Przeczytaj

Transkrypt

Przeczytaj
TOMASZ WOJACZEK
W ciągu życiowej wędrówki człowiek jest poddawany wielu próbom. To od nas
samych zależy, czy wyjdziemy z nich zwycięsko, czy, ledwo człapiąc, pokaleczeni pasmem
porażek, zostaniemy zdegradowani do roli istoty przegranej. Jedną z tych prób jest ciągłe
pytanie siebie samego o otaczającą nas rzeczywistość. Jesteśmy jak małe dzieci podekscytowani bierzemy udział w swego rodzaju quizie, w którym prowadzący i petent to
jedna i ta sama osoba – ja sam. Zasypujemy nasz umysł niezliczoną ilością pytań, począwszy
od tego: „ dlaczego świeci słońce”, a na „jakie było moje życie” kończąc. Wśród karteczek z
pytaniami znajduje się taka, która od niedawna interesuje mnie najbardziej. Majowe wieczory
ostatnimi czasy poświęcam nie na, w odróżnieniu od moich rówieśników, zabawę czy
doszlifowywanie humanistycznego umysłu. Jak mantrę powtarzam sobie kilka pytań.
Niewygodnych i trudnych, sprawiających, że z pozoru podstawowe czynności, jak jazda na
rowerze czy mycie zębów, pod naporem kilkunastu strumieni nowych myśli wpychających
się do jeszcze ograniczonego, młodego umysłu, stają się o wiele trudniejsze. Raz po raz,
imitując ciepły baryton prezentera telewizyjnego, staram się bombardować własną osobę
pytaniami o przyszłość. Nie tylko swoją, ale także kraju, świata. Zamartwiam się o okolice
rodzinnego domu, o to, czy mój ulubiony dąb, którego cień jako mały przedszkolak
ochrzciłem mianem najwspanialszego miejsca na płaskiej Ziemi („No bo przecież Ziemia jest
płaska! Mamo, zobacz, nawet w atlasie jest tak narysowana!”) za kilkanaście lat będzie
górował nad innymi okazami flory. Dochodzę wreszcie do tego wrażliwego punktu, kiedy to
sztylet pytania już prawie godzi w serce i tylko odpowiedź może uratować przed
popełnieniem harakiri. Jacy jesteśmy? My, pokolenie, któremu kartki kojarzą się wyłącznie z
prośbą o ich wyciągnięcie, by się na nich podpisać i oczekiwać na wyrok w postaci oceny
odzwierciedlającej intensywność naszej nauki (bądź stopień kreatywności w wymyślaniu
coraz to nowszych pomysłów na stworzenie „Ściągi Doskonałej”). Jak można określić nas,
młodych ludzi, którzy o wolność mogli walczyć jedynie w kwestii zniesienia nakazu noszenia
mundurków - symbolu równości wewnątrzszkolnej, swego rodzaju bata na panującą wśród
nastolatków modę? Wreszcie, w jaki sposób postrzegać społeczeństwo, które do odruchów
bezwarunkowych w pierwszej kolejności zalicza cogodzinne odświeżanie swoich stron na
portalach społecznościowych? Czy to świat ingeruje i wpływa na nasze losy, czy może jest
zgoła odmiennie? Czy to właśnie my, dzieci sieci, nadajemy naszej cywilizacji kształt?
Kształt, który przez naszych następców będzie pod każdą szerokością geograficzną podawany
za wzór do naśladowania. Czy może wręcz przeciwnie – zostaniemy uznani za najgorszą
generację i cały nasz trud będzie wart niewiele więcej niż wspomniane już karteczki?
Chciałbym odpowiedzieć sobie więc na te, jakże sakramentalne, już wcześniej zadane pytanie
– jacy jesteśmy?
