Untitled - Kraków Miasto Literatury

Transkrypt

Untitled - Kraków Miasto Literatury
Marcin Pałasz
ilustracje Olga Reszelska
Kraków jest prawdziwą potęgą wydawniczą. Działa tu ponad 100 wydawców publikujących
dosłownie wszystko: od literatury sensacyjnej po wiersze noblistów, od romansu po podręczniki akademickie,
od biografii po fantastykę. Publikacje krakowskich oficyn odnoszą sukcesy na krajowym rynku
wydawniczym, otrzymują najważniejsze nagrody literackie, ale przede wszystkim stanowią znakomitą ofertę
dla czytelnika, który w bogactwie tytułów i gatunków zawsze znajdzie coś dla siebie.
Dlatego wspólnie z krakowskimi wydawcami proponujemy Ci blisko 70 tekstów, jakie warto
przeczytać tego lata. Wśród nich z pewnością znajdziesz opowieść idealną dla siebie. A jeśli po przeczytaniu
darmowego fragmentu książki nie będziesz w stanie się już od niej oderwać, z łatwością możesz nabyć
e-booka klikając w link na końcu zeskanowanego fragmentu. Możesz też udać się do jednej
z poniższych krakowskich księgarń, gdzie pokazując pobrany fragment e-booka skorzystasz
z 10-procentowego rabatu na zakup tradycyjnej wersji książki:
• Księgarnia Bona przy ulicy Kanoniczej 11
• Księgarnia Matras przy Rynku Głównym 23 i w Galerii Kazimierz
• Księgarnia Młoda w Kamienicy Szołayskich przy Placu Szczepańskim 9
• Księgarnia Muza przy ul. Królewskiej 47
• Księgarnia Pod Globusem przy ul. Długiej 1
Wirtualna Biblioteka Wydawców to część programu Kraków Miasto Literatury.
Akcję organizuje Krakowskie Biuro Festiwalowe. Partnerami akcji są: Instytut Książki oraz wydawnictwa
i organizacje: a5, Austeria, Bona, Dodo Editor, Fundacja Przestrzeń Kobiet, Insignis Media, Karakter, Koobe,
Sine Qua Non, Skrzat, Stowarzyszenie Pisarzy Polskich, WAM, Wydawnictwo Literackie, Wydawnictwo
Otwarte, Znak, Znak Literanova, Znak Emotikon.
Projekt dofinansowany jest ze środków Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego z programu
Promocja Czytelnictwa.
Więcej informacji na stronie www.miastoliteratury.pl
Organizatorzy:
Patroni medialni:
Dofinansowano ze środków
Ministerstwa Kultury
i Dziedzictwa Narodowego
Patroni medialni:
Duży, Młody i ich czworonożny przyjaciel Elf wyruszają
wreszcie na upragniony urlop. I już pierwszego dnia zaczynają się
kłopoty, bo okazuje się, że ktoś ukradł… pensjonat! Bohaterowie
wpadają w wir kryminalnych wydarzeń, Młody znowu się zakochuje, a Elf, znany z instynktu tropicielskiego, niespodziewanie
ujawnia nowy, terapeutyczny talent. Latający husky, znikające
bursztyny, elfozaury i dziwny sąsiad – to tylko kilka z mnóstwa
zagadek, z którymi przyjdzie się zmierzyć Elfowi i jego ludziom.
Trzecia część bestsellerowej serii powieści przygodowych
Marcina Pałasza sprawi, że będziecie zrywać boki ze śmiechu!
Dawka humoru zwiększona o sto procent, fantastyczne dialogi, wciągająca fabuła i absolutnie zaskakujące zakończenie.
Takiego Elfa nie znaliście!
coś zdechłego,
coś śmiesznego
i coś koncertowego
Rekonesans odłożyliśmy jednak na później.
Pogoda następnego dnia była tak piękna, że aż żal
było spędzać ten czas w aucie czy na bulwarach
Międzyzdrojów lub Świnoujścia. Poszliśmy więc
na plażę, ale nie po to, by leżeć plackiem i smażyć się na słońcu; obaj zdecydowanie woleliśmy
opalać się czynnie podczas spaceru brzegiem
morza. I ani się obejrzeliśmy, wybiła piętnasta,
a my byliśmy w okolicach Łukęcina. Młody z początku miał pretensje.
