szeroki_margines numer strony

Transkrypt

szeroki_margines numer strony
Romeo na podnośniku
Patrzę na swoją półkę muzyczną. Jest tam kilka pozycji z serii biograficznej PWM. Stykają się
Pamiętniki Berlioza z Autobiografią Prokofiewa. Tomiki w niemal identycznych obwolutach.
Natomiast treść różni się diametralnie. Wielka zieje przepaść między autorami w sposobie
przedstawiania własnego życia.
Pierwsza lektura Pamiętników Berlioza zdumiała mnie. Potrzebowałem czasu, żeby się oswoić
z tym pisarstwem. Jak on mógł tak puszczać farbę, zwierzać się publicznie ze swoich spraw
sercowych. Ujrzawszy Henriettę Smithson w roli Szekspirowskiej Julii zakochał się w niej, a
konsekwencją tego faktu było przedzierzgnięcie się w Romea. Przedzierzgnięcie się tak gruntowne,
że po opuszczeniu paryskiego Odeonu widz teatralny zaczął grać Szekspira na scenie życia.
Pięknie, ale czynić później swoim powiernikiem czytającą publiczność, hm, sporo w tym
dziecinady.
Gdy z kolei przeszedłem do Prokofiewa, nie groziło mi zgorszenie z powodu czyjegoś
ekshibicjonizmu. Tym razem było to rozczarowanie wobec wyraźnej niechęci autora do mówienia o
swym życiu osobistym. Ma tu miejsce druga skrajność. A przecież zamieszczone w książce
fotografie z podobiznami obu żon kompozytora budzą naturalne, nie mające nic wspólnego ze
wścibstwem zaciekawienie: czemu Sergiusz rozwiódł się z przystojną, ponętną Liną i co mu do
głowy strzeliło, żeby potem związać się z szantrapą.
Od czasu arcyromantycznego Berlioza, równie wylewnego co Jan Jakub Rousseau, koło
przemian obyczajowych obróciło się o 180 stopni i nastały czasy antyromantycznego Prokofiewa z
jego oschłością i dyskrecją. A jak jest dzisiaj? Patrzę na twarz pianistki strojącej miny dla okazania,
że ona „przeżywa”. Robi minę uduchowioną lub ocieka uśmiechami, które oznaczają: „Ach, jakie
to urocze.” Grają nie tylko jej poruszające się po klawiaturze dłonie, ale i twarz tudzież tułów.
„Wdzięcznymi” wygięciami talii chce nam, publiczności, zakomunikować, że wypływająca spod jej
palców muzyka jest wykwintna, bo może – pozbawieni widoku, „skazani” tylko na dźwięki – nie
poznalibyśmy się na tej wykwintności. Jakiż kontrast pomiędzy tą minoderią a stylem
Małcużyńskiego, którego gesty przy fortepianie były spokojne, a twarz niewzruszona.
Tak więc za mojego życia koło zdążyło się obrócić o dalsze 180 stopni, potrzebując na odbycie
tej drugiej wędrówki o wiele mniejszej ilości lat, co oznacza, że tempo przemian uległo
przyśpieszeniu.
Znajomy psycholog, z którym podzieliłem się swoimi refleksjami, powiedział: „Panuje moda
na afiszowanie się swoimi uczuciami. W modzie są publiczne oświadczyny. Ich miejscem jest
stadion albo ulica pod domem wybranki. Konkurent przy pomocy podnośnika dostaje się do okna
dziewczyny, by się zadeklarować. To nieetyczne, gdyż ona pada ofiarą swego rodzaju szantażu.
Działa presja otoczenia: on tak się stara, a ty nic. Ja cię kocham, a ty śpisz. Bywa też odwrotnie,
gdy publiczną aktywność manifestuje ona. On siedzi na parkowej ławce, ona jemu na kolanach.
Całuje go, a on sztywny. Ale odpędzić nie może, żeby się nie narazić na zarzut niemęskości.”
Podnośnik unoszący amanta ku oknom ukochanej, a raczej upatrzonej – co mi to przypomina?
Ach tak, już wiem: scenę w ogrodzie Kapuletów. „Jak się tu dostałeś? – pyta Julia. – Mur jest
wysoki i trudny do przejścia.” „Na skrzydłach miłości – odpowiada Romeo – przebyłem lekko i
bezpiecznie.” Jednakże od czasów renesansu wiele się zmieniło i trudno wymagać, aby dążenie do
ust oblubienicy odbywało się po staremu za pomocą skrzydeł. Teraz, w epoce postindustrialnej, bez
podnośnika ani rusz. A zatem koło miłosnych obyczajów dwa razy zatoczyło pełny obrót: od
Szekspira do Berlioza i od Berlioza do Romka na podnośniku.