W dziejach świata zauważyć można bez trudu, że każda epoka wyhodowała owoc,
efekt starań całej cywilizacji, niejako w prezencie raczkującym przedstawicielom nowszej
ery. Ogień, koło, ruchoma czcionka, maszyny parowe, kolej żelazna, aparat, kamera i tak
dalej – można byłoby wymieniać te przedmioty otrzymane przez nas w swego rodzaju
niepisanym spadku. Każdy kolejny wzbogacał i udoskonalał życie w taki sposób, by mogło
powstać coś nowego. Docierając niemal do końca tejże wyliczanki, należy wspomnieć o
wynalazku, którego dotknąć nie sposób. Zamknąć w kolorowym pudełku i przemieścić z
punku A do punktu B nie można. Temu, kto już się zorientował, „co autor miał na myśli”,
chcę tylko przekazać, że ta biała skrzyneczka z logo operatora wielkości otwartej dłonie, to
tylko pośrednik. A niezliczona ilość kabli to tak naprawdę pośrednik pośrednika.
Skomplikowane? Z pewnością nie bardziej niż sprawca całego zamieszania. Tym, którym
wszystkie te wskazówki odpowiedzi nie odsłoniły, proszę o natychmiastowe zamknięcie oczu
po przeczytaniu słowa po kropce i o zapisanie kilku skojarzeń związanych z tymże
wynalazkiem. Internet. Pozwolę sobie na małą dygresję i podzielę się swoimi
przemyśleniami. Sieć to dla mnie przede wszystkim przestrzeń, w której sprawdzić mogę
godzinę odjazdu mojego ostatniego autobusu czy termin zbliżającego się sprawdzianu z
biologii. To również miejsce, do którego zaglądam po to, by dowiedzieć się, że jeden ze
znajomych zakupił nowy telefon, a drugi mu tego zazdrości i ze złością patrzy na
powiększające się grono „lubiących to”. W takich to czasach i okolicznościach przyszło nam
żyć! Papierowe, nierzadko poniszczone przez wandali, rozkłady jazdy już nie są tak oblegane
jak jeszcze dekadę temu, już nie trzeba używać łokci czy silniejszych przyjaciół, by
dowiedzieć się, że autobus, który miał nas zawieźć na egzamin z polskiego, odjechał 10 minut
temu. A jaka jest sytuacja książki? Księgarnie w przeciągu kilkunastu lat zaczęły pustoszeć w
tempie niemal zawrotnym, dobitnie pokazując, iż sieć jednym chleb daje, by innym go zabrać.
Szkoła to najlepsze miejsce, by rozmawiać o Internecie, ale też to placówka, w której postęp
zauważy każdy. Niestety, ów skok technologiczny nie dotyczy wyposażenia sal w sprzęty
przeróżnej maści. To uczniowskie kieszenie, plecaki czy torby stały się przechowalnią dla
skarbnic wiedzy, jakimi są telefony, a mówiąc ciut nowocześniej, smartfony połączone z
Internetem. Te dzieła XXI wieku (kolejne dary) są dla nas tym, czym dla naszych rodziców
były ciężkie i wyeksploatowane do granic możliwości encyklopedie. Wielokrotnie jako
dziecko spoglądałem na olbrzymich rozmiarów księgę i z przerażeniem myślałem, ba,
modliłem się, by nigdy nie spotkał mnie ten wątpliwy zaszczyt umieszczenia jej w moim
malutkim tornistrze, tuż obok drugiego śniadania i zdjęcia rodziców („Masz syneczku, tutaj,
nasze zdjęcie, żebyś mógł sobie na nas spojrzeć, kiedy będzie ci w szkole smutno”). A teraz?
