Konkurs z Ko-Moda WYNIKI!

Transkrypt

Konkurs z Ko-Moda WYNIKI!
Konkurs z Ko-Moda WYNIKI!
Kochani czytelnicy!
Dziękujemy Wam za udział w konkursie. Przypominamy, że do
wygrania były sztyblety damskie w wybranym kolorze z oferty
sklepu internetowego Ko-Moda.com
Jury, po długich i burzliwych obradach zdecydowało, że
zwycięzcą jest osoba, której spodobały się buty w kolorze
czerwonym. A tą osobą jest:
DANUTA SKORUPKA
Gratulujemy wygranej i prosimy o kontakt mailowy z biurem
firmy www. ko-moda.com.
A wszystkich zapraszamy do kolejnego konkursu, który wkrótce
zagości na łamach naszego bloga
Wyniki konkursu
Kochani czytelnicy,
konkurs na deski autorstwa Pawła Tomali właśnie dobiegł końca.
Dziękujemy Wam za udział we wspólnej zabawie
A teraz najprzyjemniejsza część, czyli ogłoszenie laureatów.
Duże deski wędrują do:
Hani Ziętkowskiej
i
Dawida Surowicza
a deskę średnią otrzymuje:
Joanna Staniszewska
Zwycięzcom serdecznie gratulujemy i prosimy o kontakt przez
Formularz kontaktowy
Szeptucha 5
Najładniejsza gmina cz. 3
Sołtys Alojzy Gąsior zaparkował pod sklepem spożywczym, gdzie
spodziewał się zastać Zenka Kapelusznego. Nie pomylił się.
Zenek siedział na ławeczce i na widok sołtysa poderwał się na
równe nogi. W dłoniach gniótł pustą puszkę po piwie.
– Zenek, zagrodę postawiłeś?
– A zgodnie z rozkazem, sołtysie! – zameldował Kapeluszny. –
Wszystko gotowe, tak jak sołtys kazał. Podwójne żerdzie dałem
nawet!
– No! To chodź Zenuś po wypłatę.
W sklepie duchota panowała, dzieciska sklepowej pałętały się
pod nogami, a ona sama bacznie spojrzała na wchodzących.
Rozpoznała Alojzego i rozpromieniła się w służbowym uśmiechu.
– A powitać naszego sołtysa kochanego! Dawno sołtys do mnie
nie zachodził!
– A bo to, pani Jadziu, lepiej mi do Tesco w Szykowie
pojechać. Ceny tu u pani zbójeckie.
– No co też sołtys opowiada! – obruszyła się sklepowa. – Toć
wino najtańsze w całym powiecie.
– Pani Jadziu, co mi tam po tym mózgotrzepie? Na mleku
złotówka narzutu, na chlebie też.
– A co ja mam na to poradzić? Jak wino poniżej kosztów,
sprzedaję, to na nabiale muszę dorobić.
– No niby tak – zgodził się niechętnie sołtys. – No! Da pani
dwa słodziutkie dla Zenka. Zapracował, zuch.
– Na miejscu? – zapytała uprzejmie Jadzia, patrząc na
Kapelusznego.
– Może być, pani Jadziu, może być.
Alojzy opuścił sklep, odprowadzany ukłonami Zenka oraz
profesjonalnym uśmiechem sklepowej, i udał się na oględziny
zagrody. Zmyślnie Zenkowi wyszła. Ino kozy się w niej nie
pasły. I to był problem.
…
Parę godzin trwało, zanim Lelka raczyła wrócić do chałupy.
Szeptucha siedziała na fotelu, na jej kolanach walał się
Mruczek, a telewizor szumiał miarowo, wypluwając kolejną
porcję nieszczęść z całego świata w ramach serwisu wiadomości
o dziewiętnastej. Monitoring pokazał wcześniej, jak młody
kundel Stachańskich zakradł się w pobliże podwórka, a na
spotkanie wybiegła mu Lelka, i rzuciła się w ramiona, co
gorsze. Teoretycznie babka mogła rzucić zaklęcie bagna i
zakończyć żywot Błażeja raz na zawsze, ale już się zdążyła
przekonać, że jej prawnuczka jest bardzo wrażliwa, by nie
powiedzieć histeryczna. Widoku tonącego Stachańskiego należało
jej oszczędzić. Inaczej sprawę trzeba załatwić.
– Dobry wieczór! – burknęła od drzwi Aurelia i pomaszerowała w
stronę wersalki.
– Kolację masz na kuchni. Żur i ziemniaki ze słoniną –
poinformowała ją prababka.
– Nie jestem głodna – odpysknęła Lela i położyła się w butach
na łóżku.
– No to dobranoc! He, he – zarechotała pod nosem Szeptucha i
przeniosła się na łóżko.
Właśnie spływał na nią kojący sen, niosący genialne
rozwiązania problemów, gdy w wieczorną ciszę wdarł się odgłos
subtelnego siorbania zupy.
…
Sołtys Alojzy Gąsior kręcił się w łóżku i nie mógł usnąć. Sen
z powiek spędzała mu nierozwiązana w dalszym ciągu kwestia
zakupu kóz do gospodarstwa ekologicznego. Spędził kilka
godzin, próbując rozgryźć tajemnicze allegro, ale najwyraźniej
nie wiedział, gdzie ma klikać, a wpisywanie słowa „koza” w
wyszukiwarkę Google zaowocowało definicją i opisem zwierzęcia
wraz ze zdjęciami oraz propozycjami alternatywnych rozwiązań
grzewczych. Nawet ze dwie agencje towarzyskie się trafiły,
zanim sołtys, zniechęcony brakiem konkretnych informacji,
wyłączył komputer.
