Opowiadanie "Po drugiej stronie szyby" cz. 1

Transkrypt

Opowiadanie "Po drugiej stronie szyby" cz. 1
Opowiadanie
"Po
drugiej
stronie szyby" cz. 1
Witajcie,
poniżej prezentujemy pierwszą część opowiadania Jagny, Po
drugiej stronie szyby, które ukazało się drukiem w 71 numerze
miesięcznika SFFH (wrzesień 2011).
Tekst zajął pierwsze miejsce w ankiecie czytelników na tekst
numeru i otrzymał nominację do literackiej nagrody Sfinks
2012. Życzymy udanej lektury
Po drugiej stronie szyby cz 1
Gdyby chodziło o koty albo psy, to może ktoś by się
zorientował o co w tym szambie chodzi, ale jakbym za mało miał
w życiu pecha, to inwersja dotyczy wyłącznie ryb, owadów i
skorupiaków. Pada nagle człowiek na ziemię i nikt nie wie co
się dzieje. Przyjeżdża karetka, wpadają sanitariusze z noszami
i młody lekarz.
Mój, najwyraźniej na niekończącym się dyżurze, ma solidnie
podkrążone oczy.
– Wylew – ogłasza autorytatywnie i macha na chłopaków, by
pakowali bezwładne ciało na nosze. Ignoruje przyspieszone
bicie serca i delikatny trzepot palców dłoni. Tak macha
skrzydełkami opadający z sił motyl, który zaplątał się w
pajęczą sieć. Tak rzuca się śnięty już prawie karp wyjęty z
siatki. I wreszcie tak reaguje debilny układ nerwowy ryby, gdy
jej jaźń przeniesie się do ciała człowieka. Gupik jest tak
głupi, że nie jest w stanie podjąć najprostszych funkcji
życiowych z wyjątkiem oddychania. Już sam fakt zamiany skrzeli
na płuca i konieczność oddychania powietrzem atmosferycznym
pochłania wszystkie możliwości rybiego instynktu. Siłą rzeczy,
reszta funkcji ciała człowieka przechodzi na tryb awaryjny.
Teraz już to wiem. Wtedy nie rozumiałem niczego, a jedynym co
pamiętam jest ogłuszający gwizd w uszach.
…
Obraz z drugiej strony był nieco rozmazany, ale może to moje
oczy nie nawykły jeszcze do zmienionej perspektywy. Widziałem
wszystko zbyt ostro, a wpadające przez kuchenne okno światło
uderzało w szybę z taką mocą, że mimowolnie odwróciłem się
tracąc z widoku ciało wynoszone z pomieszczenia. W lewym rogu
akwarium stała jaskinia zrobiona ze skorupy kokosa. Wiem, bo
sam kiedyś rozłupałem orzech i wydrążyłem w jego połówce
niewielkie wejście. Jakiś czas temu, gdy hodowaliśmy z żoną
brzanki zdarzało się, że podczas tarła samice składały tam
ikrę. Brzanki zdechły i akwarium zarybiliśmy neonami i durnymi
gupikami. Jaskinia jednak została i właśnie do niej, w
rozpaczliwych ruchach dziwacznego ciała zmierzałem. Na miejscu
zastanowię się nad popieprzonym losem, jaki przypadł mi w
udziale. Błyskawicznie skoordynowałem ruchy płetw i omijając
kilka przeszkód w postaci napalonych samic dałem nura pod
liście Anubiasa. Rozrósł się, skubany, pomimo mało
sprzyjającego PH wody i dzięki temu dotarłem szczęśliwie do
kokosa. Zza kamieni wylazł bowiem rak, zakała akwarium. Miałem
go w zeszłą sobotę przenieść do mniejszego zbiornika, bo mi
strasznie rośliny wyżerał, ale jakoś się nie złożyło. A teraz
stał na piasku, sukinsyn, i skanował długimi wąsami okoliczne
zielsko. Niby mięsożerny nie był, przynajmniej tak w sklepie
zapewniali, ale ostatnio podejrzanie dużo rybek zniknęło. Nie
wydaje mi się, żeby to był zbieg okoliczności. O milimetry
unikając otarcia się o wąsy pomknąłem pod kłączem wprost do
skorupy. W środku było ciemno, a nad głową siedział
przyklejony do sufitu ospały glonojad. Spróbowałem dojrzeć, co
dzieje się w kuchni, ale nie dałem rady. Szyba była zbyt
daleko a obraz kompletnie zamazany. Na pewno paliła się lampa
nad stołem. Żona pewnie pojechała z ciałem do szpitala, więc
światło nie zgaśnie tak prędko. Oświetlenie akwarium pewnie
też. Żarcia raczej dzisiaj nie będzie, ale tego durne gupiki
nie mogły wiedzieć, więc krążyły niespokojnie pod lustrem
wody. Nie miałem pojęcia co dalej, więc wcisnąłem się
najgłębiej jak się dało do wnętrza kokosa i zapadłem w letarg.