– No tak – zaczął z wyrzutem. – Mieliśmy jechać tu i tam, a ty jak zwykle zapomniałeś!
79
– Oczywiście – przyznałem beztrosko. – Bo
to ja ciągnąłem nas aż do Łukęcina i zbierałem
bursztyny, prawda?
– Ale ten jest fajny, no nie? – rozpromienił
się, grzebiąc w kieszeni, i wyciągnął całkiem niezły okaz, który znalazł jakieś pół godziny wcześniej. Bursztyn miał ciekawy, fioletowawy odcień,
widoczny jednak tylko pod światło. Na pierwszy
rzut oka sprawiał wrażenie typowego, chropowatego kamyka i aż dziw brał, że Młody zdołał
go wypatrzyć wśród tysięcy innych.
– Możemy pojechać wieczorem – zaproponowałem niepewnie. – Chociaż przyznam, że
wolałbym jutro. Albo pojutrze.
Prawdę mówiąc, wolałem spędzić wieczór
przy laptopie, bo już mnie ciągnęło, by dokończyć pierwszy rozdział nowej książki.
– Ja też wolę jutro – oznajmił Młody niespodziewanie, schylając się i biorąc do ręki kolejny
kamyk, po czym odrzucił go ze wstrętem. – Tfu,
to nie bursztyn, tylko jakieś zwykłe paskudztwo… Wieczorem chcę pójść na bulwar.
80
Rozradowany Elf popędził za rzuconym przez
Młodego kamykiem, ja zaś ciężko westchnąłem.
– Możemy iść – mruknąłem z niechęcią. –
Chociaż…
– Wolałbym pójść sam – odchrząknął i zerknął na mnie spod grzywy płowych włosów. –
Chyba mogę?
No tak. W tym momencie zrozumiałem, że
nie zawsze jestem wyłącznie jego kumplem
i przyjacielem. Jestem też rodzicem, którego towarzystwo bywa czasami mało pożądane. Przez
chwilę trwałem w rozterce.
– Tylko bez żadnych szaleństw – poprosiłem
w końcu. – Jasne?
– Oczywiście – burknął. – Będzie standardowo: mała rozróba na początek, potem z pięć piw
i wizyta w klubie z tańcem na rurze. Tak mniej
więcej koło północy możesz mnie odebrać z posterunku policji.
No i jak tu się nie roześmiać?
Zaraz potem pędem rzuciłem się w stronę
Elfa, który zainteresował się czymś, co wyglądało
81
mi na zdechłą mewę.
Szczęśliwie zdołałem
mu ją odebrać i rzuciłem daleko w wodę.
I co? Ten potwór uznał, że to znakomita zabawa,
i postanowił aportować smakołyk. Nie miałem
innego wyjścia, jak rzucić się w wodę za nim.
Dzięki Bogu pływam szybciej od psa, nawet od
Elfa z ADHD… Przy akompaniamencie dzikiego chichotu Młodego wyszedłem z wody i schowałem mewi zewłok do reklamówki po lodach.
– Bardzo śmieszne – mruknąłem, otrząsając
się, po czym spojrzałem na Elfa, którego wzrok
wyrażał dogłębną urazę. – Zdechła mewa jest
niedobra, zrozumiano?
Nie wiem, czy zrozumiał, jednak od tej pory
aż do końca spaceru pilnował mnie jak oka
w głowie.
Wiecie co? Tu, nad morzem, jest naprawdę super!
Może tylko z wyjątkiem tej gryzącej galarety, która
leżała na brzegu i przez którą bolały mnie język i nos.
82
Zresztą ta akurat była chyba prawie zdechła, ale sporo jej kuzynek pływa w morzu i muszę na nie uważać.
Młody nazywa je „meduzami”. Niech będą meduzy,
wszystko jedno; nieważne, jak się nazywają, ważne,
że gryzą!
Dowiedziałem się też, jaką nazwę mają gołębie husky. To nie gołębie, tylko „mewy”. Pewnie jakaś daleka rodzina gołębi, skoro też latają. Swoją drogą ciekawe, czemu nie latają
kury, które widuję czasem w Biestrzykowie,
gdy jedziemy odwiedzić moją siostrę Erkę
i jej człowieka Ewę? Widocznie kury to
jeszcze dalsi kuzyni gołębi i mew.