…
Poranek wstał słoneczny i rześki. Szeptucha podniosła się
dziarsko z posłania i wyszła na podwórze. Zza sosen wyłaniało
się słońce, a wyżej zawisło bezchmurne niebo. Zapowiadał się
piękny dzień. Doskonały na pogodzenie się z prawnuczką i
zmanipulowanie jej młodzieńczego, nieodpornego na pomysłową
indoktrynację umysłu.
Coś nagle zaszeleściło za linią jałowców. Nie był to zając. Te
doskonale wiedziały, czym grozi próba nieautoryzowanego
naruszenia strefy ochronnej. Zza krzaków nadciągało coś
większego i najwyraźniej nieświadomego istniejących
zabezpieczeń.
– Halo! Halo! Jest tu kto? – wydarł się głos zza zarośli.
– Kto pyta?
– To ja, sołtys, Gąsior Alojzy!
– Aluś, to ty nie wiesz, że trzeba się zaanonsować, zanim się
komuś z buciorami na posesję wlezie? – zbeształa go Szeptucha.
– Przepraszam, babko, ale sprawę mam zwłoki niecierpiącą! Mogę
z krzaków wyleźć?
– No wyjdź – zgodziła się łaskawie.
Sołtys przedarł się przez jałowce i stanął nieopodal. Jego
ramiona pstrzyły strzępki pajęczyn.
– O co chodzi, Aluś?
– Ach, babko! Ja wedle tych kóz do gospodarstwa! Nijak znaleźć
ich nie mogę. W skupie powiedzieli, że tu w okolicy nikt nie
ma.
– Na allegro szukałeś? – zapytała Szeptucha.
– Chyba tak, ale nic nie znalazłem.
– Chodź, chłopcze, do środka. Razem poszukamy – skapitulowała
babka i weszła do domu, nie oglądając się na sołtysa.
Jak się kwadrans później okazało, na allegro sprzedawali kozy,
ale z odbiorem własnym, i to gdzieś spod Rzeszowa. Wysyłki
kurierskiej hodowca nie oferował.
– I co teraz? – zasępił się sołtys.
– A nic! – od drzwi odezwała się zaspanym głosem Lelka. –
Trzeba znaleźć chiński sklep internetowy.
Jak się okazało, to, co było nie do przeskoczenia dla
starszego pokolenia, najmłodsze rozwiązało w dwie minuty.
– Zamówiłam panu stadko dwudziestu sztuk – poinformowała
sołtysa Aurelia. – W regulaminie napisali, że zamówienie
realizują w dziesięć dni.
– I już? – z niedowierzaniem dopytał Alojzy.
– No, a co więcej ma być? – zdziwiła się nastolatka. – Kupione
i tyle.
Szeptucha tylko wzruszyła ramionami i skinęła na sołtysa.
– Pora już na ciebie, Aluś. Akcję sprzątania zacznij lepiej,
bo się na czas nie wyrobisz.
Alojzy poderwał się na równe nogi, i
gospodyni, pospiesznie wyszedł z izby.
skinąwszy
głową
– I tak się do ciebie nie odzywam! – obwieściła prababce Lela
i przepadła na godzinę w łazience.
…
Następne dziesięć dni upłynęło mieszkańcom na gorączkowym
sprzątaniu wsi. Łatwo nie było, szczególnie w lesie, ale w
końcu nawet przecinki zaświeciły czystością. A wkrótce
nadszedł oczekiwany z niecierpliwością dzień. Do wioski
wjechał TIR na białoruskich blachach, ze środka wyskoczył
gadający po rusku skośnooki żółtek z plikiem papierów w ręku.
– Padpis nada! – Podetknął sołtysowi papier i usłużnie wetknął
w rękę długopis.
A po chwili z rampy samochodu zeskoczyło stadko dwudziestu
kóz, które Zenek zapędził do zagrody. Teraz to już tylko
wystarczyło poczekać na unijną komisję. Nawet kwiaty były
zamówione, a babka Łopianowa studiowała przepisy na wyrób sera
z koziego mleka. Jedyną niedogodnością było to, że cholerne
kozy chciały żreć wyłącznie ryż.
…
– Tak dłużej być nie może! – obwieściła Szeptucha Mruczkowi. –
Już drugi tydzień Lelka się na mnie boczy. Szlag trafił
szkolenie, a ten kundel Stachańskich pałęta się po moim
podwórku.
Kot profilaktycznie nie zabrał głosu.
– Jak rozsądkiem nie wychodzi, to podstępem trza! –
zawyrokowała stara głosem, który zdecydowanie nie wróżył
niczego dobrego.
Do chałupy weszła właśnie naburmuszona Lela i bez słowa poszła
za piec. Ostatnio na zmianę znikała w lesie i pływała w
basenie.
Szeptucha odsłoniła kotarę, zza której wyłonił się szereg
monitorów. Sękate palce przebiegły sprawnie po klawiaturze.
Monitory rozbłysnęły przekazem kamer z wszystkich
newralgicznych punktów wsi. Babka zostawiła sprzęt, ubrała się
po cichu i podreptała w stronę sklepu. Niedługo miała się
rozpocząć ceremonia powitania unijnej komisji.
…
– Panie sołtysie! Panie Alojzy! – Wrzask doszedł
namydlonych uszu sołtysa, gdy ten brał kąpiel.
do
– Co jest? – odkrzyknął, siadając prosto w wannie.
– Ryż się skończył! Kóz nie ma czym nakarmić! – darł się spod
okna Zenek.