…
– Co z nim? – zapytała kobieta.
Lekarz wzruszył bezwiednie ramionami, choć było widać, że
bardzo się stara powstrzymać. Rutynowa znieczulica była jednak
zbyt głęboko zakorzeniona, by ostatnia pogadanka ordynatora na
temat ludzkiego podejścia do rodzin coś zmieniła. Poza tym po
16 godzinach dyżuru nie zwraca się uwagi na pierdoły. Człowiek
koncentruje się na potrzebie zrobienia kupy, umycia zębów i
zwalenia się na łóżko. Uczucia pacjentów, a tym bardziej ich
rodzin schodzą siłą rzeczy na dalszy plan.
– Wylew – odparł lakonicznie, zastanawiając się, czy w klopie
na pierwszym piętrze jest papier.
– Ale jakie są rokowania? – drążyła żona pacjenta.
– A tego to nie wiemy. Najpierw trzeba zrobić badania, zwołać
konsylium… – powiedział lekarz, wiedząc, że nic takiego nie
nastąpi. Największym luksusem, jakiego zazna w najbliższych
dniach pacjent będzie niecierpliwe cewnikowanie w wykonaniu
siostry Honoraty. A reszta to bajka, bzdura i sloganik
obliczony na uspokojenie rozszalałych emocji krewnych
pacjenta.
Kobieta przygarbiła się i postarzała o sto lat. Wprawdzie
miała trzydziestkę, ale z dodatkową setką zamieniła się w
staruszkę, która ślamazarnie pełznie do windy. Spojrzy jeszcze
na męża, jeśli pielęgniarki z nocnej zmiany nie opieprzą jej
za to, że budzi personel, a potem wróci do domu i usiądzie na
łóżku. Może tam dotrze do niej absurdalność zdarzeń minionego
dnia.
…
Zgodnie z moimi przypuszczeniami lampa nie zgasła przez całą
noc. Ryby tłukły się po akwarium kompletnie zdezorientowane.
Dla nich światło oznacza dzień i aktywność, więc prędzej
zdechną z wycieńczenia, niż porzucą swoje zajęcia, których nie
mają znów tak wiele. Żarcie, bzykanko i wydalanie. Ewentualnie
okazjonalny kanibalizm, gdy któraś z samic gupika urodzi
młode. Powoli docierała do mnie beznadziejność położenia. Jak
mam przekazać żonie, że tkwię uwięziony w ciele płomiennie
czerwonego gupika w naszym akwarium? No dobra, chwilowo miałem
inne zmartwienia. Do jaskini podpełzł rak i właśnie zapuszczał
wąsy do środka. Spanikowany glonojad czmychnął pod warstwę
piasku i najwyraźniej próbował zrobić podkop, a ja zamarłem
pod powałą i gorączkowo myślałem nad sposobem wydostania się z
pułapki.
Jedyną rzeczą, jaka przyszła mi do głowy była próba
wprowadzenia przeciwnika w błąd. Chwyciłem w usta kilka
ziarenek piasku i nadymając skrzela wyplułem je w stronę
ciekawskich wąsów. Rak na chwilę stracił orientację, więc
omijając go z lewej wystrzeliłem ze skorupy orzecha w stronę
filtra. Miałem nadzieję, że tam uda mi się choć na chwilę
schronić przed tym cholernym żarłokiem. Jak cudu wyczekiwałem
chwili, gdy moja żona pojawi się w końcu w kuchni. Tymczasem
dryfowałem skulony w centymetrowej szczelinie pomiędzy szybą a
tylną ścianą filtra.
