkiem, a drugim. Kocham Cię, Lucyferze. Nigdy cię nie opuszczę.