Cały czas tworzę jeden spektakl

Transkrypt

Cały czas tworzę jeden spektakl
P ozna ń ski gwiazdozbiór
Uzdolniona tancerka, nieprzeciętna choreograf, znakomita pedagog, prezes Polskiego
Stowarzyszenia Choreoterapii, a przez niemal trzy dekady dyrektor Polskiego Teatru Tańca
w Poznaniu – prof. Ewa Wycichowska łączy w sobie wiele talentów. Nic więc dziwnego,
że obsypywana jest nagrodami i odznaczeniami. Wyróżniona została m.in. Złotym Medalem
Honorowym „Verba Docent Exempla Trahunt”, a w czerwcu tego roku najbardziej prestiżowym
w dziedzinie sztuki – Złotym Medalem „Zasłużony Kulturze Gloria Artis”.
Jako autorka ponad 70 spektakli na trwałe wpisała się na karty polskiej kultury.
M
ieszkanie Ewy Wycichowskiej, choć ulokowane w nowoczesnym budynku, opowiada wiele historii. Wśród nich te przez
wielkie H: o ciotecznym dziadku – księdzu zamęczonym
w Dachau, który został błogosławiony, czy o ojcu – żołnierzu
Armii Andersa. Przeważają jednak historie prywatne kryjące się w fotografiach przodków, a szczególną uwagę przykuwa duma i siła emanujące
z twarzy prababć i babć oraz serdeczność, jaka promieniuje z portretu
matki. Inny pokój zdobią akwarelowe krajobrazy namalowane przed
laty przez rodziców, a z wielu miejsc spogląda córka Paulina, również
profesjonalna tancerka i choreograf. Wokół nie brakuje też pamiątek
po ukochanym yorku Herzu. Życie osobiste nieustannie przenika się tu
z zawodowym – niemal każdy kąt zdobią rysunki oraz zdjęcia ze spektakli czy grupowe fotografie zespołu z pięknymi dedykacjami. Nagrody,
upominki od wielbicieli, książki i pamiątki po mistrzach, w tym te
otrzymane od jednego z najważniejszych – Conrada Drzewieckiego. Tych
historii jest tak wiele, że można się w nich albo zagubić, albo oddać wciągającej opowieści pani Ewy – wybieram to drugie. Gospodyni przywitała
mnie z Hakerem na rękach – przeuroczym szczeniakiem chihuahua,
podarunkiem od przyjaciół.
Fot. Małgorzata Cieliczko
Czy życie prywatne obecne jest w pani sztukach?
Odbicie Ewy Wycichowskiej w fotografii
Zatrzymane w czasie Jerzego Neugebauera
20
5(11)/2016
Oczywiście! Inspiruje mnie życie w jego całości, w jego przeżywaniu
i doświadczaniu – w tym, co robię nie mogłoby zabraknąć mojej
prywatności. Sztuka jest dla mnie formą refleksji nad człowiekiem
i jego kondycją w świecie, a teatr tańca, oprócz świadomego ruchu,
wymaga trzech nieusuwalnych rzeczy: myślenia, inteligencji i prawdy.
W swych spektaklach poszukuję właśnie prawdy – ona wychodzi
z ciała, umysłu i serca; mojego i całego zespołu. Trwają właśnie próby
przed prezentacjami festiwalowymi [w ramach programu Wrocław
– Europejska Stolicy Kultury 2016 – przyp. red.] przedstawienia Lament.
Pamięci Tadeusza Różewicza, którego jestem choreografem i reżyserem.