…
Najgorsze są chwile, gdy się budzisz i na otumaniony,
spowolniony mózg zwala się niepojęty ciężar zdarzeń minionego
dnia. Żona otworzyła oczy. Błękitna zasłona wydymała się
delikatnie w porannym, wiosennym powietrzu. Chwilę później
kobietę dopadło wspomnienie męża leżącego nieruchomo na białej
terakocie. Wstała i apatycznie poczłapała do łazienki. Lustro
pokazało tę samą trzydziestoletnią staruszkę, która wczoraj
snuła się po szpitalnych korytarzach. Kobieta narzuciła na
plecy szlafrok i powlokła się do kuchni. Widok białych płytek
podłogowych osadził ją w progu. Stała niezdecydowana czy ma
wejść i jak gdyby nigdy nic zaparzyć sobie kawę, czy raczej
wycofać się do przedpokoju i tkwić tam, aż nadejdzie koniec
świata. To dziwne, ale rzut oka na rozświetlone akwarium
pomógł jej podjąć decyzję. Przekroczyła próg i zgasiła
jarzeniówkę. Po chwili namysłu włączyła ją ponownie i uniosła
klapkę. Nasypała szczyptę pokarmu i skierowała się w stronę
czajnika.
…
Gdy moja żona wsypała pokarm, gupiki zwariowały, a woda się
zakotłowała. Powyższym emocjom towarzyszyło kolektywne
oddawanie stolca, który serpentynami odrywał się od rybich
dupek i łagodnie osiadał na piasku. Nic mnie tak nie wkurwiało
jak czyszczenie dna z rybich odchodów i za każdym razem
zastanawiałem się, dlaczego człowiek kontroluje, kiedy się
wypróżnia, tak samo koty, psy i większość stworzeń, a ryba
wali pod siebie i nawet o tym nie wie. A może wie, tylko ma to
gdzieś. Przywarłem do przedniej ściany akwarium i patrzyłem na
żonę. Plecy otulone białym szlafrokiem nachyliły się nad
kuchenką i po chwili wyprostowały. W czajniku grzała się woda,
a ogromna postać mojej małżonki zbliżyła się ponownie do
akwarium.
– Jedzcie – powiedziała głaszcząc szybę. – Ja nie mogę.
Przypadłem do zarysu jej dłoni, ale taką sztuczkę zna
większość regularnie karmionych rybek, więc nie wzbudziłem w
żonie nawet cienia zainteresowania. Wyszła z kuchni i
podejrzewam, że wybierała się do szpitala by odwiedzić moje
ciało.
Niedługo minie doba od momentu mojego uwięzienia, a ja nadal
nie mam pojęcia jak się stąd wydostać. Co więcej, zagrożenia
znam wyłącznie z teorii, bo jestem zbyt tchórzliwy, by zbadać
całe środowisko. Opieram się tylko na obserwacji z zewnątrz,
ale jak się okazuje to zdecydowanie zbyt mało.
Skorupa kokosa najwyraźniej nie była bezpiecznym schronieniem,
a siedzenie za filtrem nie popychało akcji ratunkowej do
przodu. I jeszcze ten rak, skurwysyn. Żona się uparła, żeby go
kupić. Ładny taki, mówiła, niebieski i taki samotny w tym
sklepie! Kupiłem, co miałem zrobić? Przełknąłem nawet to, że
chamidło ze sklepu bez mrugnięcia okiem wcisnęło mi polskiego
raka, który rzekomo przyleciał specjalnie dla mnie z Tajlandii
i zainkasowało 150 złotych polskich.
Wylazł właśnie ze swojego kąta i niespiesznie usiadł koło
mojej ulubionej roślinki. Z godnością zignorował tabletki
specjalnie dla niego kupionego pokarmu (50 złotych!) leżącego
w zasięgu otworu gębowego. Niespiesznie uchwycił młody listek
Anubiasa i odciął. Myślicie, że zjadł? A skąd! Poszatkował i
wypuścił. Schowałem się za stertą fantazyjnie ułożonych
czerwonych kamieni. Można powiedzieć, że miałem tam względny
spokój. Stanowczo odganiałem napalone samice, które co jakiś
czas naruszały spokój mojej samotni. Byłem przekonany, że jako
wyższy gatunek nie mam prawa ulec pierwotnym, prymitywnym
instynktom. Poza tym – zdradzić żonę z samicą gupika?
