szeroki_margines numer strony

Transkrypt

szeroki_margines numer strony
Złocisty wieczór w rajskim ogrodzie
Lisztowskie Harmonie wieczoru wyrażają najwyższe upojenie pięknem świata.
Pieśń Moniuszki do słów Goethego Znasz-li ten kraj? pełna jest melancholii. „Tu byłby
raj, gdybyś ty ze mną była.” Jest w tym opisie urzekających włoskich pejzaży i w podłożonej
pod niego ślicznej melodii Moniuszkowskiej zachwyt nad urodą świata, ale nie upojenie.
Młodzi romantycy, artyści, wędrowcy dążący do piękna i miłości. Ich dążenia bywały
uwieńczone powodzeniem lub nie.
Harmonie wieczoru – przedostatnie ogniwo w fortepianowym cyklu dwunastu Etiud
transcendentalnych – obrazują stan, w którym już niczego więcej wędrowcowi do szczęścia
nie trzeba: „Tu jest raj, bo ty, miła, jesteś ze mną.”
*
Na widok Grażyny, wciąż młodej i pięknej, która mi się pojawiła w uroczym śnie, moje
zdumienie tym, że ona się nie zestarzała, wyraziło się w trywialnym porzekadle: stara miłość
nie rdzewieje. Pomieszało się jakby jedno z drugim, wygląd i miłość. Ten pierwszy nie
zardzewiał, skoro ta druga się nie zestarzała. Lub odwrotnie: miłość nie mogła się zestarzeć
(a zarazem zdolność do miłości osłabnąć), skoro wygląd nie uległ zardzewieniu. Wobec tego
zbliżyć się do siebie. Ale nie jesteśmy sami, obecność innych przeszkadza. Grażyna weszła
przez drzwi od ogrodu nie sama; z chmarą małolatów. Szczęściem sama wpada na to, by
wypchnąć tę czeredę na korytarz. Nareszcie sami. Podbiega do mnie, usadowionego
w krześle. Siada na moich udach jak na grzbiecie konia. Obejmujemy się ramionami, łączą się
nasze usta, nareszcie dochodzi do upragnionego zbliżenia. Najwyższe spełnienie woli życia,
a przy tym piękno. Nie ma w tym całkowitym połączeniu ciał żadnej lubieżności, rozpusty,
rozwiązłości, tak zwanego używania, nie, to piękny, kulminacyjny moment romantycznej
miłości.
Pod wpływem snu przyszła mi ochota na muzykę. Muzyka nocą. Po raz pierwszy od
paru ładnych miesięcy sięgam po kasety z krążkami. Liszt, zacznijmy od Franciszka Liszta.
W niezrównanym wykonaniu Światosława Richtera – Harmonie wieczoru, Un sospiro.
Wielokrotnie przesłuchiwane, ale wciąż jam niesyty, wciąż do tego wracam, pomijając tyle
innych rzeczy, wartościowych, ba, genialnych, mimo to rzadko odtwarzanych.
Węgier z epoki romantyzmu – co by o nim powiedział Freud? Dla tego psychologa
sztuka jest namiastką instynktu. Wedle niego nie ma żadnej w psychice człowieka oskomy
doskonalenia się; to tylko stłumienie nerwicowe. Osobnik niewyżyty seksualnie zajmuje się
sztuką i dąży do wydoskonalenia swego rzemiosła, usprawnienia artystycznych chwytów,
środków wyrazu. A przecież romantyczny Węgier kochał się i był kochany. Przygód mnóstwo
– z najpiękniejszymi kobietami, z wykwintnymi damami. Przy czym nie pogrążył się całkiem
w romansach, potrzeba tworzenia trwała w nim niezależnie czy też równolegle z fascynacją
rodem niewieścim.
W moim romansie z Grażyną także sztuka szła w parze z pieszczotami. Zgodnie
z formułą Berlioza o dwóch skrzydłach duszy; jedno nie wystarczy do wzbicia się
w powietrze, musi być para: muzyka i miłość.
1
Zaniosłem jej płyty, a ona, sekretarka jednej z pruszkowskich szkół, „wypożyczyła” ze
szkolnego inwentarza gramofon. Nie było innej rady, jak tylko odważyć się na samowolne
zabranie do domu państwowej własności, bo cóż, w tych ciężkich czasach, kiedy to wciąż
monety brakowało, ani marzyć o zaspokojeniu wyższych potrzeb i założeniu sobie w domu
własnego studia z odtwarzaczem i kolekcją płyt.
Wspominam owe lata sześćdziesiąte, szare, ale mimo wszystko złotym blaskiem
opromienione – młodością. A zebrało mi się na te wspominki w noc deszczową, przy pełni
niewidocznego księżyca, skrytego w pochmurnym niebie. Zapominam o deszczowej
ciemności pod wpływem muzyki, co każe mi wewnętrznym wzrokiem oglądać złocisty
wieczór, jeden z licznych letnich, pogodnych wieczorów, gdyśmy po powrocie ze spaceru
docierali do jej domu, by się kochać. Okno sypialni wychodziło na zachód i długo jeszcze
wnikał do wnętrza blask zachodzącego, przepuszczonego przez zielony gąszcz słońca.
Chciałem, żeby moja pięknie zbudowana dziewczyna, ponętna, z gładką skórą,
wspaniała kochanka – chciałem, żeby sobie z mojej płyty odtworzyła Schuberta, cztery
Impromptus z opusu 90. Za tym właśnie przepadałem, za Schubertowskim opusem 90, nie
biorąc wcale pod uwagę odwrotnej strony dysku, na której węgierski pianista (wykształcony
w
budapeszteńskiej,
z Lisztowskimi tradycjami uczelni) utrwalił Sonatę b-moll Chopina. A moja przyjaciółka
właśnie to sobie nastawiła i oszalała wprost pod wpływem tej muzyki. Nie od razu, nie od
pierwszych taktów. Pierwsza i druga część były wysłuchane z zainteresowaniem, ale dopiero
marsz żałobny wstrząsnął słuchaczką. I zgodnie ze słowami Berlioza wzniosła się ona na obu
skrzydłach – muzyki i miłości. Wyszła z domu, by wzbić się w powietrze i pofrunąć w stronę
mojego domu, to znaczy popędziła pieszo, lecz „jak na skrzydłach”, owładnięta
nieprzepartym pragnieniem mojego towarzystwa. I choć jeszcze wczoraj widzieliśmy się
i w łóżkuśmy się pławili z rozkoszy, tęsknota jej odżyła, a sprawił to Chopin. Więc tego
wieczoru stanęła – niezwykle poruszona, przepełniona egzaltacją – w pobliżu mojego domu,
ze wzrokiem skierowanym w moje okno. Było ciemne, co oznaczało nieobecność lokatora,
w przeciwnym razie, nie bacząc, że ten lokator to w istocie sublokator; że wejście do jego
lokum nie jest, jak to się mówi, niekrępujące, podążyłaby na moje czwarte piętro.
Skończyło się na staniu pod moim domem, z oczami utkwionymi w ciemne szyby. A nuż
zabłysną? Nie zaświeciło się. Zawód, powrót do domu w smutku, poczucie niespełnienia.
Zachciało mi się to wszystko z piórem w ręku powspominać. Zwykle, gdy mimo woli
wraca przeszłość, otrząsam się z obrzydzenia, a tu raptem nawiedza mnie emfaza, ten sam
nastrój, przed którym bronił się Stendhal przystępując do pisania Życia Henryka Brulard,
autobiografii. Bronił się przed emfazą, wystrzegał się jej, ale bezskutecznie.
2