SirMoof Pożegnanie z żabami Ptaki... Coraz mniej jest ptaków. Może
Transkrypt
SirMoof Pożegnanie z żabami Ptaki... Coraz mniej jest ptaków. Może
SirMoof Pożegnanie z żabami Ptaki... Coraz mniej jest ptaków. Może to głupota, może wrażenie, przecież aż tak łatwo ekosystemu zachwiać się nie da, żeby skrzydlaci przyjaciele przestali na wiosnę wracać z ciepłych krajów. Ale jeszcze parę lat temu było ich więcej, tak ci się przynajmniej wydaje. Rankami nie dało się spać, bo bezustanny świergot za oknem budził mieszczucha takiego jak ty, przyzwyczajonego do ciągłego szumu samochodów, dzwonienia tramwajów, hałasujących nad ranem śmieciarek, lecz odwykłego od odgłosów natury. A teraz... coś tam jeszcze świergoli między gałęziami, ale i bocianów jest mniej, i kaczek na jeziorze, a łabędzie od paru lat w ogóle już nie przylatują... Ucichły też żaby. Od kiedy kierowcy wielkich ciężarówek nawieźli piasek i na przestrzeni kilkudziesięciu metrów zasypali nim dziki fragment jeziora, letnimi wieczorami nie słychać już tak bardzo przenikliwego ropuszego rechotu. Zastąpiły go krzyki podchmielonych wyrostków z sąsiedniej wsi, chcących na plaży zaimponować przywiezionym w starym Volkswagenie Golfie dziewczynom. Zupełnie znikły raki. Jeszcze jako dziecko zbierałeś całe mnóstwo ich chitynowych pancerzyków, które później suszyłeś na słońcu i dokładałeś do raczej kolekcji ułożonej starannie w wielkim pudle po starej bombonierce. Zdarzało się też znaleźć całego martwego skorupiaka, takiego trzeba było naprawdę długo trzymać na słońcu, żeby wnętrzności potem nie cuchnęły kończącym się raczym życiem i mułem z jeziora. Dziadek powiedział ci na czym polega linienie i że lepiej zbierać same porzucone pancerzyki. Były kruche, tak kruche, że z drżeniem rąk pokazywałeś komukolwiek swoją kolekcję, bojąc się, by niezgrabne palce innych dzieci nie zrobiły krzywdy twoim największym skarbom. A krowa? Kiedy ostatnio widziałeś na żywo krowę? Kiedyś budziło cię ich muczenie, bo u sąsiadki zza płotu stało w oborze kilka krasul. Babcia zabierała cię do nich czasami, to tam po raz pierwszy widziałeś czynność dojenia, tam próbowałeś pysznego mleka prosto z krowiego wymienia. Dziś nie ma już sąsiadki, która piętnaście lat temu na zawsze opuściła wieś i swoje zwierzęta, nie ma też obory, po której zostały jedynie zarośnięte kępą krzaków ślady murów. Ale, co najdziwniejsze, coraz ciężej spotkać też poczciwą mućkę. Dawniej wszechobecne na wielkopolskiej wsi, dziś stoją zamknięte w niewielkich boksach mleczno-mięsnych przetwórni. Nie urozmaicają już krajobrazu, nie dopełniają wizualnie łąki nad jeziorem... znikły na dobre. Jeszcze na przełomie wieków stały we wsiach wysokie metalowe konstrukcje w kształcie ławki, jednak nie do siadania służyły, a do pozostawiania na nich kanek z mlekiem. Gospodarz wydoił krowę, część mleka zabierał na potrzeby rodziny, nadmiarowe litry stawiał natomiast przed domem - później zabierał je samochód lokalnej mleczarni. Dzięki podwyższeniu pracownik stojący na przyczepie mógł bez wysiadania chwycić pełną kanę, wieczorem zaś odstawić pustą pod odpowiedni adres. Bielewicz, Suszczyński, Jakubowska, wszyscy swoi, od zawsze w tych samych chałupach, wystarczało tylko podpisać stawiane przed domem mleko, a rozliczenie przychodziło później. No więc te ławeczki, pamiętasz, zawsze niezgrabnie