Pisane nocą - Wymaga Czasu

Transkrypt

Pisane nocą - Wymaga Czasu
Skrzyp, klap, trzask. Walizka, kurtka, drzwi. Nadszedł już czas, wychodzi. Nikt mu tego nie
powiedział, ale wie, że musi wrócić. Na zewnątrz pada. Zawsze pada. Uśmiecha się do siebie. Nie
zazdrości ludziom, którzy mieli okazję oglądać słońce. Lubi deszcz. A deszcz jest wieczny.
Budzi ją grzmot. Niezapowiedziana burza w środku nocy błyska fleszem przez zasłonięte żaluzje.
Przytula się do ciepłego ciała obok, usiłując zasnąć. Błysk, grzmot, błysk, grzmot. Hałas nie
pozwala osunąć się w miękki sen. Hałas i coś jeszcze. Gorąca kula, którą czuje wpierw w
lędźwiach, a która powoli rozlewa się na podbrzusze i wyżej. Ciepło, od którego włoski na skórze
stają dęba. Podniecenie.
— Coś się stało kochanie? — Męski szept brzmi odrobinę jak szum deszczu za oknem, jest jednak
na tyle głośny, żeby wyrwać ją z transu. Wtem orientuje się, że wbija paznokcie w muskularne
ramię mężczyzny.
Nie odpowiada. Całuje go długo, jednocześnie zdejmując bieliznę. Mężczyzna, zaskoczony,
rozbiera się również i sadza ją na sobie. Jest gotowa od razu, tak jak i on. Kochają się gwałtownie,
mężczyzna nie do końca rozumie co się dzieje. Kobieta czuje, że jest na niego zła. Pochyla się nad
nim i w rytm ruchów ich bioder gryzie go w szyję. Wbija zęby mocno, czekając, aż jej kochanek
krzyknie z bólu. Nie zawiodła się – krzyknął, ale nie przerwał zbliżenia.
Gdy skończyli, on zasnął natychmiast, spełniony. Ona leżała długo, słuchając burzy za oknem.
Gorąca kula w jej podbrzuszu nie znikła.
Nawałnica ustała dopiero nad ranem. Gdy ona wstaje z łóżka, on już krząta się w kuchni. Gorąca
kawa czeka na stole wraz z kilkoma grzankami. Ona jeszcze w szlafroku, on jak zwykle w
nienagannie uprasowanej koszuli.
— Co cię ugryzło dziś w nocy? — Pytanie rzucone w jej stronę każe jej przezwyciężyć ból głowy i
przypomnieć sobie akt sprzed kilku godzin. Co ją ugryzło? Skąd ma wiedzieć?
— Co mnie ugryzło? Spójrz na siebie. — Wskazuje na czerwony ślad widniejący ponad białym
kołnierzykiem koszuli mężczyzny. Stara się zaśmiać, ale niewyspanie i ciężar, który czuje pod
czaszką, zniekształcają śmiech w odgłos, przypominający mechaniczny kaszel.
— O tym właśnie mówię, kochana. Wiesz, nie mam nic przeciwko… temu, co się stało w nocy, ale
muszę dziś pokazać się jakoś w pracy. — Przytula ją silnym ramieniem i całuje w czoło. Przez
moment ciepło jego ciała przenika przez szlafrok. Z bliska widzi, że na rękawie białej koszuli jest
plama. Nieduża, ale widoczna. To do niego niepodobne.
Zorientował się, że coś jest nie tak. Spodziewała się tego, nie był człowiekiem, przed którym
można było cokolwiek ukryć. Zobaczył to w jej krótkich spojrzeniach i urwanych gestach. W jej
śmiechu usłyszał prośbę, a nieszczere zapewnienia, że wszystko jest w porządku były dla niego
rozkazem do działania. Działał więc.
Płomień, tuż pod nim dwa inne. Kołyszą się w rytm niewyczuwalnych drgań powietrza. Niżej
woskowe świece, pod nimi srebrny świecznik, który stoi na białym obrusie. Nie on jeden z resztą.