Bezpośrednią do niego inspiracją był tom Matka odchodzi – musiałam
osobiście porozmawiać z wdową po Różewiczu, która początkowo była
sceptycznie nastawiona do pomysłu wykorzystania tekstu jej męża jako
kanwy spektaklu teatralno-tanecznego. Wyraziła zgodę, gdy zrozumiała,
że to nie będzie prosta adaptacja, ale sztuka o artyście i jego odchodzeniu, ale przede wszystkim o toczonej przezeń walce o świat, w tym
przeciw agresywnym i komercyjnym działaniom, które sprowadzają
sztukę do roli ludycznego widowiska. W tej nierównej walce to właśnie
sztuka wysoka, prawdziwa stanowi jedyny oręż mogący coś zdziałać,
lecz artysta, w swoim skupieniu, często poświęca najbliższych. Różewicz
przyznaje, że treny o chorobie i śmierci matki pisze „z suchymi oczami”,
bo jako poeta musi dbać o formę. Zgodziły się w tym momencie losy
jego i moje, bowiem gdy tworzyłam Lament, zmarła moja mama.
Płakałam nad jej utratą, ale zarazem wciąż myślałam o formalnych
aspektach mojej sztuki. Chciałam, by był to spektakl totalny i jestem
bardzo wdzięczna wszystkim zaangażowanym weń artystom – bez nich
nie miałby takiej siły. Widzowie ją czują i po spektaklu wychodzą
głęboko poruszeni. Mówią, że ta sztuka coś w nich zmienia.
Zastanawia mnie, jak duży wpływ mają aktorzy na kształt przedstawienia. Bardzo różnił się pierwszy projekt spektaklu od jego realizacji?
Aktorzy naprawdę wiele dają od siebie i sztuka przeobrażała się nie tylko
w trakcie prób, lecz także ze spektaklu na spektakl. Tak było w przypadku
każdej naszej realizacji, ale tu doszła jeszcze częściowa zmiana obsady
w stosunku do zeszłorocznej premiery – nowi wykonawcy wprowadzają
nowe elementy, w innych miejscach pojawiają się napięcia. Potrzebne
też bywają nowe postacie, które wyeksponują inne niż dotąd znaczenia,
a wszystko po to, by widz jeszcze bardziej przejął się światem. Nie samym
spektaklem, ale właśnie tym, co dzieje się wokół nas, w jakiej sytuacji jest
człowiek i cała cywilizacja.
Jaki przekaz niesie ten spektakl?
Ostatnie słowa, jakie padają ze sceny z ust Janusza Stolarskiego, który
wcielił się w rolę Poety, brzmią: „A na świecie znów toczy się wojna”.
To niestety bardzo aktualne. Tytułowy lament dotyczy także tego,
że nikt nie słucha dziś artystów – ostatnią pieśń, wykonywaną już
po śmierci Poety, wieńczą słowa: „usta prawdy są zamknięte, palec
na wargach mówi nam, że przyszedł czas na milczenie”. Być może
artysta, sugeruje Różewicz, powinien wybrać milczenie. My jednak
chcemy mówić, i to głośno. Lament zebrał całe moje doświadczenie
z teatru tańca i nie jest nowoczesnym widowiskiem skupionym jedynie
na formie ani tytułem ścigającym się w awangardzie. I ja, i cały zespół
realizatorów totalnie się w tę sztukę zaangażowaliśmy, gdyż stawia
ona istotne, fundamentalne pytania, a wszyscy jesteśmy przekonani,
że warto robić tylko rzeczy ważne.
5(11)/2016
21
P ozna ń ski gwiazdozbiór
Cały czas tworzę jeden spektakl
latach wiele sztuk świadomie poświęciłam właśnie kobietom, pokazując
je z wielu różnych stron.
Literatura od zawsze stanowi dla mnie źródło niewyczerpanych inspiracji,
ale muszę podkreślić, że wiele konkretnych tytułów zawdzięczam Jagodzie
Ignaczak – kierownikowi literackiemu Polskiego Teatru Tańca i mojej
przyjaciółce, która nieustannie coś mi podsuwa. Tak było chociażby
z Lamentem. Wcześniej w mojej twórczości pojawił się motyw faustyczny
w Faust goes rock (1986). Interesowały mnie rozważania o artyście
totalnie pochłoniętym sztuką przedstawione w Skrzypku opętanym (1991)
na podstawie dramatu Leśmiana, zrealizowałam Niebezpieczne związki
(1996) inspirowane powieścią epistolarną Pierre’a Choderlosa de Laclosa
czy Carpe diem (2007), którego źródło stanowiły poezja Horacego oraz
książka 12 kręgów Jurija Andruchowycza. Motywy literackie pojawiły się też
w Tangu z Lady M. i Walce karnawału z postem. W moich spektaklowych
reinterpretacjach mogłam ukazać aktualność problemów podejmowanych
przez pisarzy, a nawet ich ponadczasowość – i dodać kolejny, własny głos.