usiłowałeś się na nie wdrapać, dopóki ktoś z dorosłych nie zlitował się i nie posadził cię na nich, żebyś mógł chwilkę powierzgać nogami w powietrzu. Wydawały ci się takie wysokie, takie wielkie, że i samą krowę można by było tam postawić, aby w spokoju oczekiwała mleczarnianego traktora z przyczepą. W rzeczywistości konstrukcje miały pewnie nie więcej niż metr, ale nie umiesz tego ocenić, bo szybko utraciły sens egzystencji i pamiętasz je tylko z najwcześniejszego dzieciństwa. Wkrótce wieś przestała być wsią... Gospodarstwa odeszły od tradycyjnego chowu zwierząt i zasiewu pól żytem lub pszenicą. Bardziej opłacalny stał się w twoim regionie ostropest, który potem firmy farmaceutyczne przekształcały w ziołowe leki dla chorowitych mieszkańców wielkich miast. Jak grzyby po deszczu zaczęły powstawać pensjonaty agroturystyczne. Urządzone na strychach gospodarstw, w starych oborach, nieotynkowanych przybudówkach, służyły mieszczuchom za azyl, dawały możliwość ukojenia nerwów skołatanych tempem życia metropolii. Wszyscy byli zadowoleni - i przyjezdni, udowadniający swoim dzieciom, że jajka nie biorą się z supermarketowej półki, i gospodarze, których świat stał się nagle dużo nowocześniejszy. Wieś doganiała dwudziesty pierwszy wiek. Wkrótce niektórzy zachwyceni agroturyści postanowili na dobre wynieść się z miasta. Woleli codziennie dojeżdżać do pracy czterdzieści kilometrów w jedną stronę, za to żyć w ciszy i spokoju, a dzieci wychowywać na zielonej trawie, nie wśród betonowych chodników. Co bardziej atrakcyjne działki z widokiem na jezioro szły za setki tysięcy złotych. I znów wszyscy mieli powody do zadowolenia - rolnicy, bo nagły zastrzyk gotówki dał im możliwość kupna nowego samochodu, budowy domu dla córki, wyprawienia hucznego wesela, oraz przyjezdni, bo wreszcie wyszli na swoje, mogli zaprosić teściów na obiad do dwupiętrowego domku pod gruszą, co prawda nieotynkowanego i bez płotu, bo nie starczyło pieniędzy, ale zawsze wygodniejszego, bardziej prestiżowego, niż klitka na blokowisku. Nie wiedzieli jeszcze, że wkrótce wpadną w pułapkę codziennych długotrwałych dojazdów, stania w powiększających się korkach na prowadzącej do miasta drodze krajowej, kredytów zaciąganych w celu otynkowania budynku, spłacenia rachunków za paliwo, postawienia białego płotku z automatyczną bramą otwieraną pilotem (najnowszy model!)... Za parę lat zaczną się ich samobójstwa, pętla kredytowa zaciśnie się wokół szyi, a od jeszcze żywych odejdą żony, bo nie wytrzymają ciągłej atmosfery napięcia i braku czasu, a może po prostu wiejski tryb życia nie przypadnie im do gustu. We wsi przybywało więc mieszkańców, a ubywało nie tylko krów, ale i drzew. Pierwszą czynnością, którą każdy nowy osiedleniec zarządzał na swoim podwórku, było wykarczowanie niepotrzebnych dębów, lip, topól, dzikich czereśni. Zacieniały mu dziecięcą piaskownicę i ogródek warzywny, w którym żona relaksowała się po pracy sadząc rzodkiewkę. A pewnego dnia ktoś wyżej postawiony udał się z pismem do urzędu gminy wkrótce przyjechała ekipa z wielkimi piłami i w ciągu paru godzin pozbyła się drzew rosnących przy drodze. Podobno stwarzały niebezpieczeństwo dla pasażerów aut. Już jako nastolatek buntowałeś się przeciw temu, "to kierowcy przekraczają prędkość, nie drzewa wchodzą na asfalt" - mówiłeś. "Co ci to przeszkadza" - dziwili