Wczoraj cały dzień chodziliśmy po
plaży, Młody zbierał kamyki i niektóre wkładał
do kieszeni, a niektóre mi rzucał. Ciekawe, co
robi z tymi kamykami. Pewnie gryzie je potem
w ukryciu. Ja tam wolę gryźć patyki. Z kolei Duży
bardzo mnie zdenerwował! Na brzegu leżała kapitalna, cudowna, aromatyczna zdechła mewa! Oczywiście chciałem się do niej dobrać, ale gdy tylko to
spostrzegł, od razu popędził do mnie, zabrał mi ją
i wrzucił do wody! Aż jęknąłem z radości, bo jeszcze
83
nigdy nie bawił się ze mną jedzeniem! Popędziłem
więc za nią, a Duży za mną. Potem jednak zmienił zdanie, widocznie uznał, że szkoda takiej fajnej
mewy. Złapał ją przede mną, a na brzegu schował
do szeleszczącej reklamówki. Pewnie wziął ją sobie
na później i będzie ją gryzł w nocy, gdy ja będę spał.
A figa! Obiecałem sobie, że tej nocy nie zasnę… ale
oczywiście spałem jak suseł.
Rano dokładnie obwąchałem Dużego, jednak
nie pachniał zdechłą mewą. Pewnie dokładnie umył
zęby, jak go znam. Ech, ci ludzie…
A dziś płynęliśmy statkiem!!! Najpierw okropnie
bałem się wejść na pokład, ale w końcu uległem
Dużemu i wlazłem tam za nim na ugiętych łapach.
Statek to jest taki mały domek, który sobie pływa po
wodzie, uwierzycie?! I jest na nim sporo ludzi, i takie
miejsce, gdzie ładnie pachnie jedzeniem, ale niczego
dobrego nie dostałem. Zresztą i tak niedługo potem
84
się pochorowałem i Duży musiał sprzątać, a Młody
się śmiał. Do czasu, aż sam zrobił się dziwnie zielony
na twarzy i też się pochorował. A taki był ważny! No
i proszę.
Potem wysiedliśmy z tego statku w zupełnie innym miejscu! Długo chodziliśmy po nowym mieście,
aż dotarliśmy do takiego wielkiego jak nie wiem co
domu, pachnącego zupełnie inaczej niż wszystkie
inne, które wcześniej widziałem i wąchałem. Miał
taką ogromną wieżę, że aż strach było patrzeć! I co
zrobił Duży? Po krótkiej rozmowie z Młodym zostawił nas i wszedł do środka! Okropnie się zdenerwowałem, bo kto wie, co mogło mu się stać w takim
dziwnie pachnącym domu? Patrzyłem błagalnie na
Młodego, kręciłem się i piszczałem, ale ten nie zwracał na mnie uwagi. Trzy razy obeszliśmy budynek
dookoła, aż w końcu Młody przywiązał smycz do żelaznej barierki niedaleko wejścia i wszedł do środka.
Wytrzymałem i tak długo, jak na mnie, bo całą
minutę. Potem w pięć sekund przegryzłem smycz
i wbiegłem za nim. A tam było prawie całkiem ciemno! Prędko znalazłem Dużego, który chyba bardzo
się zdziwił na mój widok i złapał się za głowę. I spytał:
85
„Gdzie jest Młody?!” – te słowa akurat doskonale znałem, więc popędziłem szukać Młodego. Jego trop
prowadził do takich małych drzwi niedaleko wejścia,
a potem w górę, schodami. Nie takimi, jak w naszym
bloku, ale wąskimi, wysokimi i okropnie krętymi. Ale
spokojna głowa, nie z takimi rzeczami Elf da sobie
radę, no nie?
Na górze też panowała całkowita cisza, jak w całym tym dziwnym budynku. Młody zaś siedział na
ławeczce stojącej za czymś dziwnym i wielkim, za
nim było pełno pionowych sterczących wielkich rur,
a pod nogami miał śmieszne szczebelki. Merdając
z uciechy, że go znalazłem, dopadłem ławeczki, przebiegłem po szczebelkach…
…i wtedy stało się COŚ STRASZNEGO…!!!
