Pobierz fragment - Wydawnictwo SONIA DRAGA
Transkrypt
Pobierz fragment - Wydawnictwo SONIA DRAGA
Z języka angielskiego przełożyła Bogumiła Nawrot Fragment książki 5 Skry tki Danny właściwie nie miał ochoty na drinka i w pierwszej chwili powiedział McCloskeyowi, że spieszy się do domu; ale widząc, ile kosztowało brygadzistę zaproszenie kierownika budowy na piwo, pomyślał sobie: a co tam, znajdzie czas na jedno czy dwa piwa. Poszli do Lee’s, baru dla robociarzy przy Division, ze ścianami wyłożonymi sztuczną boazerią i wyblakłą flagą amerykańską, wyciętą z gazety, nad barem. Barman o płaskiej gębie nalał im whisky, wrzeszcząc na swoją wnuczkę, by zmieniła tę cholerną muzykę, nim przyciągnie nią yuppies. Dziewczyna, drobniutka, z włosami farbowanymi oranżadą w proszku, kompletnie go olewała, z uśmiechem kiwając głową w takt łagodnej muzyki elektronicznej płynącej z radiomagnetofonu. Siedzieli z pół godziny, rozmawiając o różnych bzdetach, nim McCloskey spoważniał. – Słuchaj, Dan... Przepraszam, Danny... Chciałem ci jeszcze raz podziękować za to, co zrobiłeś dziś po południu. – Nie ma o czym gadać. Naprawdę. – Kiedy McCloskey wyciągał wykałaczkę z kieszonki kamizelki, Danny skorzystał z okazji, by zmienić temat. – A właściwie po co ci one? 43 – Wykałaczki? – McCloskey się skrzywił. – Przez dwadzieścia lat kopciłem dwie paczki dziennie. Rzuciłem palenie parę lat temu. Ze względu na najmłodszą córkę. Teraz żuję wykałaczkę, zamiast zapalić papierosa. – Pomaga? – Trochę. Ale jeśli coś się robi przez długi czas, to nie da się z tym całkiem zerwać. Danny skinął głową, pociągnął łyk whisky, rozkoszując się jej ostrym smakiem. – Ile masz dzieci? – Dziewięcioro. Dasz wiarę? Danny się roześmiał. – Jestem Irlandczykiem. – W takim razie zdrowie. – Stuknęli się szklaneczkami i wypili do dna. McCloskey dał znak dziewczynie, która podeszła do nich z butelką. Z bliska Danny dostrzegł kolczyk z brylantem w skrzydełku jej nosa. Uśmiechała się, nalewając miedziany alkohol do szklaneczek o grubym dnie. – Mogę o coś zapytać? – zwrócił się do niej Danny. Zmrużyła oczy, ale skinęła głową. – Chodzi mi o tę muzykę. – Wkurza pana? Mogę puścić tę gównianą, którą zwykle gramy. – Nie, jest w porządku. Jestem ciekaw co to takiego. – Trip-hop – powiedziała. – Z elementami dubu. Danny uśmiechnął się do McCloskeya. – Kiedyś wystarczało jedno słowo. – Nawet mi nie mów – skomentował brygadzista. – Żebyś wiedział, czego słuchają moje dzieciaki. – Czy teraz ja mogę pana o coś spytać? – Dziewczyna odstawiła butelkę, patrząc na Danny’ego. Wzruszył ramionami. – Jasne. – Nie szukacie guza, prawda? Bo jeśli tak, to wiedzcie, że trzymamy broń pod kontuarem. 44 Spojrzał na nią spod przymrużonych powiek, wyraźnie zaskoczony. – Nie, nie szukamy guza. Przyszliśmy się tylko napić. – Poczuł mrowienie w dłoniach. – Skąd ci to przyszło do głowy? – Ponieważ tamten gość nie spuszcza z ciebie wzroku, odkąd tu przyszedł. Danny’emu zesztywniały mięśnie karku. Z głośników płynął głos kobiety, szepczącej coś o czarnych kwiatach w rozkwicie. Danny wolno obrócił się na stołku. Stał w głębi sali na lekko rozstawionych nogach, niczym bokser. Jego wzrok przebił się przez dym papierosowy i gardłowy śmiech i uderzył Danny’ego niczym