Niedorzeczne i nienormalne.
Nie ukrywam, że z każdą chwilą moja osobowość podlegała
degeneracji. Nie czarujmy się – tkwiłem w akwarium. Na miłość
boską, czy taki wariant życia komukolwiek się choćby przyśnił?
Śmiem twierdzić, że nawet Hitchcock nie wymyślił czegoś tak
idiotycznego. Ogarnęła mnie rezygnacja. Pewnie poddałbym się i
wskoczył do filtra, by ten przemielił mnie na łuski, gdyby nie
Bogdan.
…
– Funkcje życiowe są bez zarzutu – powiedział lekarz, ten sam,
który kiedyś uporczywie myślał o tym, czy w toalecie na
pierwszym piętrze jest papier toaletowy.
Gwoli ścisłości – nie było, ale przezorny lekarz zawsze nosi
przy sobie gaziki.
– Co więc mu dolega? – zapytała kobieta.
– No więc konsylium orzekło, że pacjenta trzeba skierować na
kolejne badania i …
– Jakie konsylium? W jakim składzie? Kto orzekł? Poproszę o
nazwiska!
– Ale proszę się uspokoić!
niespokojny lekarz.
–
wrzasnął,
zdecydowanie
– Zadałam panu pytanie i czekam na odpowiedź!
– Ja nie muszę z ogóle z Panią rozmawiać, więc żegnam! – Uczeń
Hipokratesa nadął się i odszedł.
Żona patrzyła przez chwilę w głąb korytarza, za którego rogiem
właśnie znikał łopoczący, fartuch jej rozmówcy.
– A pies cię srał – wyszeptała i obróciła się na pięcie.
Z pewnymi wyrzutami sumienia opuszczała szpital i zostawiała w
nim męża, ale po rozmowie z debilem, którego z nieznanych jej
powodów ktoś mianował doktorem, nabrała pewności, że jedynie
medycyna niekonwencjonalna coś tu pomoże.
Pod Wyszkowem, w otulinie puszczy Białej mieszkała pewna
babka. Pekaes odchodził z Dworca Wileńskiego o 16.45. Żona
podała kierowcy dychę i bohatersko wkroczyła w świat spoconych
pracowników sezonowych. Droga, zakorkowana i pełna kolein
doprowadziła autobus do skrętu z białostockiej na Długosiodło.
Po obydwu stronach szosy rozpościerał się las. Kobieta
wyskoczyła na pobocze i rozejrzała się. Zrobiło się dość późno
i właśnie zapadał zmierzch. Droga znikająca w lesie za
przydrożnym zajazdem sprawiała całkiem niezłe wrażenie. Gdzieś
tam, za kolejnym zakrętem znajdowała się miejscowość, której
próżno było szukać na mapie. Ba! Nawet Google Maps głupiały,
gdy wpisywano nazwę owej wioski. Jedyną historyczną wzmianką o
osadzie było rzekome uzbrojenie dachów w blachę na okoliczność
przejazdu Towarzysza Gierka trasą białostocką. Plotki z
połowicznym pokryciem w rzeczywistości.
No fakt, pojawiło się w wiosce kilku miastowych, coś tam
pomierzyli, pomamrotali i za kilka tygodni do wsi wjechały
cztery fury pełne zrolowanej blachy. Fachowcy wyskoczyli z
szoferek i szybko poprzycinali surowiec. Ten z kolei został
sprawnie zamocowany na północnej stronie dachów, skutecznie
przesłaniając strzechę. Można uznać, że towarzysz Gierek,
jeśli rzeczywiście przejechał trasą białostocką tuż za ruskimi
czołgami, spuchł z dumy na widok kwitnących nowoczesnym
budownictwem komunistycznych włości.
Jednak kobieta, przedzierając się z trudem pomiędzy krzakami
dzikich malin, zupełnie o tym nie myślała. Miała świadomość,
że zboczyła z głównej drogi, ale coś ciągnęło ją w zarośla, a
instynkt podpowiadał, że zmierza wprost do chałupy babki. Spod
nóg wyprysnął jej z przeciągłym miauknięciem spasiony, czarny
kocur. Na wprost, nieznacznie zamaskowana gałęziami sosen
majaczyła drewniana chałupa. W dwóch, niewielkich oknach widać
było poblask płonącego w środku ognia. Kobieta skradała się
bezszelestnie po wilgotnym mchu. Gdy drzwi otworzyły się przed
nią z przeciągłym skrzypieniem, zamarła, ale po chwili ruszyła
brawurowo do środka.