Jednak tak naprawdę cały czas tworzę jeden spektakl: o wartościach i o człowieku – kobiecie lub artyście. Pytania filozoficzne i autotematyzm pojawiły
się na przykład w sztuce Transss… Nieprawdziwe zdarzenie progresywne
(1997) inspirowanej Trans-Atlantykiem Gombrowicza i będącej traktatem
na temat tańca oraz performansem kobiety-dyrektora i choreografa. To było
chyba najbardziej bezpośrednie przeniesienie mojej dyrektorskiej biografii
na scenę, jakie kiedykolwiek uczyniłam [śmiech]. Zresztą już w moim
debiucie choreograficznym z 1980 r. – Głosie kobiecym (z nieznanej poetki)
wykorzystałam literaturę, a dokładniej wiersze źle wówczas widzianego
Rafała Wojaczka. Wspólnie z kompozytorem Krzysztofem Knittlem zaprojektowaliśmy ten spektakl jako swoistą dyskusję: głos Wojaczka i Knittla
vs. mój – nie zgadzałam się bowiem z pewnymi sensami niesionymi
przez teksty poety i odnajdowałam sedno gdzie indziej, które ujmowałam
w frazach „nieznanej poetki” – Ewy Wycichowskiej. Byłam krótko
po rozstaniu z mężem i ten głos kobiecy był swoistą autoterapią oraz moim
ustosunkowaniem się do bycia we dwoje. Mimo że spektakl rozpisany był
na czworo (na trzy tancerki i jednego tancerza), to tak naprawdę chodziło
w nim o duet – on pozostawał stały, nieugięty, dążący do wolności,
podczas gdy ona miała być zniewolona i musiała zmieniać się dla niego.
Zasadniczo był to manifest silnej, ale i zranionej kobiety. W kolejnych
22
5(11)/2016
Co owo przekraczanie granic rodzajowych, technicznych i stylistycznych oznacza w praktyce?
Wykorzystujemy wszystkie możliwe techniki ruchowe, aby wyrazić jakąś
myśl o rzeczywistości – w czasie mojej dyrekcji sięgaliśmy na przykład
po elementy sztuk walki, jak: tai chi, jujitsu, capoeira czy aikido. Przypominają one taneczną improwizację, gdyż nie chodzi w nich o zwycięstwo
w walce, ale o wyczuwanie energii partnera i umiejętność poddania się
jej. Podobnie jest w tangu argentyńskim. To wszystko wspomaga świadomość ciała, ruchu oraz partnera – trzech niezwykle ważnych elementów
w teatrze tańca. Profesjonalny tancerz powinien znać jak najwięcej
technik, niemniej przechodzenie od jednej techniki do drugiej wymaga
doświadczenia oraz niesamowitej świadomości własnego narzędzia.
Wspomniała pani w jednym z wywiadów, że w szkole baletowej uczono
nie tylko tańca, ale przede wszystkim bycia artystą, co oznaczało m.in.
zgłębianie różnych dziedzin sztuki. Czy pani też tego uczy?