obuchem. Danny’emu drgnęła ręka, trochę whisky wylało mu się na koszulę. Przez długą chwilę gapili się na siebie, a potem Evan ruszył w jego stronę wolnym krokiem. – Znasz go? – spytał McCloskey tonem człowieka, który wie, jak się załatwia takie sprawy. Danny myślał gorączkowo. Co, do jasnej cholery, Evan tu robi? I jak on powinien teraz się zachować? Przedstawić mu brygadzistę, jak jednego kumpla drugiemu kumplowi? Odwrócić się na stołku i udawać, że Evan nie istnieje? Kim był ten facet, zmierzający w jego stronę, co miał wspólnego z Dannym Carterem, uczciwym obywatelem? – Tak – powiedział, chociaż wcale nie był tego pewien. Evan wyrósł obok niego. Więzienie zmieniło go, wyostrzyło mu rysy. Pod swetrem można było dostrzec wyrobione mięśnie. Kręcone włosy miał starannie zaczesane po bokach. Z jego ciemnych oczu nie można było niczego wyczytać. – Kopę lat. – Danny starał się zachować twarz pokerzysty, ale serce mu waliło. Evan spojrzał na McCloskeya, a potem znów na niego. Danny się odwrócił. – Jim, mógłbyś nas zostawić samych na chwilę? Evan to mój stary druh. 45 Brygadzista zaczął się wolno podnosić ze stołka. – Na pewno tego chcesz? – Tak. Mężczyzna się zawahał, ale w końcu wstał. – Właściwie już i tak powinienem się zbierać. Żona na mnie czeka. Danny skinął głową. – Dzięki za drinka. – Nie odrywał wzroku od Evana, kiedy brygadzista się wyprostował, odczekał chwilę, a potem skierował do wyjścia. Przez moment Danny miał ochotę zawołać go, ale do głosu doszedł instynkt, a instynkt kieruje się tylko jedną zasadą. Więc Danny zapytał jak gdyby nigdy nic: – Postawić ci piwo? Evan uśmiechnął się nieznacznie. – Nic a nic się nie zmieniłeś. Taki sam z ciebie cwaniaczek jak kiedyś. – Odsunął stołek i oparł się o bar. Widać było, że ma kondychę, jego ruchy były oszczędne, ale odnosiło się wrażenie, jakby miał w środku naciągnięte sprężyny. – A więc... – A więc... – Kiepsko? Evan wzruszył ramionami. Przyszła wnuczka barmana, postawiła piwo i whisky, patrząc pytająco, ale Danny udał, że tego nie widzi. Zupełnie jak w tym śnie, który go prześladował: w jednej chwili znajdował się w świecie, który znał, a tu nagle, bez uprzedzenia, siedzi obok swojego kumpla z czasów dzieciństwa i byłego wspólnika. Nie wiedział, co myśleć. Właściwie się nie bał, ale miał wrażenie, że równowaga jest bardzo chwiejna, że w każdej chwili sprawy mogą się potoczyć tak albo inaczej. Przypomniał sobie, jak czasami stał w nieznanym sobie pomieszczeniu, ściskając w ręku latarkę, i nagle nachodziła go myśl, że los człowieka nie jest zapisany w niebiańskiej księdze, że to raczej lina, wąska i rozkołysana lina nad przepaścią. Jeden niewłaściwy krok i można spaść na łeb na szyję. 46 – A co u ciebie, Danny? Jak sobie radzisz? – Dobrze. Lepiej niż kiedykolwiek. – Naprawdę? – Evan spojrzał na niego z uśmiechem. – Jak zostaniesz milionerem, nie zapomnisz o dawnych kumplach? Danny wyszczerzył zęby w uśmiechu, zaskoczony. Rozmowa przebiegała bardziej gładko niż się tego spodziewał. Miała niemal żartobliwy ton, rzucali dowcipne uwagi. – Jasne. Kupię ci dom zaraz obok domu burmistrza. – Daley już nie mieszka w Bridgeport. Wyprowadził się mniej więcej w tym samym czasie co ja. Naturalnie gdzie indziej. – Ja też się wyprowadziłem – powiedział Danny. – Mieszkam teraz w North Side. – Bez jaj. – Bez jaj. – I już wycofałeś się z gry. – Tak. – Niedobrze. – Evan pociągnął długi łyk piwa. Danny wcale tak nie uważał, ale nie widział powodu, żeby powiedzieć to na głos. Więc sięgnął po whisky i uniósł szklaneczkę w toaście. – Twoje zdrowie. Za twoją wolność. Stuknęli się szklaneczkami. Danny zawsze uważał, że można się dowiedzieć za dużo, próbując wyczytać z czyichś oczu, co kto czuje, ale i tak coś, co dostrzegł w spojrzeniu Evana, uzmysłowiło mu, że już nie są kumplami. Ostatecznie jego przyjaciel nie pojawił się tu przypadkiem. Danny nawet rozważał, czy nie zapytać, co Evan tu robi, ale doszedł do wniosku, że woli nie znać odpowiedzi, bo wtedy będą musieli coś z tym zrobić. Czasami lepsze dla wszystkich zainteresowanych jest kłamstwo. – Nadal jesteś z tą samą dziewczyną co kiedyś? – Tak – powiedział Danny. – Ma na imię Karen. – Szmat czasu. Moje gratulacje. – Dziękuję. 47 – Wydawało mi się, że ją widziałem. – Evan wyciągnął paczkę winstonów, wysunął jednego papierosa i zapalił go lśniącą, srebrną zapalniczką Zippo. – Na procesie. Danny’emu serce podeszło do gardła. – Spotkałem ją tylko raz, ale jestem prawie pewien, że to była Karen. Mam rację? Danny sam chciał się wślizgnąć na salę w ostatnim geście solidarności, ale nie mógł sobie wyobrazić bardziej kretyńskiego kroku. Więc przygotował kolację, otworzył butelkę wina i poprosił Karen o największą przysługę, odkąd się poznali. Jej starsi bracia nie byli aniołami, wiele razy lądowali w więzieniu okręgowym, więc nie był to dla niej całkiem obcy świat. Ale i tak Danny się spodziewał, że Karen mu odmówi. Lecz ona utkwiwszy wzrok w płomieniu świecy spytała tak cicho, że ledwo ją usłyszał, czy zerwał z tym na dobre. Aż do tamtej chwili nie był tego pewien. Nie na sto procent. Lecz kiedy zadała mu to pytanie ta pół Włoszka, pół Amerykanka, barmanka, która miała ambicje, by kiedyś kierować lokalem, kobieta, która znała jego przeszłość, ale i tak wierzyła w ich wspólną przyszłość, nagle wszystko stało się oczywiste. Obiecał jej to, a ona poszła na proces. Patrzyła na właściciela lombardu, zeznającego na wózku inwalidzkim. Patrzyła na zdjęcia twarzy kobiety z podbitym okiem i złamanym nosem, słuchała policjantów, mówiących, że przybyli w samą porę. A kiedy było po wszystkim, blada, lekko drżącym głosem oświadczyła mu: jeśli kiedykolwiek znów wróci na drogę przestępstwa, odejdzie od niego, ani razu nie oglądając się za siebie. Teraz, siedem lat później, człowiek, którego wtedy poszła obejrzeć w sądzie, wymienił jej imię i gapił się na niego z miną, której Danny nie potrafił rozszyfrować. – Tak, to była ona. – Umilkł. – Poprosiłem ją, żeby poszła. – Ty byłeś zajęty czymś innym. – Rozpoznaliby mnie. Właściciel lombardu, tamta kobieta. 