– No to im żreć nie dawaj!
– Ale panie sołtysie! One sztachety żreć zaczęły! Jeszcze z
godzina i wyżrą całe ogrodzenie.
– Jasna cholera! Jesteś tam Zenek jeszcze?
– Jestem, panie sołtysie!
– To migiem wsiadaj w Punto i jedź po ryż do Wieprzewa. Piłeś
coś?
– Tyle co nic – zaszemrał uspokajająco Zenek. – To ja polecę,
co?
– Leć!
…
Lelka wróciła z basenu zmęczona, ale i zadowolona. Uzgodnili z
Błażejem, że jutro uciekną i pojadą do Irlandii, a tam nikt
nie będzie im już przeszkadzał. Dziewczyna owinęła włosy
ręcznikiem i weszła do izby. I tu się mocno zdziwiła. Całą
ścianę prymitywnej chałupy, dotychczas zasłoniętą szczelnie
kotarą, pokrywał nowoczesny sprzęt komputerowy. Widziała
wcześniej babcinego laptopa, nawet chińskich hurtowni kóz na
nim szukała, ale tamten sprzęt był niepozorny i dotychczas na
niskiej ławie stał. A tutaj? Centrum dowodzenia jakieś?
– O żesz w mordę.
Na
monitorach
przewijały
się
znajome
twarze
z
wioski.
Najwyraźniej babka miała kamery poukrywane absolutnie we
wszystkich chałupach i wokół nich.
– Ha, ha, ha! – roześmiała się Lela na widok Zośki Pirynowej,
która ukradkiem wspinała się po dzikim winie w stronę okna
plebanii.
– Ale jazda! – krzyknęła na widok swojego młodocianego brata,
który czołgał się z procą w stronę krów babci Błażeja.
– Ożesz kuźwa! – krzyknęła wreszcie, widząc w doskonałej
rozdzielczości, jak Błażej migdali się w stogu siana z jakąś
blondyną.
Po chałupie poszły iskry. Aurelia przestała kontrolować moc i
wypłynęła z chałupy. Zagwizdała na maliniak. Krzaki ustawiły
się karnie w dwuszeregu.
– Rację prababka miała! – wysyczała młoda Szeptucha. –
Stachańskie plemię to zdrajcy! No to uważaj teraz, bo idę do
ciebie, Błażejku.
…
Jakaś duchota taka stała w powietrzu, a sołtys pocił się
okrutnie pod białą koszulą. Krawat dusił, a czarne lakierowane
pantofle stanowiły istną torturę dla stóp. Zza węgła wytoczyła
się czarna limuzyna i osiadła w piachu przed sklepem
spożywczym. Ze środka wygramolił się otyły facet w garniturze
i dwie wąsate baby w garsonkach. Całe towarzystwo rozejrzało
się podejrzliwie po zabudowaniach, ale najwyraźniej nie mieli
się do czego przyczepić, bo wkrótce szanowna komisja podeszła
do delegacji w osobie sołtysa Alojzego Gąsiora i jego małżonki
Eleonory. Po sztywnych powitaniach, ocieplonych familiarnym
poklepywaniem się po plecach, szacowne gremium miało przejść
do pierwszego punktu imprezy, czyli zwiedzania ekologicznej
farmy kóz, ale nagłe zdarzenia zrujnowały plan wizyty.
Najpierw
nad
polem
rozniósł
się
donośny
głos
Zenka
Kapelusznego.
– Panie Sołtysie! Te cholery zeżarły ogrodzenie i zwiały do
lasu!
Alojzy Gąsior nie zdążył się nawet oswoić z nabytą wiedzą, gdy
przez wieś przetoczył się potężny grzmot.
A dalej to było tylko gorzej. Na drogę wypadła bogusiowa
Aurelka, a jej stojące dęba włosy emitowały dziwne wyładowania
elektryczne. Tuż za nią ze złowieszczym szelestem pędziły
jakieś krzaki.
– Zamorduję! – darła się Lela. – Gdzie on jest?!
Krzaki rozpierzchły się po chałupach i zaczęły gałęziami tłuc
szyby w oknach.
Sołtys osunął się zemdlony w ramiona wąsatej członkini
delegacji unijnej.
…
– No proszę! – zacmokała z zadowoleniem Szeptucha, obserwując
poczynania nieodrodnej, jak się jednak okazało, prawnuczki. –
Demolka na całego – zarechotała.
Upajała się przez chwilę chaosem, ale sytuacja zaczynała być
groźna i zdecydowanie należało podjąć działania wyciszające.
Skrzyżowała palce za plecami i zaszeptała tłum. Na mieszkańców
wioski spłynęła chwilowa amnezja, objawiająca się maślanym
wzrokiem, chorobą sierocą i nieznacznym wyciekiem śliny z ust.
Aurelka niezrażona szalała dalej. Krzaki pod jej przywództwem
opanowały właśnie okoliczne dachy i przymierzały się do
zrywania dachówek.
– Dość! – powiedziała stanowczo babka i pstryknęła palcami.
Lela otrząsnęła się i zsunęła się z komina. Podeszła do
prababki.
– Do domu, ale już! – zadysponowała stara.
– Jak chcecie, prababko – wymamrotała ogłupiała Lelka i
machnęła na krzaki.
– Krzaki zostają tutaj – zaoponowała Szeptucha.
– Jak chcecie, prababko – powtórzyła jak robot Aurelia i
posłusznie podreptała w stronę chałupy.
Jeszcze tylko parę zabiegów kosmetycznych i można ruszać
dalej.