Wystarczy w mgnieniu oka za pomocą aparatu takowe zdjęcie stworzyć i w dowolnej chwili
dodawać sobie otuchy obliczem osób nam najbliższych, o uldze z powodu braku przymusu
nadwyrężania kręgosłupa nie wspominając. Jakiś czas temu byłem świadkiem sytuacji z
pozoru śmiesznej. Uczennica X zdobyła dostateczną, jak na swe umiejętności, ocenę z
wypracowania. Każdy uczeń wie, nauczyciele zresztą pewnie też, iż klucze odpowiedzi to już
nie towar deficytowy, sieć aż kipi od tego typów pomocy, przyciągając tych leniwszych i
podatniejszych na pokusy. Wracając jednak do scenki, której byłem świadkiem – uczennica
dostała szansę od nauczycielki Y, by w drodze wyjątku dokończyć swe dzieło dnia
następnego. Jak się później okazało, moja rówieśniczka należała niestety do tej coraz bardziej
powiększającej się grupy osób grających nieczysto. Z racji swego zawodu nauczyciele klucze
odpowiedzi mają zawsze pod ręką, jeśli jeszcze nie znają ich na pamięć. I tak oto zakończenie
wypracowania uczennicy X, czyli de facto fragment dopisany dnia następnego, został
wyrecytowany przez polonistkę. Jednak nie z pracy, lecz z modelu odpowiedzi, który w swej
ręce dzierżyła nauczycielka. Tłumaczenia, że to przecież najzwyklejszy zbieg okoliczności,
na nic się zdały. Czerwona jak burak uczennica pod wpływem nacisków dopuszczalnych
przez Rzecznika Praw Dziecka przyznała się, iż tylko zerknęła do sieci, jednakowoż
zaznaczając, że niczego na pamięć się nie uczyła. No cóż, Internetem jesteśmy już tak
przesiąknięci, że zaczynamy nie dostrzegać granicy pomiędzy dobrem a złem. Zabrzmiało
dość patetycznie, lecz inaczej tego nazwać nie sposób. Najgorsze w przytoczonej przeze mnie
historii było nie to, że moja rówieśniczka oszukała, lecz to, że nawet nie była tego świadoma.
A proszę sobie zadać pytanie, ilu uczniów dziennie nie zostaje przyłapanych na ściąganiu? Ilu
uczniów zamiast swą własną wiedzę na papier przelewa efekt przemyśleń człowieka z
drugiego końca kraju, który nieświadomy wyrządzanej krzywdy udostępnia owoce swej
pracy? Pozostając w kręgu szeroko pojętego oszustwa, chciałbym nawiązać do sprawy, która
przewija się przez media zbyt rzadko. Nikt z nas okradanym być nie lubi. Zabieranie przez
kogoś naszej własności odbieramy jako jedno z większych przewinień. Tym większa jest
nasza frustracja, gdy okazuje się, że nasza ciężka praca, dzięki której wreszcie sprawiłem
żonie/córce/teściowej prezent inny niż wyświechtane już goździki, zostaje zawłaszczona
przez kogoś całkowicie obcego i cały blask chwały spływa nie na naszą skromną osobę.
Internet umożliwia w każdej dosłownie sekundzie okraść człowieka z drugiego końca świata.
I nawet nie zdajemy sobie z tego sprawy, że właśnie zgrzeszyliśmy, nie zważając na V
przykazanie. Muzyka, filmy, obrazy, gry czy wspomniane już gotowe wypracowania –
wszystko to zostało przez kogoś stworzone. I skradzione z sieci. Zdrowy rozsądek w tym
wypadku przeważa nad szlachetnymi inicjatywami. Znaczna część społeczeństwa woli pobrać
utwory swego ulubionego artysty niż marnować tak cenny czas, by udać się do najbliższego
sklepu muzycznego i nabić kabzę wytwórni, artyście i właścicielowi punktu sprzedaży.
Trzeba jednak wspomnieć, iż ceny są, delikatnie mówiąc, zawyżone. Dopóki ten stan rzeczy
się nie zmieni, dopóki w dalszym ciągu za bilet dla żony i dwójki dzieci na najnowszą
kreskówkę wchodzącą do kin trzeba będzie płacić tyle, ile za miesięczny dostęp do Internetu,
dopóty kraść będziemy na potęgę. Pesymistyczny klimat się wytworzył, dlatego chciałbym
przytoczyć jeszcze jeden przykład. I po raz kolejny proszę o wybaczenie, gdyż do całej
sprawy mam stosunek emocjonalny i mało obiektywny, ale wierzę, że zostanę rozgrzeszony.