Bardzo blisko niego ustawiono półmisek, wypełniony napoczętym capresi. Większość białego sera
zniknęła gdzieś, zostały niemal same pomidory. Nieopodal, w podobnym naczyniu leżą cieniutkie
jak papier plasterki surowej wołowiny. Było ich więcej, gdy opuszczały kuchnię, zostały jednak
zdziesiątkowane przez noże i widelce. Te ostatnie leżą nieco dalej, tuż przy kieliszkach z różowym
winem. Butelka, dość poważnie napoczęta, sterczy pod kątem z wiadra z lodem. Nie samym lodem
z resztą, w ciągu ostatniej pół godziny, hołdując starej jak wszechświat zasadzie termodynamiki,
pojawiła się tam również woda. Kieliszek – za jego smukłą nóżkę chwytają trzy palce. Męskie
palce, umocowane na słusznej wielkości męskiej dłoni, prowadzonej przez męskie ramię w
kremowej marynarce. Pod marynarką bieleje jak zawsze nienagannie wyprasowana koszula,
skrywająca tors, którego pozazdrościć mógłby niejeden stąpający po Ziemi mężczyzna. To samo
tyczy się wszystkich kończyn, które z owego torsu wyrastają. Mężczyzna mówi, a do jego górnej
prawej jedynki przyklejony jest kawałek liścia bazylii. Siedząca naprzeciw niego kobieta nie może
dłużej udawać, że tego nie zauważa. Pokazuje mu dyskretnie, że ma coś na zębach. Mężczyzna jest
zmieszany. Rumieni się, po raz pierwszy, od kiedy skończył trzynaście lat.
— Słuchaj, nie do końca wiem, co ostatnio się dzieje. — Tłumaczy kobiecie. — Ty zachowujesz się
jakbyś… jakby coś się stało. Ale ja… — Przerywa na chwilę, bo za oknem rozlega się głośny łomot.
Burza. Kolejna w ciągu ostatnich dni, tym razem wygląda to na gradobicie. — Ze mną też jest coś
nie tak. Jakby ktoś stał za moimi plecami przez cały czas. I jeszcze ta pogoda… — Kończy i milknie.
Jego spojrzenie nieruchomieje na białej powierzchni obrusa.
Ona patrzy na niego badawczo. Ma rację. Być może to jej dziwny stan tak na niego wpływa. Brak
mu pewności w ruchach, wola silna dotąd tak jak jego ramiona zdaje się spętana przez grubiejące
z dnia na dzień stalowe liny. Wie, że ona to widzi; ona wie, że on nie przejmuje się jej opinią.
Martwi go co innego.
Mężczyzna podnosi w końcu wzrok znad obrusa, przestraszony swoją chwilową słabością.
Uśmiecha się ponad płomieniem świecy do kobiety, którą kocha.
— Mam ostatnio trochę gorszy czas. Ale to oznacza po prostu, że muszę popracować nad sobą
trochę bardziej. Nie musisz się martwić… — Wykonuje gest, jakby chciał chwycić jej leżącą na
stole dłoń. Za oknem, gdzieś niedaleko uderza piorun. Mężczyzna trąca grzbietem dłoni swój
kieliszek, który przechyla się poza punkt równowagi. Z tego miejsca nie ma już odwrotu, szkło
uderza o stół, wino rozlewa się na niedojedzone capresi i mięso. Czerwona plama podcieka pod
świecznik i jeden z widelców. Mężczyzna zrywa się od stołu.
— Przepraszam — Wybąkuje i znika w poszukiwaniu ścierki. A może obsługi. W każdym razie
działa. Do tego został stworzony.
Kobieta natomiast siedzi jakby w ogóle nie zauważyła całej sytuacji. Po plecach chodzą jej
lodowate ciarki. To nie jest on. Coś się z nim dzieje. Coś dzieje się z nią. Za oknem słychać głuche
dudnienie lodowych kul. Ktoś otwiera drzwi restauracji, by schronić się w środku przed morderczą
pogodą. Słychać kolejny grzmot. Kobieta patrzy się nieruchomo w przestrzeń. Czuje niepokój. I coś
jeszcze. Rosnącą gdzieś w dole gorącą kulę.