– A tu widzicie państwo – Szeptucha, stając obok Alusia,
powiodła ręką po okolicznych dachach – eksperymentalną uprawę
malin. Jak się okazuje, południowe stoki dachów gwarantują
roślinom nasłonecznienie zdecydowanie lepsze niż pola. W
efekcie otrzymujemy ekologiczne owoce. Z tych z kolei
pozyskujemy naturalne soki owocowe i lokalne wina.
– Brawo! – zaklaskała w dłonie wąsata blondyna.
– Brawo! – podchwycił sołtys, a po chwili klaskała cała
oszołomiona gawiedź.
Szeptucha cmoknęła cicho na Mruczka i wycofała się z tłumu po
angielsku. Miała dzisiaj parę rzeczy do zrobienia, a
najważniejszą z nich był przelew na kwotę trzech tysięcy euro
do Luksemburga. Tam właśnie mieszkał młodociany Jayden, mistrz
animacji komputerowej i autor zgrabnej scenki na sianie z
Błażejem w roli głównej.
– Miau! – wyraził dezaprobatę kot.
W odwecie usłyszał diaboliczny śmiech babki niosący się po
lesie.
Koniec bloga!
To już koniec bloga!
Kochani, dziś mija miesiąc od dnia w którym
ruszył blog „Świeżo napisane”. Tu muszę dodać,
że dałyśmy sobie z Jagną ten czas na rozbieg,
by
przekonać
się,
że
możemy
razem
współpracować.
Niestety okres próbny nie wypalił. Nie jestem w stanie dłużej
pracować z osobą, która notorycznie wydzwania do mnie po
nocach, krytykuje moja pracę, najchętniej gotowałaby
staropolskie pieczyste, pisała o kosmitach i boi się udzielać
wywiadów. Liczyłam na współpracę i partnerski podział
obowiązków, a nie na wyzysk. Sorry. Za stara już jestem na
takie numery.
Więc bardzo proszę od dnia jutrzejszego ignorować wszystkie
posty zamieszczone na blogu w moim imieniu, bowiem to nie będę
już ja, a tylko ona -Jagna Rolska podszywająca się pod moje
nazwisko. Nie jestem osobą konfliktową, ale dość już mam
codziennego użerania się o treść każdego wpisu i tolerowania
idiotycznych grafik szkalujących mój wizerunek jako osoby
obowiązkowej i ze wszech miar poważnej. Przykro mi, że
współpraca tak szybko dobiegła końca, ale cóż… wszystko w
życiu ma swoje miejsce i czas. Do zobaczenia. Może na jakimś
innym blogu…?
To już koniec bloga
Bardzo przykro mi to pisać, ponieważ wyczuwam
w tym osobista porażkę a właściwie nie moją,
tylko Izy. Starałam się bardzo, ale ciężko
pracuje się z rozkapryszoną celebrytką.
Ciągle tylko – ja chcę na grafice inną kieckę, bo ta mnie
pogrubia! Przyznaj w dialogu „Ciemną nocą”, że Kraków jest
najlepszy na świecie! Nie będę dzisiaj nic gotować, bo mam
spotkanie z czytelnikami! Wstaw cztery zdjęcia z Tornado! I
nie, nie interesuje mnie, że jest druga w nocy!
Sami powiedzcie, czy taki wyzysk można dłużej znosić? Czy
wydaje Wam się, że to jest miłe, gdy człowiek tyra ku chwale
bloga a od Izki tylko ciągle kopniaki? A poza tym, długo się
obie starałyśmy tłumić w sobie złe emocje, ale te rwą się
bezlitośnie na zewnątrz.
No bo jak? Powiedzcie jak ma się pogodzić pisarka z Krakowa z
recenzentką z Warszawy? Szkoda gadać, normalne gaszenie ognia
benzyną!
Żegnajcie kochani czytelnicy
Opowiadanie
"Po
drugiej
stronie szyby" cz. 3
Wyjrzałem ostrożnie zza liści i badałem dno. Wyczuwałem jakąś
nieuchwytną zmianę w otoczeniu i dopiero po chwili
zorientowałem się, że w przedpokoju zapaliło się światło. Moja
żona wróciła. Rzuciłem się w stronę mojej wypisanej czarnymi
kamyczkami wiadomości. Zniknęła! Zostały po niej wyłącznie
żałosne sterty żwiru. Za moimi plecami rozległ się szyderczy
rechot, więc odwróciłem się gwałtownie i stanąłem oko w oko z
tym porąbanym skorupiakiem. Nienawiść stłumiła racjonalne
myślenie, nawet się nie zdziwiłem, że rak potrafi się śmiać i
do tego złośliwie.
– Zabiję cię! – wrzasnąłem i, nie zważając na zdecydowanie
większe gabaryty przeciwnika, ostro natarłem.
– Chciałbym to widzieć – odezwał się rak zblazowanym głosem.
Zdumienie osadziło mnie w miejscu. Przełknąłem siebie w roli
gupika, zaakceptowałem hrabiego muchę, ale gadający rak? Mój
rak? Ten sam, za którego zapłaciłem 150 złotych w sklepie
akwarystycznym? Wtedy właśnie zrozumiałem, że to wszystko mi
się śni i za Boga nie mogę się obudzić. Paradoksalnie, z
punktu poprawił mi się nastrój. W końcu skoro to wszystko nie
dzieje się naprawdę, to nic mi nie grozi.
– Od kiedy to skorupiaki potrafią gadać? A jeśli potrafią
gadać, to może niech taki jeden idiota odpowie mi łaskawie, co
mu przeszkadzał mój napis na piasku? – zapytałem wobec tego
agresywnie i bez cienia strachu w głosie.