48 Evan wypuścił kłąb szarego dymu. – To czemu kazałeś pójść jej? – Czułem, że jestem ci to winien. – Ostrożnie dobierał słowa. – Że kogoś powinienem tam mieć. – Żeby był świadkiem mojego upadku, chciałeś powiedzieć. – Spojrzenie Evana znów stało się twarde. – Pomyślałem, że może chciałeś się przekonać, czy wymienię twoje nazwisko. – Wiedziałem, że tego nie zrobisz. – Wiedział również, że Evan bez mrugnięcia okiem przyjmie wyrok, chociaż Danny wymigał się od kary, a gdyby wspólnik go wydał, mógł liczyć na łagodniejsze potraktowanie przez sąd. Evan skinął głową. – I nie myliłeś się. Z głośnika płynęły słowa „Muszę stąd uciec” i Danny doskonale rozumiał, o co chodzi wykonawcy. Ale ku swemu zdumieniu stwierdził, że nawet go bawi ta sytuacja. Były takie noce, kiedy leżąc w łóżku w swojej bezpiecznej dzielnicy wyobrażał sobie metalowe drzwi grubości trzydziestu centymetrów, niczym do skarbca bankowego. Za nimi znajdowało się mroczne pomieszczenie z półkami jakby na sejfy. Wchodził do środka, zamykał za sobą drzwi, otwierał jedną ze skrytek i przypominał sobie dreszcz, jaki czuł, kiedy o czwartej nad ranem mknęli skradzionym samochodem wzdłuż Dan Ryan. Albo jak zamki ulegały jego wytrychom, co wywoływało u niego niemal erotyczne doznania. Lub uniesione w górę pięści, płuca zdarte od krzyku, kiedy Evan walczył w finale turnieju o Złote Rękawice w St. Andrews Gym. To była jego mała tajemnica, która niczego nie zmieniała. Miał powód, żeby odgrodzić się od tych wspomnień stalową ścianą grubości trzydziestu centymetrów. Ale rozmowa z Evanem, prawdziwym Evanem, nie postacią z jego snów, przypominała wizytę w skarbcu. – A więc wcześniej cię wypuścili. Evan skinął głową. 49 – Potrzebne im były wolne prycze. To była moja pierwsza odsiadka za brutalną napaść. A za kratami siedziałem cicho. – Wzruszył ramionami. – A więc to takie proste. – Można tak powiedzieć. – Ich badawcze spojrzenia znów się spotkały. Danny napił się piwa, wyraźniej niż kiedykolwiek czując jego smak. Nie wiedząc, co powiedzieć, spojrzał na Evana, potem znów na piwo. Przez chwilę siedzieli w milczeniu. Pierwszy przemówił Evan. – Słyszałeś o Terrym? Danny niemal go ujrzał z tymi jego włosami jak strąki, poczuł jego nieświeży oddech. Ostatni raz widział Terry’ego, kiedy nadał im tę robotę w lombardzie. W poprzednim życiu. – Nie. – Spotkałem za kratkami jednego z jego dawnych dilerów. Widocznie Terry zerwał z nałogiem, przestał ćpać. Udało mu się namówić kogoś, by zrobił z niego pośrednika, jeden Bóg wie, jakim cudem, bo całe ręce miał pokłute. Dobrze sobie radził, sprzedawał towar dzieciakom z uczelni, które chciały zakosztować zakazanego owocu. Pewnego dnia postanowił przypomnieć sobie dawne czasy, jak to jest na haju. Danny pokręcił głową. – Wkrótce zaczął fałszować towar, by wygospodarować trochę na własne potrzeby. I ani się obejrzał, a zaczął sprzedawać cukier puder. Nawet studenci się zorientowali, że coś jest nie tak. Co gorsza, znów popadł w nałóg, a działkę dla siebie mógł zdobyć jedynie fałszując towar. Danny miał wrażenie, jakby już kiedyś słyszał podobną historię. Nie chodziło o szczegóły, tylko o sposób w jaki się rozwijała. Dreszczyk emocji, jaki wywołała w nim rozmowa, opuścił go, kiedy Danny się domyślił, jak się zakończy opowieść. – Pewnego razu sprzedał parę gramów kiepskiego towaru jakiemuś meksykańskiemu gówniarzowi. Okazało się, że to młodociany członek gangu Latin Kings, próbujący zasłużyć na 50 awans. – Evan pociągnął łyk piwa. – I tak Terry się wykrwawił w piwnicy palarni opium przy South Corliss. Danny’ego ogarnęła fala mdłości. Jasne, czemu ta historia wydała mu się znajoma. Słyszał ją już wcześniej w tysiącu odmian. To