Moje pokolenie za sport dominujący uważa piłkę nożną. Z racji mego charakteru musiałem
się z tej tendencji wyłamać i przyznam, że zrobiłem to już w wieku przedszkolnym, gdy
pewnego dnia, godzinę po obowiązkowym i znienawidzonym leżakowaniu, ojciec zabrał
mnie na stadion. Na pytanie, po co tam idziemy, usłyszałem słówko, które od tamtego czasu
wywołuje u mnie podwyższone tętno. Żużel. Warkot motocykli, zapach spalanego metanolu i
urocze podprowadzające to obok ogromnych emocji coś, co uwielbiam najbardziej. Wracając
jednak do meritum, bardzo wstrząsnęła mną informacja, która dotarła do mnie trzy lata temu
w upalny czerwcowy wieczór. Nieprzeciętnie utalentowany, młody żużlowiec ulega
makabrycznie wyglądającemu wypadkowi. Z całym impetem wbija się w bandę. Pierwsza
diagnoza – uraz kręgosłupa. Po kilku operacjach wyrok – uraz rdzenia kręgowego oraz
kurczowe porażenie kończyn dolnych. Od tamtego czasu zaczęła się nierówna walka. Walka z
bólem, systemem służby zdrowia i walka o środki na leczenie. Grupa zapaleńców, chcąc
pomóc, raz po raz zaczęła organizować aukcje charytatywne. Z najdalszych zakątków kraju
zaczęły napływać nie tylko słowa otuchy, ale też i przedmioty, które można było
wylicytować. Sprawę zaczęto nagłaśniać za pomocą portali społecznościowych i lokalnych
mediów. Młody sportowiec powoli dochodzi do pełni sił i przy każdej możliwej okazji
podkreśla, jak ważne dla niego było wsparcie dane mu przecież przez osoby, których przed
wypadkiem nawet nie znał.
Internet, dzięki któremu dzisiaj wszystko wydaje się takie proste, sprawił, iż świat się
skurczył. Stał się mniejszy, a z każdą otwartą witryną, z każdym wysłanym mailem zbliżamy
się do siebie. Zaczynamy tworzyć jedną, wielką wioskę, w której każdy może podejrzeć, co
dzieje się za drzwiami sąsiada z Ameryki Północnej czy też u skośnookiego przyjaciela, z
którym co piątek gramy w pokera. Sieć daje nam możliwość kupna wszystkiego, nie
wychodząc z domu i nie ubierając przy tym w naszą nową kurtkę, oczywiście nabytą na
popularnym portalu aukcyjnym. Wystarczy kliknąć parę razy, by uszczęśliwić mamę, darując
w dzień jej święta świeże i piękne kwiaty. Zresztą sprowadzenie ich do kwiaciarni nie
wymagało wcale zwiększonej aktywności palca na myszy komputerowej. Proste, nieprawdaż?
Moim zdaniem jesteśmy jednak dopiero w połowie drogi do pełnego wykorzystania Internetu.
I to mnie niestety martwi. Gdzie są granice? Do czego, my, dzieci sieci, a za niedługo dorośli
sieci, będziemy w stanie posunąć się, aby polepszyć swą sytuację? Rozważam jeszcze jedną
możliwość. Pod naporem tak dużej ilości informacji oraz z powodu zwiększającego się co
sekundę stanu liczebności mieszkańców „globalnej wioski” Internet upadnie. Serwery
przestaną działać, a operatorzy telekomunikacyjni nie zaznają chwili spokoju, bo nękać ich
będą wiecznie niezadowoleni klienci. I jak wtedy się odnajdziemy? My, którzy o złej
pogodzie dowiadujemy się z informacji aktualizowanych co 15 minut na stronie z pięknie
pokolorowanymi chmurkami lub słoneczkiem. Jak poradzimy sobie z zapłatą rachunków, gdy
oficjalna strona naszego banku się nie wyświetli i przyjdzie nam osobiście udać się do
okienka, by uiścić opłaty? Mając takie wizje przed oczyma, zaczynam wątpić w nasze
zdolności i samodzielność. Powątpiewam nawet, czy my w ogóle zdajemy sobie sprawę ze
znaczenia tych słów. No ale… innego końca Internetu nie będzie.