– Siedzę w tym tak samo jak ty, baranie – skomentował,
niezupełnie odpowiadając na zadane pytania. – Tylko, że ty
możesz się stąd wyrwać, a ja nie mam szans! To se razem
posiedzimy – zarechotał.
Porażony absurdem sytuacji parsknąłem śmiechem a z moich
rybich ust posypały się perliste bąbelki. Do boku łasiła się
samica, naprzeciw mnie stał rak i właśnie ogłaszał, że także
jest ofiarą inwersji bez szans na powrót do własnego ciała, a
do tego rybia brać właśnie wzmogła kotłowaninę w okolicach
uchylonej pokrywy. Do kuchni weszła moja żona i pochyliła się
zaglądając do wnętrza akwarium. Przez chwilę patrzyła uważnie
a potem sypnęła do środka szczyptę pokarmu. Gupiki zwariowały.
– Jesteś tu? – zapytała moja żona.
Zdębiałem i podpłynąłem do samej szyby a wraz ze mną cała
banda ryb. Nie dało się ich odgonić. Niczym się od nich nie
odróżniałem. Chciałem dać żonie jakiś znak, ale nic sensownego
nie przychodziło mi do głowy.
– Chyba kompletnie zwariowałam – powiedziała,
jednocześnie światło w moim więzieniu.
gasząc
Po raz pierwszy od chwili gdy tu utknąłem wodę spowił mrok.
Kompletnie zdezorientowany tłukłem się pomiędzy roślinkami, po
omacku próbując trafić do swojej kryjówki.
– Nie chcesz wiedzieć kim jestem?
niebezpiecznie małej odległości.
–
głos
dobiegł
z
Wzmogłem czujność i nie zaryzykowałem odpowiedzi. Po cichu
wycofałem się pod pierwsze zarośla, o jakie otarł się mój
ogon.
– Wiem gdzie jesteś, przede mną się nie ukryjesz – rak
ewidentnie się nudził.
Kuźwa, czym ja sobie zasłużyłem na to wszystko? Jakby
wszystkiego było mało, mój prześladowca widzi w ciemnościach,
podczas gdy ja jestem ślepy jak kret?
– Otóż musisz wiedzieć, że jestem ważnym politykiem i swoją
obecną postać zawdzięczam niefortunnemu spotkaniu podczas
próby zjedzenia obiadu.
Nawet najlżejszym szmerem nie zdradzałem swojej lokalizacji.
Wzmianka o polityku dodatkowo wzmogła moją czujność.
– To było w Tajlandii. Podszedł do stolika taki jeden kitajec,
czy jak mu tam i zaciągnął mnie do akwarium. Przykucnąłem,
zajrzałem i po chwili siedziałem już w środku. A moje ciało
padło jak długie, zresztą dokładnie wiesz jak jest, więc co ci
będę gadał. Co z nim dalej zrobili, to już nie wiem. Ja
natomiast uratowałem się cudem. Pewnie skończyłbym na kupce
ryżu, ale następnego dnia do knajpy przyszła grupa
nawiedzonych akwarystów, takich łowców gatunków. Ich także
kelner cholerny powiódł przed szybę i wtedy jeden z nich
wskazał na mnie palcem i zaczął gorączkowo coś tam gadać.
Chyba po angielsku gadał, bo nic nie rozumiałem, ale
przeżegnałem się szczypcami, bo poczułem, że mój czas się
kończy i zaraz wyląduję we wrzątku. Szczęście się jednak do
mnie uśmiechnęło. Zapakowali mnie w foliowy worek i wręczyli
temu gościowi. Ten sprzedał mnie innemu kolesiowi i dalej już
poszło. W końcu trafiłem do akwarystycznego w którym mnie
kupiłeś.
Na swoje nieszczęście najwyraźniej, pomyślałem i bezszelestnie
odpłynąłem głębiej, do samego systemu korzeniowego rośliny.
– Nie mam pojęcia, gdzie jest moje ciało. Pewnie zostało w
Tajlandii – głos raka przeszył nocną ciszę akwarium.
Nie odpowiedziałem. Siedziałem przy korzeniu i nasłuchiwałem.
Cisza, której tłem był kojący szmer brzęczyka podziałała
usypiająco nie tylko na mojego prześladowcę. Odpłynąłem i
śniłem.
Wstałem z fotela i przeciągnąłem się. Żona, zwinięta w kłębek
na kanapie oglądała jakieś pierdoły w telewizji. Miałem na
dzisiaj dość komputera. Poszedłem do kuchni po piwo.
– Nakarm ryby, dobrze? – zawołała żona z pokoju.
Otworzyłem butelkę i postawiłem ją na kuchennym blacie. Z
szafki wyjąłem opakowanie wybitnie śmierdzącego żarcia dla
ryb. Wsypałem odrobinę do akwarium i usiadłem na stołku.
Lubiłem podglądać wodne życie zamknięte w szklanym więzieniu.
Pomiędzy gupiki wpadł rak, cholerny pasożyt i destruktor. Ryby
rozpierzchły się na boki, ale jeden młody samiec nie zdążył.
Niebieski skorupiak chwycił go szczypcami a ryba wiła się
rozpaczliwie. Słuszny gniew we mnie zagrał i wsadziłem rękę do
wody. Bacznie śledząc sytuację w akwarium manewrowałem dłonią,
by uchwycić cholernika. Gdy w końcu go unieruchomiłem, ten
wyciągnął w stronę szyby wijącą się rybę. W jej oczach widać
było strach i cierpienie.