opowieść o tym, co może spotkać człowieka, który nie potrafi zerwać z dotychczasowym życiem. Terry był ćpunem, ale nie dlatego poniósł śmierć. Ani nawet nie dlatego, że oszukał członka gangu. Po prostu takie historie zawsze kończą się tak samo. Poniósł śmierć, ponieważ był zbyt słaby, żeby coś zmienić w swoim życiu. Zacząć od nowa. Danny przypomniał sobie swoje wcześniejsze pytanie o to, co Evan teraz dla niego znaczy. Uświadomił sobie, że zna odpowiedź. Nic. Pora wracać do domu. – Słuchaj, stary, miło było się spotkać, ale na mnie już czas. Twarz Evana stała się bardziej bezwzględna, odwrócił się w stronę baru, jedną rękę zaciskając na szklance z piwem. – Czyżby? – Tak. Rozumiesz, jestem teraz praworządnym obywatelem. Pracuję. – Wstał i sięgnął po kurtkę. – W budownictwie. – Tak jak twój tata. – Mniej więcej. Z tą różnicą, że ja zatrudniłem się w biurze. – Coś mu mówiło, żeby umilkł, nie wdawał się w szczegóły, ale słowa same mu się wymsknęły. – Jestem kierownikiem budowy. Evan skinął głową, nie patrząc na Danny’ego. – Brawo. To lepsze niż machać łopatą. – Tak. Jeszcze raz moje gratulacje. – Sięgnął po portfel, wyciągnął z niego dwa banknoty dwudziestodolarowe. – Nie musisz mi stawiać piwa. – Ale chcę. Przynajmniej tyle mogę zrobić. – Co on wygaduje? Evan milczał. 51 Jakiś głos w środku mówił Danny’emu, że wszystko jest nie tak, że lina się rozbujała, że zaraz straci równowagę i pochłonie go ciemna czeluść, ale alkohol, muzyka i opowieść o tym, jak ćpun Terry wykrwawił się na śmierć na betonowej posadzce, sprawiły, że odsunął od siebie te myśli. Pragnął jedynie stąd wyjść. Evan patrzył prosto przed siebie, kiedy Danny zrobił pierwszy krok w kierunku drzwi. Danny wiedział, że powinien coś powiedzieć, ale nie miał pojęcia co. W końcu położył dłoń na ramieniu Evana, czując pod palcami mięśnie jak wyrzeźbione w kamieniu. – Powodzenia. Evan jedynie skinął głową. 6 Bezchmurne niebo Jesiennym powietrzem wstrząsnął ryk z Wrigley Field. Widocznie drużyna Cubs zdobyła punkt. W Bridgeport kibicowano White Sox. Danny’emu było to w zasadzie obojętne, ale rozkoszował się tym, jak słońce pada na schody przeciw pożarowe, i widokiem obsadzonych drzewami ulic, ciągnących się w dole. Właściwie jak się nad tym zastanowić, kochał te okolice. I ich mieszkanie na pierwszym piętrze, z drewnianymi podłogami i prawdziwym kominkiem. Kochał nawet sobotnio-niedzielne popołudnia, spędzane na naprawie listew przypodłogowych czy układaniu kafelków. Evan skonałby ze śmiechu, widząc, jak Danny klęczy i maluje cokół z takim nabożnym skupieniem, z jakim kiedyś otwierał zamki wytrychem. Myśl o dawnym wspólniku sprawiła, że zrobiło mu się zimno, więc szybko ją odpędził. Nie miało znaczenia, jak Evan by zareagował. W życiu Danny’ego nie było już dla niego miejsca. Możesz się ze mnie śmiać. Mam to w nosie. – Co ty tu wciąż robisz? – spytała z uśmiechem Karen, ściągając włosy w koński ogon. – Zdaje się, że obiecałeś mi randkę. 