W Dziwnowie zabawiliśmy ledwie chwilę, bo
ciągnęło nas do Międzywodzia. Tam zamierzaliśmy wsiąść na statek, który w poprzednich latach
regularnie kursował po Zalewie Kamieńskim do
Kamienia Pomorskiego i z powrotem. Okazało
86
się jednak, że tym razem statek o dumnej nazwie
Victoria, pływa nie z Międzywodzia, ale z Dziwnowa. Jak niepyszni wróciliśmy zatem do Dziwnowa i odnaleźliśmy przystań.
– Zmiany sobie wymyślili – narzekał Młody. – Jesteśmy przez to z pół godziny w plecy…!
– Uspokój się! – zażądałem, bo jego drażliwość zaczęła być ostatnio denerwująca. – Co
się z tobą dzieje? Ciągle ci coś przeszkadza! Pół
godziny, co to jest? Lato mamy, dzień jest długi…!
Raptem coś mnie tknęło. Zatrzymałem się na
chodniku tak gwałtownie, że niemal straciłem
równowagę. Elf czujnie uniósł głowę i przekrzywił ją lekko, patrząc na mnie z zaciekawieniem.
– Tylko nie mów, że Kara do ciebie napisała! – powiedziałem zaniepokojony. – No?
Młody cofnął się o krok, wytrzeszczył oczy
i otworzył usta.
– Ja się ciebie boję! – wykrzyknął z oburzeniem. – Albo jesteś jasnowidzem, albo… Tato?
Chwilę zajęło mi, zanim zrozumiałem, o co
mu chodzi.
87
– Oszalałeś chyba! – warknąłem, pukając się
w czoło. – Jeszcze tego by tylko brakowało, żebym grzebał ci ukradkiem w telefonie!
– No, tak – odparł i zmieszał się lekko. – Napisała dziś rano, a przecież telefon ciągle mam
przy sobie… Dobra, nie gniewaj się. Tak mi jakoś przeszło przez myśl, że może…
– Przeszło? – skrzywiłem się. – To niech przejdzie dalej, pójdzie sobie i nie wraca. Nie życzę sobie
takich podejrzeń. Czego ona znowu chce?
– Pyta, gdzie jestem – westchnął. – I kiedy wrócę.
– I…?
– I odpisałem jej, że miło spędzam czas i mam
nadzieję, że ona również.
Nie podobało mi się to, ale nie zamierzałem
się wtrącać. Młody spojrzał na mnie z nagłym
błyskiem w oku i uśmiechnął się lekko.
– Nie bój się – klepnął mnie w plecy. – Jak to
babcia mówi? Że nie wchodzi się dwa razy do tej
samej wody…?
– Ja tylko nie chcę, żebyś znowu chodził niczym zombie – mruknąłem i też go klepnąłem. –
Ale widzę, że rozum ci wrócił. I bardzo dobrze.
88
– No, to chodźmy na statek! – ożywił się i rozejrzał po przystani. – O, tam jest…
Mieliśmy szczęście, bo Victoria odbijała od
brzegu za dwadzieścia minut. Niemal cały ten czas
zajęło mi przekonywanie Elfa, że statek nie jest niczym groźnym i nie należy się go bać. W końcu się
udało i psisko weszło na pokład, choć wyraźnie
mu się to nie podobało. Pomyślałem, że ten pies
jest wyjątkowo dzielny. Tyle straszliwych rzeczy
musiał już pokonać…! Szeleszczące reklamówki, dzikie pralki, wściekłe odkurzacze, złowrogie
kapelusze, a teraz – na domiar złego – zafundowałem mu coś w rodzaju Titanica. Pocieszałem
się myślą, że na Victorii są szalupy ratunkowe,
a Zalew Kamieński jest raczej płytki w porównaniu z Oceanem Atlantyckim, poza tym nie ma co
liczyć tutaj na góry lodowe…
89
Wczesny obiad zjedliśmy na świeżym powietrzu, przy smażalni, opodal kamieńskiego molo.