Koszmar
ma
to
do
siebie,
że
kończy
się
gwałtownym
przebudzeniem. Wzdrygnąłem się i zassałem ogromną masę wody w
próbie krzyku. Właściwie dobrze się stało, że z moich rybich
ust nie wydarł się żaden dźwięk, bo dzięki temu uchwyciłem
strzęp wielce interesującego dialogu.
– Wczoraj mu powiedziałem, chyba mocno nim wstrząsnęło –
szeptał rak.
– Czyli wszystko przebiega
dyskretnie Bogdan.
według
planu?
–
zabzyczał
– Zgadza się.
– Mam nadzieję. Ściągnięcie go do środka zajęło nam dwa
tygodnie. Nie wiem jak ty, ale ja czuję, że mucha nie dożyje
jesieni. Kończy mi się czas.
– Rak chyba też młody nie jest, a do tego żona gupika ma teraz
inne sprawy na głowie i nie czyści filtrów.
– Nie narzekaj, dobrze? To jest element planu, jakoś to
przeżyjesz. Chłoptaś jest już nasz. Dobrze, że ten napis mu
zniszczyłeś.
– No a co miałem zrobić? Nie może uciec za wcześnie. Najpierw
musimy mu pokazać, że bez nas nie da rady uciec.
– Trzymaj rękę na pulsie. Ja wrócę koło południa. – zabzyczał
mucha i odleciał.
Moje myśli galopowały. W niepojęty dla mnie sposób te dwa
sukinsyny obserwowały mnie przez ostatnie tygodnie i uknuły
dziwaczny spisek. Mamy być ich sposobem na ratunek. Musiałem
robić dobrą minę do złej gry. Jeśli będę spektakularnie
naiwny, wówczas kochani koledzy uczynią wszystko żebym uciekł.
Oczywiście w nadziei, że z wdzięczności odnajdę ich ciała.
Gwoli ścisłości gazety czytam regularnie i wiem, że ciało
polityka sprowadzono do kraju. To jednak był ten wycinek
wiedzy, którym zdecydowanie nie zamierzałem się dzielić ani ze
skorupiakiem, ani ze zdradzieckim muchą. Podejmując decyzję
wypłynąłem spomiędzy liści. Rzut oka na
perspektywy ścienny kalendarz wskazywał,
szarego świtu rodziła się sobota. Żona
Rozkosznie zaróżowiona, zakopana w satynę
czas na działanie.
lekko rozmyty z tej
że właśnie w bólach
z pewnością spała.
kołdry. To dawało mi
– Ej! – krzyknąłem w stronę jaskini skorupiaka.
– Czego? – odpowiedział, nieudolnie symulując głos wyrwanego
ze snu niewinnego raka.
– Słuchaj, może jakoś sobie pomożemy?
Rak wyszedł przed chałupę i rozpostarł imponujące cielsko na
piasku. Jego wąsy, dłuższe niż cały odwłok nieprzerwanie
skanowały dno.
– Co proponujesz? – zapytał.
– Znajdę twoje ciało, tylko pomóż mi stąd wyjść – wypaliłem.
Durny polityk najwyraźniej właśnie na to czekał.
– Wiesz kim jestem? – zapytał.
– No pewnie, w mediach podawali relacje z wyjazdu posła z
ramienia …
– Dobra, dobra. Cicho – wrzasnął rak. – Sprawdzisz wszystko w
googlach, tak?
– Wszystkiego się dowiem, nie przejmuj się. Jest tu jeszcze
taka mucha … – zawiesiłem wyczekująco głos.
– Mucha? Jaka mucha? – zapytał niewinnie polityk w chitynowym
pancerzyku.
– No hrabia Bogdan, też zamieniony, tyle że w muchę. Musiałeś
słyszeć nasze rozmowy – wyjaśniłem chytrze.
– A coś tam bzyczało, ale nie mam w zwyczaju podsłuchiwania,
więc wybacz …
Jasne, pomyślałem. Nie masz w zwyczaju tak jak ta cała twoja
partia. A nie nagrywałeś tylko dlatego, że nie miałeś na czym.
– No tak – odparłem. – To może zreferuję w skrócie przebieg
naszych rozmów. Hrabia Bogdan tkwi w ciele muchy już ponad
miesiąc i niefortunnie nie ma pojęcia, gdzie zostało ulokowane
jego własne ciało. Odkrył sposób jak odwrócić inwersję i …
– Inwersję? – wtrącił obłudnie rak.
– Inwersja to zamiana tożsamości – starałem się zachować
neutralny ton.
– Dlatego tu jesteśmy, ale jeśli będziemy
współpracować, to wydostaniemy się z tego wszyscy trzej.
– Skąd to przekonanie? – polityk podsunął sobie do otworu
gębowego świeżutki liść mojego bezcennego anubiasa i zaczął go
beznamiętnie przeżuwać.
– Ponieważ jako jedyny wiem, gdzie jest moje ciało, prawda?
Wystarczy skomunikować się z moją żoną, ale jeśli będziesz
psuł moje wiadomości, to raczej nic z tego nie wyjdzie! –
odparłem z mocą.
– Bracie! – wrzasnął z entuzjazmem rak – Pomożemy!
Czując się jak na wiecu partii uśmiechnąłem się krzywo i
wróciłem do konstruowania napisu. Po chwili na piasek wytoczył
się fałszywy skorupiak i zaczął popychać na środek czarne
kamyczki. Praca zajęła nam mniej więcej dwie godziny, ale
efekt był imponujący. HELP było jeszcze wyraźniejsze, ułożone
z podwójnego rzędu kamyków. Żona musiała to zauważyć.