53 Wyszczerzył zęby w uśmiechu i przyciągnął ją na tyle blisko, by poczuć jej lekko napięte mięśnie, kiedy się do niego tuliła. Minęło tyle lat, a wciąż mu się nie znudziło trzymanie jej w ramionach. Przesunął dłonią po jej karku. – Wolnego, Romeo. – Odsunęła się od niego z przekornym uśmiechem. – Czy nie spodziewa się ciebie twój szef? Jęknął. – Richard może zaczekać. – Nie ociągaj się. Załatw, co masz załatwić, a potem zabierz mnie do ogrodu zoologicznego i kup mi watę na patyku. – Odwróciła się, ale nim weszła do środka przystanęła i rzuciła mu przez ramię zalotne spojrzenie. – Kto wie? Może ci się poszczęści. Roześmiał się i wszedł za nią do mieszkania. Dojazd do North Shore zajął mu trzydzieści minut. W dzielnicy, gdzie trzypokojowe mieszkanie kosztowało pół miliona dolarów, szef Danny’ego miał chatę z pięcioma sypialniami. Znajdowała się jedną przecznicę od jeziora, przypominała angielski dwór pośrodku dużego trawnika. Skrzynka na listy stanowiła miniaturową kopię domu, wykonaną z zachowaniem najdrobniejszych szczegółów, nawet koloru elewacji. Listonosz wrzucał pocztę przez okno wykuszowe. Danny zaparkował przy krawężniku, wysiadł i stwierdził, że jest świadkiem domowej awantury. Tommy, dwunastoletni syn Richarda, wypadł przez drzwi frontowe, krzycząc: – Dlaczego nie? Wszyscy mają. Na progu pojawił się szef Danny’ego, purpurowy na twarzy. – Nie obchodzi mnie to. Nie kupię ci PlayStation, żeby cię ogłupiało. – Nie udawaj, że obchodzi cię, co robię. – Tommy rzucił ojcu gniewne spojrzenie. – Przecież nigdy cię nie ma w domu. – Tylko nie tym tonem, kawalerze. Nie zapominaj, że jestem twoim ojcem. 54 – Teoretycznie. – Chłopak się odwrócił i wybiegł na ulicę. – Wracaj tutaj. Thomasie Matthew O’Donnellu, natychmiast wróć! Chłopak uniósł środkowy palec w obscenicznym geście i dalej szedł przed siebie. Tak się zapamiętał w gniewie, że niemal wpadł na Danny’ego, stojącego obok dżipa. Danny uśmiechnął się z zakłopotaniem i wzniósł oczy do nieba, dając mu do zrozumienia, że jest po jego stronie. Naprawdę nie wiedział dlaczego – ledwo go znał. Może dlatego, że sam też często musiał znosić wrzaski Richarda. Tommy zauważył jego minę i niechętnie skinął mu głową. – Nienawidzę go. – Ach, nie mów tak. – Danny zatrzasnął drzwi samochodu. – Nie z tak błahego powodu jak PlayStation. Chłopak pokręcił głową. – Nie chodzi o PlayStation. Nie zależy mi na tym. Po prostu on nigdy... – Wyprostował się i otarł oko wierzchem dłoni. – Żałuję, że nie mieszkam z mamą. – Nie oceniaj ojca tak surowo. Jestem pewien, że cię kocha. – I była to prawda. Richard łatwo wpadał w furię, ale jego gabinet był obwieszony zdjęciami syna, przed każdym zebraniem wszyscy z udawanym zainteresowaniem słuchali przechwałek Richarda o drobnych osiągnięciach jedynaka. Tommy prychnął. – Mniejsza o to. Pomaszerował dalej, wymachując rękami, zaciśniętymi w pięści. Danny pokiwał głową i wszedł na ganek. Wcześniej Danny’ego zasłaniał samochód, więc Richard się zmieszał, kiedy nagle go zobaczył. Ale szybko ukrył to pod szerokim, chociaż nieszczerym uśmiechem akwizytora. – Ach, te dzieciaki. Trudno z nimi wytrzymać. Szkoda, że nie można ich przykuć łańcuchami w piwnicy. – Richard miał na gołych stopach tenisówki. Wyciągnął rękę. Była delikatniej55 sza niż można było się spodziewać u osoby pracującej w branży budowlanej. – Napijesz się czegoś? Nie czekając na odpowiedź, wszedł do środka. Danny ruszył za nim, starannie wycierając podeszwy butów, nim postawił nogę na miękkiej wykładzinie w przedpokoju. Promienie