Młodego zafascynowały resztki starych murów
obronnych oraz średniowieczna baszta. Gdy
poinformowałem go z dumą, że kiedyś miałem
przyjemność w niej nocować, z początku nie
mógł uwierzyć, a potem zażądał takiej samej
przyjemności dla siebie. Niestety, okazało się to
niemożliwe; kiedyś w baszcie mieściło się schronisko oferujące miejsca noclegowe, obecnie zaś
było tam Muzeum Kamieni.
– O, właśnie! – przypomniał sobie Młody,
gdy obejrzał już eksponaty. – Musimy pojechać
do pana Stefana!
90
– Jakiego pana Stefana? – spytałem podejrzliwie, ruszając w stronę katedry. – Mamy tu jakiegoś znajomego?
– Stefana od bursztynów, no! – przypomniał
Młody, patrząc na mnie z politowaniem. – Pamiętasz, mieli mu przywieźć jakieś nowe rzeczy
do tego jego muzeum, takie ekstra, z zagranicy.
Ja chcę je zobaczyć!
– Matko jedyna – mruknąłem. – I po co ja ci
kiedyś pokazałem te bursztyny? Gdybym wiedział, ile nadłożonych kilometrów będzie mnie
to w przyszłości kosztowało… No dobrze, pojedziemy do niego, jeśli zdążymy, a jeśli nie, to
jutro. A teraz pójdziemy do katedry, dobra? Ty
poczekasz z Elfem, a ja wejdę do środka.
Młody stanął jak wryty i przyjrzał mi się podejrzliwie.
– Jak to pokazałeś mi bursztyny? – spytał
niepewnie. – To znaczy… czekaj, ja tymi bursztynami nie zainteresowałem się tak sam z siebie?
– Naprawdę nie pamiętasz? – zdziwiłem
się, po czym sięgnąłem głębiej do zakamarków
91
pamięci. – Chociaż, w sumie… Miałeś wtedy
może ze cztery lata, możesz nie pamiętać.
– Ale powiedz coś więcej! – zażądał Młody
i ruszył za nami. – Nie pamiętam, zabij mnie, ale
nic, ciemna masa. Jak to było?
– Przecież dalej masz swoje Bursztynowe Pudełko, no nie?
– Mam je od zawsze, ale nie pamiętam, skąd
się wzięło. No, mów…!!!
Bursztynowe Pudełko było pociemniałą ze
starości, drewnianą, rzeźbioną szkatułką. W nim
Młody od dziecka przechowywał swoje najcenniejsze skarby: znaleziony na podwórku pierścionek z tombaku
z niebieskim oczkiem,
starą monetę pięciozłotową, taką z rybakiem,
dwa swoje mleczne zęby
92
(w tym jeden z plombą!), kilka muszelek, kamyk
z widocznymi skamielinami znaleziony na plaży,
oraz – oczywiście – niezliczone bursztyny, od
których zresztą pudełko wzięło nazwę.
Tę szkatułkę dostał od babci, nie pamiętam
już przy jakiej okazji, a to, że znalazły się w nim
bursztyny, było w sumie wynikiem mojego podstępu. Całkiem możliwe, że tego nie pamiętał, to
było co najmniej ze dwanaście lat temu… Podczas pewnego urlopu powziąłem zamiar, że tym
razem będę wylegiwał się na słońcu jak wieloryb.
Mama Młodego wypominała mi ciągle, że nigdy
nie ma mnie przy nich na kocu, tylko wiecznie
szwendam się plażą – więc tym razem miało być
inaczej. Postanowiłem, że będą mnie mieli wręcz
w nadmiarze i do znudzenia. I choć takie bezczynne leżenie i smażenie się na słońcu przyprawiało mnie niemalże o drgawki, to czego się nie
robi dla szczęścia najbliższych, prawda?
Młody, wówczas mniej więcej czteroletni,
nie dawał mi spokoju, zachwycony, że ma tatę
blisko i całego dla siebie. W końcu, nie potrafiąc wyczerpująco odpowiedzieć na wszystkie
93
niekończące się pytania, znalazłem mu zajęcie:
najpierw opowiedziałem mu historię zaginionej
Bursztynowej Komnaty, której wysłuchał z otwartą buzią i szeroko otwartymi oczami. Potem
zaś obiecałem mu, że gdy tylko nazbiera wystarczająco dużo bursztynów, odbudujemy Komnatę
i zarobimy mnóstwo pieniędzy od zwiedzających, a za gotówkę kupimy rakietę kosmiczną
i polecimy, dokąd tylko zechce.