Z rozgłośnym bzyczeniem nadciągnął hrabia i przysiadł na
skraju pokrywy.
– Ach przyjacielu, cóż moje oczy widzą! – eksplodował
egzaltacją.
– Witamy! – odparłem, uzbrajając się w czujność.
– Powinszować napisu.
– Nie tylko moja w tym zasługa.
przedstawię pana Stanisława..
Proszę
pozwolić,
że
– Uszanowanie! – wtrącił się rak.
– Pan Stanisław, poseł z … – z całych sił grałem głupka.
– Niezmiernie jestem rad z tej znajomości! – znów wciął się
polityk.
– Ja również i pozwolę sobie wyrazić swoją radość widząc panów
poczynania. – zabrzęczał Bogdan.
– Myślę, że to powinno zadziałać i wkrótce wszyscy trzej
znajdziemy się w zupełnie innych okolicznościach – skorupiak
akcentując słowo „zupełnie” najwyraźniej sugerował zgrabną
akcję korupcyjną.
– Ja ze swojej strony z pewnością nie omieszkam panów ugościć
w naszych rodzinnych stronach! – Bogdan oczami wyobraźni już
dekorował sale pałacu kolorami partii.
– Myślę, że moja żona zrozumie napis, ale nie będzie wiedziała
co z tym fantem zrobić. Potrzebne będą dalsze informacje. Czy
macie panowie jakieś pomysły? – zapytałem.
– Drogi przyjacielu! Jeśli to nie pomoże, to wypiszemy
instrukcje cukrem na kuchennym blacie, albo ponownie ułożymy
informacje na piasku. Damy radę. – uspokajająco zaszemrał
hrabia.
– Przyjaciele! – zaczął uroczyście rak i momentalnie umilkł.
Do kuchni weszła żona. Mucha pospiesznie umknął a
się za kamienie. Gupiki, kompletnie nieświadome
sytuacji, chmarą wypłynęły spomiędzy krzaków w
sesję karmienia. Moja kobieta włączyła światło w
rak wycofał
dramatyzmu
nadziei na
akwarium i
zamarła. Jej usta bezgłośnie się poruszały. Bez trudu
wyczytałem swoje imię. Żona próbowała przeniknąć wzrokiem
wnętrze i mnie namierzyć. Po chwili poddała się z
westchnieniem zawodu i nasypała szczodrą porcję żarcia.
Wyszła, gasząc uprzednio światło. Gdybym miał się zakładać, to
powiedziałbym, że pojechała do szpitala. Miałem nadzieję, że
po moje ciało.
…
– Więc może ktoś w końcu mi powie, jakie są rokowania? –
wycedziła żona Krzysztofa z całych sił powstrzymując krzyk.
Lekarz, student właściwie, taki młody dupek, któremu już
zdołano wszczepić rozbuchaną godność osobistą w miejsce
wiedzy, wzruszył arogancko ramionami. Gwoli ścisłości, spędził
cały dzień na kuciu łacińskich cytatów, bez których nie da się
parzyć kawy docentom. W efekcie nie widział żadnego pacjenta,
a już z pewnością faceta o którego pytała kobieta.
– Rokowania są pomyślne! – zełgał na poczekaniu.
– Czyli?
Ze skrzypieniem przedwojennych łożysk środkiem korytarza
przetoczył się wózek kuchenny. Porcje parówek, oblepione
nabytym w niedogrzanym korytarzu tłuszczem, łypały filuternie.
Kobieta, przełykając dzielnie kompletny absurd podawania
zapakowanej w podłużne folijki siekanki ścięgien, oczu i
mózgów osobom na ścisłej diecie, zmiażdżyła pogardliwym
spojrzeniem gówniarza w szarawym kitlu. Gnój nadawał się do
pożarcia i zjadliwej notki w Fakcie, ale paradoksalnie miał
głos decyzyjny w sprawach życia i śmierci. Zwłaszcza tego
drugiego. To sprawiło, że zmusiła twarz do przybrania wyrazu
łagodnej zadumy i oczy do cielęcego spojrzenia, które miało
zasygnalizować durniowi, że jest boski, mądry i wspaniały, a
mała kobietka niczego nie rozumieć i kochać mądry pan doktor z
młodzieńczym trądzikiem.
– Czy męża można teraz odwiedzić? – zapytała aksamitnym
głosem.
– Nie widzę przeciwwskazań – zagulgotał, choć nie miał pojęcia
o kim mowa. Jak mu starsi koledzy tłumaczyli, fakt opieki nad
oddziałem to sprawa umowna, a pacjentów świetnie doglądają
pielęgniarki.
Żona Krzysztofa bez słowa wyminęła młodego debila, który
wkrótce będzie debilem w średnim wieku a jedyną różnicą między
nimi będzie tytuł naukowy tego drugiego. Korytarz był
obstawiony łóżkami z chorymi, którzy usiłowali skrywać
dolegliwości pod przykrótkimi kołdrami – jedynym gwarantowanym
przez szpital narzędziem dyskrecji. Pogodzeni z losem, co jest
eleganckim określeniem umierających, pacjenci mimowolnie
obserwowali kobietę. Ostatni dowód na istnienie prawdziwego
życia poza murami umieralni.
Krzysztof leżał dokładnie w tej samej pozycji, w jakiej
widziała go poprzednio. Pogłaskała go po policzku. Mężczyzna
zatrzepotał dłońmi i na chwilę otworzył niewidzące oczy.
…
Co chwilę zerkałem, w nadziei, że zauważę jakiś ruch w kuchni,
ale nic się nie działo.