słońca zalewały wnętrza, zaprojektowane przez zawodowego dekoratora. W powietrzu unosił się lekki zapach cytryny. Richard skierował się do swojego gabinetu na końcu holu. Okazała skórzana kanapa stała pod abstrakcyjnym, szkarłatno-czarnym płótnem. Na biurku z orzecha dwa płaskie monitory pokazywały wykresy i notowania giełdowe. Richard z niesmakiem rzucił na nie okiem i pospiesznie je wyłączył. – A pieprzona giełda jest jeszcze bardziej irytująca niż dzieciak. – Bessa? – Straciłem kupę forsy. Zainwestowałem w te rzekomo pewne akcje spółek z segmentu innowacyjnych technologii. Równie dobrze mogłem pojechać do Arlington i postawić pieniądze przeznaczone na studia Tommy’ego na konie. – Podszedł do barku i nalał jednosłodową whisky do szklaneczek Waterford. Danny nigdy nie widział zbytniej różnicy między giełdą a zakładami totalizatora piłkarskiego; chociaż uważał, że – o ironio losu – jest bardziej prawdopodobne, że nie bukmacher, tylko inwestor jednosesyjny pojawi się gdzieś ze strzelbą i zacznie strzelać do nieznajomych ludzi. Richard podał mu szklaneczkę ze szkocką, opadł na skórzany fotel, położył nogi na kanapie i dalej użalał się nad swym pechem. Richard uważał się za człowieka, który samodzielnie do wszystkiego doszedł. Utrzymywał, że „zaczynając od przyczepy mieszkalnej, skrzynki z narzędziami i stosu rachunków”, stworzył firmę zatrudniającą prawie czterdzieści osób. Kiedy o tym mówił – co często mu się zdarzało – zawsze pomijał szczegóły, w jaki sposób tego dokonał. A powód był prozaiczny: zwyczaj56 nie niczego takiego nie dokonał. Richard odziedziczył firmę, a gdyby nie zatrudnił Danny’ego jako swojego pomocnika, już doprowadziłby ją do bankructwa. Po niespełna dwóch latach Danny dzięki swoim umiejętnościom strategicznym i życiowemu doświadczeniu wyprowadził firmę na prostą. Sprawił, że Richard zaczął zarabiać, nie musząc się uczyć, jak prowadzić interesy. Danny’emu bardzo to odpowiadało. Zawsze wolał zarządzać niż dźwigać jakieś brzemię. I chociaż Richard nie był zbyt bystry, miał dość oleju w głowie, by wiedzieć, że póki zatrudnia Danny’ego, może spać spokojnie. Richard starał się, żeby Danny był zadowolony ze swojej pracy. Ale jej nieodłączną część stanowiły takie beznadziejne spotkania jak dzisiejsze. Sobotnie popołudnie, a Danny musiał przez dwadzieścia minut słuchać wywodów swego szefa o giełdzie, po tym jak pękła bańka internetowa, i niebezpieczeństwach, związanych z pierwotnymi ofertami publicznymi. W końcu Richard zapytał Danny’ego, czy przyniósł oferty przetargowe. – Są tutaj. – Wyjął dokumenty z teczki. – Sporządziłem je wczoraj wieczorem. – Ej, nie powinieneś pracować w piątkowe wieczory. Biorąc pod uwagę to, że dowiedzieli się o wszystkim przypadkiem wczoraj rano, a termin składania ofert upływał dziś po południu, Danny niezbyt wiedział, kiedy według Richarda można było to zrobić, ale powiedział tylko, że nie ma sprawy. – Wystarczy twój podpis na ostatniej stronie. Osobiście je wyślę. Richard się uśmiechnął. – Zuch chłopak. Pełna obsługa. – Rzucił okiem na dokumenty, skinął głową, wyjął z kieszeni złote pióro i nabazgrał nim swoje nazwisko. – Wybieram się na obiad do klubu. Jeśli masz ochotę, możesz pójść ze mną. – Zaplanowałem coś innego. 57