Młody z zapałem przystąpił do realizacji planu, wcześniej zażądał jedynie, bym pokazał mu,
jak się zbiera bursztyny. Z chęcią zademonstrowałem, jak odróżnić prawdziwy bursztyn od bezwartościowych kamyków… i tak to się zaczęło.
– Potwór! – oświadczył Młody, dziko chichocząc, gdy kończyłem tę opowieść, zatrzymując
się akurat przed piękną kamieńską katedrą. –
Bursztynowa Komnata i wycieczka w kosmos…!
A wszystko po to, by pozbyć się biednego dziecka
i mieć święty spokój!
– Spokój?! – oburzyłem się. – Dobre sobie!
Od tamtej pory musiałem ciągle pilnować, żebyś się przypadkiem nie utopił, bo w pewnym
94
momencie uroiłeś sobie, że skoro na plaży bursztynów jest niewiele, to na dnie morza musi być
ich znacznie więcej! Ciągle właziłeś do wody,
a nie umiałeś pływać!
Nie mógł przestać się śmiać.
– Kara cię spotkała za kłamstwa wobec niewinnego, uroczego dziecka – wyrzęził, ocierając
oczy. – O rety, dawno się tak nie uśmiałem…
– Urocze dziecko to było z dziesięć lat temu –
oświadczyłem stanowczo. – Jak teraz patrzę, co
z niego wyrosło…
Rozczochrał sobie włosy, pokazał mi język i na żarty zaczął się ze mną boksować, a ja
z przyjemnością i dumą patrzyłem na mojego
95
wyrośniętego, całkiem
dojrzałego i w gruncie
rzeczy rozsądnego syna.
Mimo że wspomnienia trochę kłuły i przywoływały czasem smutek, nie cofnąłbym czasu, by cokolwiek zmienić. Byliśmy tu i teraz,
szczęśliwi, z cudownym czworonogim przyjacielem, mieliśmy co jeść, miałem dobrą pracę,
a Młody naprawdę był najlepszym synem, jakiego mógłbym sobie wymarzyć…
Poczułem, że jeszcze chwila, a niebezpiecznie
się wzruszę, więc dałem mu ostatniego kuksańca
i zatrzymałem się w cieniu jednego z wielkich
kasztanowców, które szpalerem okalały katedrę.
– Poczekaj z nim tu, w cieniu – poprosiłem. –
Wiesz, że mam hopla na punkcie tego konkretnego kościoła, ale postaram się, by nie potrwało
to zbyt długo…
Kiedyś często tu bywałem – jako miłośnik muzyki organowej nie mogłem przegapić corocznego międzynarodowego festiwalu, ale i sama
katedra miała coś w sobie; niby podobna do innych, ale jakoś do tej ciągnęło mnie szczególnie.
96
Uwielbiałem ten spokój, tę atmosferę, w której
umysł robił się spokojny, galopujące myśli zwalniały, a człowiek miał czas, by zastanowić się nad
rzeczami mniej codziennymi…
Gdybym jednak mógł przewidzieć, co mnie
za chwilę spotka, w życiu bym tam nie wszedł –
ani teraz, ani nigdy potem. Ale nie uprzedzajmy
wypadków.
Wnętrze katedry było mroczne i całkowicie
ciche. Światło wpadało przez liczne witraże,
malując na ścianach kolorowe refleksy. Oprócz
mnie w środku była jedynie jakaś starsza kobieta, która siedziała w jednej z ław daleko z przodu. Po obejściu kilku bocznych naw przysiadłem
z tyłu, westchnąłem głęboko i zapatrzyłem się
w ołtarz. Mimowolnie spojrzałem też w tył i do
góry, gdzie majaczyły olbrzymie, wspaniałe organy, z których słynie kamieńska katedra. Przypomniało mi się, jak malutki Młody piszczał kiedyś
gorączkowo, żeby koniecznie zabrać go do „tego
zamku tam na górze”…! Uśmiechnąłem się sam
do siebie: istotnie, gdy zmrużyło się oczy, kształt
organów mógł przypominać majestatyczny
97
zamek. A dziecięca wyobraźnia pewnie zrobiła
z tym, co trzeba.