…
Bogdan sprawił, że w moje rybie ciało ponownie wstąpił duch
człowieka, którym przecież ciągle byłem, ale coraz częściej o
tym zapominałem. Z dużym trudem odpierałem awanse samic i
zaczepki głodnych samców. Od trzech dni mojej żony nie było w
mieszkaniu. W tym czasie wykorzystywałem liście, by schodzić z
oczu rakowi. W kuchni nic się nie działo. Gupiki nadal kłębiły
się pod otworem pokrywy. Żarcia nie było, ale po ostatnim
karmieniu, tuż przed tym, zanim moja żona przepadła, pokrywka
została krzywo położona. Dla ryb, owa szczelina oznaczała, że
zaraz sypną jedzenie, więc trwały na posterunku od kilkunastu
godzin. Ja wiedziałem, że nic z tego. Żona wyszła
najwyraźniej nie miała zamiaru prędko wrócić.
i
Kuląc płetwy przytuliłem się do kamienia i kalkulowałem siłę
skoku. Gdybym się dobrze postarał, to może uda mi się
wyskoczyć na pokrywę. To powinno wystarczyć. Zdechnę z braku
wody i skończę tę bezsensowną szamotaninę.
Wystartowałem z samego dna i machałem ogonem jak oszalały.
Zbliżając się do powierzchni zmobilizowałem wszystkie siły.
Niepotrzebnie.
W chwili, gdy wyskoczyłem, coś pacnęło mnie w głowę.
Mucha. Mały śmierdziel i gównozjad wpadł w moją trajektorię
lotu i unicestwił próbę samobójczą. Opadłem ze stęknięciem pod
lustro wody. Mucha nic sobie z tego nie robiąc usiadła na
wewnętrznej stronie pokrywy, zaledwie kilka milimetrów ponad
zwierciadłem wody.
– Pan pozwoli, że się przedstawię, Bogdan hrabia Lubomirski –
zabzyczała mucha.
– Bardzo mi miło, Krzysztof, obecnie gupik – odparłem, ledwie
opanowując wściekłość.
– Wiem, wiem i współczuję koledze – odparł.
– Dziękuję.
Tylko to przyszło mi do głowy. Coraz mocniej odczuwałem w
niewielkim i filigranowym układzie kostnym napór ludzkiego
mózgu. Rybia fizjologia zwyczajnie tego nie wytrzymywała. Z
każdym dniem coraz trudniej było zebrać myśli i dręczyły mnie
koszmarne migreny. Mucha podająca się za hrabiego była
elementem, który zdecydowanie wymykał się poza ramy.
– Długo tu Pan siedzi? – zagaił hrabia.
– Cztery doby, co daje…
– Dziewięćdziesiąt godzin piekła. Współczuję, ale muszę po
namyśle przyznać, że do rekordzistów Panu daleko.
– A Pan? – zapytałem nerwowo trzepocząc płetwą ogonową.
– Ach! Przyjacielu! – zabzykał Hrabia z egzaltacją. – już
ponad miesiąc tułam się po Warszawie w tej pożałowania godnej
postaci.
– Ale jak to się stało? – wtrąciłem niecierpliwie.
– Normalnie, drogi przyjacielu. Miałem nieszczęście nawiązać
niepożądany kontakt wzrokowy z muchą, która nieszczęśliwie
wylądowała na moich blinach. Chcąc służbie oszczędzić fatygi
osobiście pstryknąłem to nieszczęsne stworzenie w skrzydełka.
I to był błąd. Zaplątała się nieboga w ziarnach kawioru i
spojrzała z wyrzutem, ociężale machając skrzydełkami. A po
chwili …
– Zassało Pana? Takie dziwne uczucie kurczenia się pod skórą…
– I ten niewyobrażalny pisk, chce się aż rękoma uszy zatkać …
– Ale nie można, bo te są już płetwami …
– Skrzydełkami gwoli ścisłości. – doprecyzował hrabia Bogdan i
fachowo zabzyczał . – Ale o czym to ja mówiłem?
– O kawiorze.