Rak wylazł i usadowił się na środku kamienia. Nie komentował,
żarł liście anubiasa i od niechcenia popychał czarne kamyczki
w literze H.
Milczeliśmy, choć każdy z innego powodu.
…
Ukraść wózek i dźwignąć Krzysztofa to była bułka z masłem.
Przejście przez korytarz i próba przedostania się do windy też
nie była tak wielkim problemem. Nawet dotarcie poza teren
szpitala po wyszczerbionym podjeździe dla inwalidów było
wykonalne. Zamówienie stosownej taksówki dla osób
niepełnosprawnych już nie.
Po kilkunastu nieudanych próbach, żona Krzysztofa zdarła z
siebie płaszcz i troskliwie owinęła nim ciało. Po czym z
wysiłkiem pchnęła wózek w górę ulicy.
…
Zawsze ufałem w zdrowy rozsądek mojej żony i jej racjonalne
spojrzenie na świat. Byłem pewien, że zrozumiała i próbuje
mnie uratować.
– Panie Hrabio – zagaiłem, próbując zyskać na czasie. – Zechce
mi Pan opowiedzieć co nieco o losach pańskiej szlachetnej
rodziny?
Wiedziałem, że taki haczyk nadęty mucha z pewnością łyknie.
– Ach, doprawdy niezmiernie jestem zaszczycony, że Pan o moją
szlachetną rodzinę się dopytuje. Otóż w XII wieku nasz
protoplasta Sebastian, w swej umysłu przenikliwości żupnikiem
będąc …
Bla bla bla, pomyślałem bez grama szacunku dla protoplasty
Sebastiana i niecierpliwie zerknąłem do kuchni. Gdzieś tam, na
granicy słyszalności rejestrowałem kolejne perypetie
krewniaków Bogdana. Mucha wyraźnie się rozkręcił i właśnie
dochodził do połowy XVIII wieku. Rak trwał nieporuszony na
kamieniu.
Do kuchni zakradło się światło z przedpokoju.
…
Wtłoczenie wózka do mieszkania nie było skomplikowane. Problem
tkwił w kuchennych futrynach, za wąskich, by swobodnie
przetoczyć staromodny wózek przez próg. Krzysztof był zbyt
ciężki, by wnieść go do kuchni, więc kobieta wyjęła ze schowka
dłuto, dzięki któremu zawsze przycinali na odpowiednią grubość
pień choinki. Z determinacją godną słusznej sprawy przerabiała
na drzazgi oporne drewno przez dobrą godzinę.
…
Hałas odłupywanych futryn był ogłuszający. W wodzie głos
roznosi się zupełnie inaczej, a gwałtowne dźwięki sprawiają
ból. Siedzący na brzegu pokrywy Bogdan zupełnie tego nie
dostrzegał i w swoich opowieściach właśnie docierał do połowy
XIX wieku.
Czekałem.
…
Przepchnięcie wózka przez żałosne wspomnienie eleganckich
futryn okazało się proste i po chwili wózek znalazł się przed
akwarium. Ryby jak zwykle zleciały się w nadziei na żarcie.
Kobieta podeszła i chwyciwszy ciało męża za włosy nakierowała
jego zamknięte oczy na zbiornik.
…
Odgoniłem samice i podpłynąłem do szyby. Wraz ze mną kotłowało
się kilku innych samców, ale tym razem miałem pewność, że uda
mi się wyróżnić. Trzymałem w pysku odgryziony przez posła
Stanisława liść anubiasa.
Musiała mnie poznać.
…
Jedna z ryb zaczęła wariować. Podpłynęła z liściem w pysku.
Zataczała się pod jej ciężarem kręcąc w okolicach filtra
dziwaczne młynki. Krzysztof.
…
Za szkłem żona strzeliła moje ciało z całej siły w pysk. Oczy
ciała otworzyły się w nagłym szoku i wpiły się w szybę
wyrażając bezmierne zdumienie. Schwyciłem spojrzenie i, z
miażdżącym wolę życia przerażającym dźwiękiem, poszybowałem w
chwilowy niebyt.
…
Powrót do ciała okazał się bolesnym doznaniem. Ciążenie
sprawiło, że załkałem z tęsknoty za wodą, kończyny nie chciały
mnie słuchać a do tego w całym ciele czułem ból odleżyn.
Niczego nie rozumiałem. Łacińskie źródła hrabiego nie kłamały.
Dopadła mnie czasowa amnezja.
– Jak się czujesz? – zapytała troskliwie żona niecierpliwie
odganiając muchę.
Skinąłem głową,
entuzjazmu.
starając
się
włożyć
w
gest
maksimum
– To dobrze kochanie – powiedziała. – Jezu, jak mnie ta mucha
wkurwia! – Moja ukochana chwyciła gazetę i pacnęła od serca
owada.
Dopiero kilka tygodni później przypomniałem sobie, że ową
muchą był Bogdan ale pewności nie miałem, podobnie, jak nigdy
bym się nie przyznał, że byłem gupikiem. Wkrótce odzyskałem
władzę w rękach i w nogach.
Akwarium z gupikami żona oddała sąsiadowi, ale ten całkiem
głupi nie był i stanowczo odmówił przyjęcia raka. Kiedyś,
dawno temu dostałem w prezencie na urodziny małe akwarium
wyposażone w filtr i światło. Taki zestaw dla debila i
policzek dla profesjonalnego akwarysty. Zapakowałem tam
skorupiaka. Zbiorniczek ulokowałem naprzeciw telewizora, który
z upodobaniem nastawiam na debaty wyborcze. Niech i poseł
Stanisław ma coś od życia.

Podobne dokumenty