I chyba niestety za długo tam siedziałem, zapomniawszy o bożym świecie, bo znienacka na
moich kolanach oparły się psie łapy, a długi jęzor
oblizał mnie po policzku.
– Elf…! – syknąłem, wyrwany z zamyślenia. – O Boże!
Rozradowane psisko miało u szyi kawałek
przegryzionej smyczy. To bez wątpienia oznaczało, że Młody przywiązał go przed katedrą
98
i zostawił samopas. Najprawdopodobniej trzeba
będzie kupić nową smycz, bo jeśli zapomniał ją
zablokować, to po przegryzieniu linka została
wciągnięta do obudowy, której nie da się rozkręcić. A niech to…!
– A gdzie jest Młody? – spytałem szeptem,
schylając się, by chwycić Elfa za obrożę. – No,
gdzie Młody?
Elf pisnął, podskoczył i popędził w stronę
głównego wyjścia, zanim zdążyłem go złapać.
Dziękowałem Opatrzności, że w kościele jest pusto i cicho, nie widać nawet żadnego zakonnika,
który mógłby mieć do mnie pretensje o psa. Szedłem boczną nawą, mijając konfesjonały, w miarę
statecznym krokiem, bo – po pierwsze, uznałem,
że nie wypada biegać w miejscu świętym, a po
drugie, byłem pewien, że Elf nie wyrządzi tutaj
żadnych szkód.
Myliłem się.
Trzydzieści sekund później coś ryknęło znienacka tak ogłuszająco, że wrzasnąłem i odskoczyłem, wpadając do mijanego akurat konfesjonału. Z przodu dobiegł okrzyk owej starszej
99
kobiety. Ryk powtórzył się znowu, przeobrażając się w kakofonię chaotycznych, basowych
dźwięków o różnej wysokości, a potem gdzieś
wysoko w górze rozległ się rozpaczliwy, dziwnie znajomy głos:
– Elf, zostaw! Zostaw…!!!
Kotłowałem się w konfesjonale, próbując wyplątać się z kotary u wejścia, podczas gdy dźwięki
znienacka się urwały, z góry dobiegł głuchy tupot,
odbijający się echem od ścian, a gdzieś od strony
ołtarza zabrzmiały zbliżające się męskie głosy.
Kroki zatrzymały się tuż obok, a ja, uwięziony
w ciasnym, drewnianym pomieszczeniu, zamarłem.
– Ojcze Romanie? – spytał ktoś z drugiej
strony kotary. – Wszystko w porządku?
O Boże, i co teraz?! Zacisnąłem powieki
i mruknąłem coś zdławionym głosem.
– Jacyś wandale byli na chórze – powiadomił
mnie męski głos. – Było otwarte, bo miał tam
być ten mechanik od konserwacji piszczałek…
Brat Krystian już tam poszedł. Pójdę mu pomóc,
bo kto wie, na kogo trafi.
100
Mruknąłem znowu i minęło kilka sekund,
podczas których serce waliło mi jak szalone,
mimo że przecież nie zrobiłem niczego złego.
Potem kroki oddaliły się od nieszczęsnego konfesjonału. Odetchnąłem i już miałem ostrożnie
wyjrzeć na zewnątrz, by sprawdzić, czy mam
wolną drogę ucieczki, gdy z drugiej strony podszedł ktoś inny.
– Oj, ojcze Romanie – rozległ się głos starszej
kobiety zza jednej z bocznych kratek. –
Skaranie boskie z tymi przyjezdnymi,
prawda? Tylko w wakacje takie
hece tu wyprawiają, cała reszta
roku spokojna jest…
Aż mnie zamurowało.
Tego jeszcze brakowało,
bym wyspowiadał tu jakąś obcą kobiecinę, święcie przekonaną, że w konfesjonale siedzi jej znajomy
ksiądz!
Wrzasnąłem i wypadłem na
zewnątrz, nie bacząc na świętość
101
miejsca. Byłem zdania, że dobry Pan Bóg z góry
widzi absurd tej sytuacji i mój brak winy, a reszta
jest w Jego rękach…
Wejdź n a str o nę
księg arnii i nternet owej
www.skrzat.c om. pl

Podobne dokumenty