– No tak, tak. Więc spanikowany oderwałem skrzydła od kawioru
i w swej przytomności umysłu podfrunąłem na pobliski żyrandol.
A moje ciało, dobrze z tej perspektywy widoczne zaczęło
zachowywać się w sposób całkowicie kompromitujący członka
rodziny, która męstwem wsławiła się w czasie bitwy …
– Ciało upadło? Pogrążyło się w śpiączce? Zamknięte oczy i
delikatne, prawie niezauważalne trzepotanie dłoni? –
przerwałem niecierpliwie.
– Niezauważalne? Drogi przyjacielu – zabrzęczał hrabia – moje
biedne, opanowane przez owadzi móżdżek ciało zaczęło
gwałtownie machać rękoma, najwyraźniej w nadziei na wydostanie
się z restauracji drogą powietrzną. Muszysko, nie rozumiejąc,
że coś się zmieniło, zaczęło w panice miotać się po
restauracji i tłuc wszystko, co stanęło jej na drodze. Potem
obezwładnili ją kelnerzy, ktoś wezwał pogotowie. Wpadli, w
kaftan owinęli, nawet się jakiś paparazzi trafił i zdjęcie
zrobił.
– Poleciał pan za ciałem?
– Próbowałem, ale zgubiłem karetkę tuż za Puławską. Jakiś
wróbel mnie wypatrzył i musiałem się salwować ucieczką do
pobliskiego sklepu mięsnego, gdzie w obecnej postaci nie byłem
zbyt mile widziany. – Hrabia Bogdan umilkł zatapiając się w
dramatycznych wspomnieniach.
– Rozumiem – wypełniłem po chwili ciszę, przerywaną wyłącznie
pluskiem wody lejącej się z filtrów. – U mnie było zwyczajnie.
Padłem w kuchni na terakotę, żona zawołała pogotowie,
przyjechali, zabrali i tyle.
– A wie Pan, dokąd Pana zawieźli? – zapytał hrabia.
– Pewności nie mam, ale myślę, że do szpitala rejonowego –
odparłem. – Zresztą, cóż to ma za znaczenie?
– Wbrew pozorom jest to szalenie istotna informacja, drogi
Panie. Zapewne Pan wie, że nasze godne pożałowania położenie
nie jest przypadkiem beznadziejnym i …
– Chce Pan przez to powiedzieć, że zamianę można odwrócić? –
przerwałem mu niezbyt grzecznie.
– Otóż podobno można, co w sumie byłoby logiczne, aczkolwiek w
dostępnej literaturze medycznej nie znajdzie Pan opisu
jakiegokolwiek przypadku inwersji wtórnej, choć z pewnością
wiele przypadków rzekomych udarów, czy też nagłego obłąkania
doskonale pasuje do objawów towarzyszącym inwersji pierwotnej.
– Inwersji?
– Od łacińskiego inversio, czyli zamiana – wyjaśnił hrabia
uprzejmie. – To niezmiernie ciekawe, bowiem pierwsze zapiski,
jeszcze z czasów Imperium Rzymskiego w których owo
sformułowanie się pojawia w niewyjaśnionym dla czytelnika
kontekście, mogą oznaczać, że zjawisko nie jest czymś nowym i
powiedzmy związanym z jakimiś mutacjami, zatruciem, czy
nadmiarem telewizji …
– … lecz jakimś starym procesem, któremu nie my pierwsi
ulegliśmy. – dokończyłem.
-W istocie, do podobnych wniosków doszedłem pomieszkując w
Bibliotece Narodowej. Tam też studiując wszelką dostępną
literaturę próbowałem ustalić dokąd trafiło moje ciało.
– No a nie mógł pan wpisać w Google? – zapytałem.
– Drogi panie Krzysztofie! Mucha waży setne części grama.
Gdybym się nawet spod sufitu rozpędził w celu natarcia na
konkretne klawisze, jedyne co bym tym sposobem zyskał, to
trwałe uszkodzenie skrzydeł, przylg i wyjątkowo delikatnego
szkieletu.
– Czy jest dla nas jakikolwiek ratunek?
– Otóż niewykluczone, że jest. Jeśli moje badania mają
pokrycie w rzeczywistości i, jeśli rozumiem grekę oraz łacinę
w dostatecznym stopniu, to ponowne nawiązanie kontaktu
wzrokowego powinno odwrócić proces.

Podobne dokumenty