się dorośli - "przecież drzew masz wszędzie pełno, niech sobie ludzie robią we własnych ogródkach na co mają ochotę". A ty, choć nigdy nie uważałeś się za wojującego ekologa, opłakiwałeś każde dumne drzewo, wycięte dla samej radości machania piłą. Najsmutniej było ci żegnać rząd starych kasztanowców, które pamiętasz z jesiennych powrotów ze szkoły. Jednego razu, ramię w ramię z najbliższym wioskowym kumplem, Piotrek mu było na imię, załadowaliście ich płodami całe tornistry, kilka kilogramów ślicznych brązowych kasztanów, z których później godzinami konstruowaliście kasztanowo-zapałczane ludziki. Było tych kasztanowców pięć lub sześć, stały przy drodze, lecz za rowem, więc żadnemu kierowcy nie mogły przeszkadzać swobodnie przekraczać dozwoloną prędkość. W ich cieniu chował się stary krzyż, do którego za dawnych czasów wiejskie babcie pielgrzymowały wyśpiewywać majowe. Jego nikt nie miał odwagi ściąć, ale teraz wiszący Pan Jezus borykać się musi z palącym słońcem, wiejącymi znad jeziora silnymi wiatrami, no i nudą, bo od dawna nikt go tu nie odwiedza. Przecież to było tak niedawno, przekonujesz sam siebie. Jesteś dzieckiem III RP, wyrosłeś już na zachodnich dobranockach i kapitalistycznych teleturniejach. Gdy wracałeś z ogrodu, cały ubłocony, na wpół mokry od łapania żab, w telewizji leciała Moda na Sukces, odcinek tysiąc czterdziesty dziewiąty, albo Zygmunt Chajzer oferujący pani Monice spod Sieradza bramkę numer dwa, gdzie mógł kryć się nawet samochód. Minęło może piętnaście lat, a nie ma już tej wsi, którą pamiętasz z dzieciństwa. Odszedł sielski świat babć śpiewających pod krzyżem pieśni maryjne. Azyl, prawdziwa prowincja, skomunikowana z miastem jednym tylko autobusem PKSu. Dosięgły go macki metropolii, przemieniając senne, dziurawe, pachnące obornikiem ulice w osiedle willowe miejskiej klasy średniej. Rolnicy są dziś szczęśliwsi. Ich dobrobyt można mierzyć ilością łuków, arkad, wykuszy, którymi zdobią nowopowstające domy swoich dzieci, ale przede wszystkim wyznacza się go w calach. Przeciętne szczęście współczesnego rolnika to sześćdziesiąt cali - tyle, ile wynosi przekątna plazmowego telewizora stojącego w dużym pokoju. Odeszło piękno, ale Wiśniewska mówi, że żyje jej się lepiej. Dziadek Józef potwierdza, a ci z nowego domku pod lasem kupili ostatnio quada dzieciakowi na komunię. Pewnie i koty miałyby coś do powiedzenia, gdyby mogły to wyrazić - też jest ich coraz mniej, ale to zdrowo. Sterylizowane kotki i kastrowane kocury nie mnożą się już między sobą w obrębie niewielkich klanów, coraz mniej jest kociąt bez uszu i ogonów. Sam jesteś mieszczuchem do szpiku kości. Nie mógłbyś żyć bez mobilizującego pośpiechu, dynamizmu nowoczesnego stylu życia, imprez w klubach i dobrego spektaklu w teatrze, otaczających cię znajomych, zielono-żółtych tramwajów, w których najlepiej czyta się książki. Prędzej czy później zwracasz się jednak do mnie, wiejskiej części twojego dumnego miejskiego "ja". Ukojenia szukasz, odpoczynku, kontaktu z tym, co pierwotne. Wspomnienia z dzieciństwa zatarły się już dość mocno i musisz naprawdę wytężać umysł, by przypomnieć sobie tamten świat umierającej prowincji. Rechoczących żab, jeziora porosłego zdziczałymi trzcinami, w których drążyłeś ścieżki. Pamiętasz? Nie zapomniałeś? Na wsi naprawdę żyły kiedyś krowy. autor – SirMoof