Jedzie, płynie, leci. Pociągiem, statkiem, samolotem. Spotyka ludzi. Różnych. Niektórzy weseli, inni
smutni. Rozmawia z nimi, lubi rozmawiać z ludźmi. Odbywa kilka długich rozmów, które zmieniają
życie. Ludzie odchodzą od niego mądrzejsi. Tak im się przynajmniej wydaje. Odchodzą w deszcz,
rozkładając swoje parasole. On nie lubi parasoli. Lubi deszcz. Lubi rozmawiać z ludźmi. Lubi
wracać do domu, ale najbardziej lubi myśleć o tym, jak
całuje ją każda spadająca z nieba kropla. Są ciepłe, cieplejsze, niż się spodziewała. Znów nie mogła
spać, kolejną noc z rzędu. Pragnienie nie do zaspokojenia doprowadza ją do obłędu, stoi więc
przed domem i moknie. Ubrana jedynie w podkoszulek i lekkie spodnie, wystawia twarz na deszcz.
Woda gromadzi się w jej rozchylonych ustach, przenika przez tkaniny, spływając strugami
pomiędzy jej piersiami na brzuch. Mokre języczki kropel bawią się jej pępkiem, a gdy kończy się w
nim miejsce, pełzną niżej. Kobieta czuje, że drżą jej kolana. Gdy z gardła wydobywa się jej
pierwszy pomruk, potężny grom przewala się po niebie. Zaciska oczy, mimo to oślepiające światło
błyskawicy maluje białe kwiaty pod jej powiekami. Kobieta upada na klęczki, pojękując. Deszcz
słabnie, zostawiając ją z płytkim, urywanym oddechem. Po chwili znika bez śladu, nie licząc kałuż
wokoło. Rumień na twarzy i dekolcie pali ją jak płomień.
Podnosi się na chwiejnych nogach i rusza do domu. Już wie. Jest pewna. Ale musi zaczekać do
rana.
— Musisz się spakować. — Dziś to ona przygotowała kawę i tosty. On patrzy na nią i wie, że nie
spała całą noc. Nie odpowiada. Spojrzeniem prosi o wyjaśnienie. Ona wyjaśnia więc.
— Musisz się spakować. Musisz odejść.
— Muszę?
Czy musi? Nie należy do ludzi, którzy muszą. Tacy jak on co najwyżej chcą. A jednak. Nie targujesz
się z siłą natury. Nie pytasz trzęsienia ziemi czy tornada o ich motywy. Nie prosisz suszy, by
zastanowiła się po raz drugi. Nie dyskutuje się z burzą.
— Tak będzie dla ciebie lepiej. — Mówi ona i kładzie mu dłoń na ramieniu.
Zdaje się, że on widzi to w niej. Chciałby jej powiedzieć o tym, co czuje, zdaje sobie jednak sprawę,
że nie ma to sensu. W jakiś sposób rozumie, że musi odejść. Nie dlatego, że ona mu kazała. Po
prostu to wie, tak jak wie, że pada dziś deszcz. Nie dyskutuje się z burzą.
Gdy zamyka za sobą drzwi, ostatnie co w nich widać, to nienagannie wyprasowana koszula. Bez
choćby jednej plamki.
Jego nadejście zapowiedział gwałtowny wicher, który przyniósł ze sobą chmury ciężkie jak ołów.
Nie była w ogóle zaskoczona, że pukanie rozbrzmiało dokładnie w tym samym momencie, w
którym usłyszeć można było pierwsze grzmoty. Grzmot, drzwi, kurtka, walizka.
— Cześć. Wróciłem.
— Wiem. Zrobiłam ci miejsce. Miałam tu przez chwilę prawie normalne życie, wiesz?
— Podobało ci się?
— Niespecjalnie. Witaj w domu.