Tak dokładnie było. W czasach, kiedy uczęszczałam do poznańskiej
szkoły baletowej wszystko było nakierowane na sztukę, na świątynię(!)
sztuki. Dziś – w dobie testów, wywindowanych wymogów, przedmiotów
ogólnych, które obowiązują wszystkich – za mało jest czasu, by być
artystą, by zająć się sztuką także od strony intelektualnej. Jako uczniowie
sami chcieliśmy i próbowaliśmy łączyć każdą dziedzinę nauki z działaniem artystycznym. Ja na przykład zdawałam na maturze matematykę,
która – wyposażając w umiejętność logicznego i przestrzennego myślenia
– bardzo przydaje mi się w choreografii. Ale człowiek uczy się nieustannie
– zawsze powtarzam, że każde zderzenie się z nowym tematem choreograficznym jest dla mnie uniwersytetem.
Każe pani swojemu zespołowi czytać książki, które stanowią kanwę
dla spektakli?
Kiedy zatem pani zespół zaczął być teatrem tańca?
Fot. archiwum
W pani spektaklach główną ekspresją jest ruch, do którego dochodzi
muzyka i scenografia, ale dużą rolę odgrywa też literatura – sztuka
słowa. Dlaczego właśnie literatura, i jaka?
To zupełny przypadek – wybieram po prostu dobre, poruszające
emocjonalnie i intelektualnie teksty. Wspomnianych autorów traktuję
zresztą nie jako mężczyzn, ale artystów, takich jak ja, z którymi wchodzę
w dyskusje. Kobiety zaś nieustannie stanowią impuls do mojej pracy
– w przypadku sztuki zbudowanej na podstawie Niebezpiecznych związków
(bardziej filmu niż książki) moją najważniejszą inspiracją była Glenn Close,
która wcieliła się w postać markizy de Merteuil, a nie Valmont.
Skąd u takiej profesjonalistki – która swoim ciężko wypracowanym
i wielce zasłużonym autorytetem mogłaby „zarządzać” zachowaniem
aktorów na scenie – tyle otwartości?
Myślę, że dlatego że spóźniłam się do szkoły baletowej! Niby tylko dwa lata
– gdy zdawałam do „baletówki” byłam trochę starsza i dostałam się od razu
do trzeciej klasy – ale to były dwa lata nieustannego nadganiania. Musiałam
szybko zmienić ciało, nauczyć się nieznanych mi dotąd form, cały czas
pracować, by dorównać innym uczniom. Był to niezły kopniak, którego
efekty pozostały mi do dzisiaj – wciąż mam wrażenie, że wiem za mało i za
mało potrafię, dlatego jestem otwarta na to, czego nie znam, co nie wypływa
ze mnie. To była też ważna lekcja pokory. Myślę, że bez pokory nie można
być artystą, bowiem by drążyć, wchodzić głębiej, ryzykować i chcieć stworzyć coś nowego pokora jest niezbędna. Różewicz wprowadził we mnie
wątpliwość, czy sztuka faktycznie jest w stanie zmienić świat albo chociaż
pojedynczego człowieka, ale skoro po Lamencie widzowie wychodzą poruszeni, to chyba ta otwartość oraz pokora jest dobrą drogą.
W realizacjach Polskiego Teatru Tańca – którego drugi człon oficjalnej
nazwy brzmi: Balet Poznański – więcej jest baletu czy teatru?
Od czasu, kiedy Conrad Drzewiecki w 1973 r. założył Balet Poznański
z dopiskiem: Polski Teatr Tańca, zespół przeszedł dużą metamorfozę.
Z Krzysztofem Raczkowskim w Skrzypku opętanym (1991)
Z Kazimierzem Wrzoskiem w Giselle (1979)
Nie każę, ale proponuję [śmiech]. Artysta musi poznać, przeżyć i przemyśleć możliwie wiele dzieł sztuki – oni doskonale to wiedzą. W trakcie
przygotowań zawsze rozmawialiśmy o poszczególnych sensach czy postaciach i nierzadko okazywało się, że ktoś zupełnie inaczej interpretuje
i widzi daną rolę niż ja – a ja oczywiście staram się to przyjąć.
Gdy udało mi się wprowadzić improwizację rozumianą jako proces
twórczy, co nie było takie proste. Conrad Drzewiecki stosował wprawdzie różne nowatorskie techniki, ale po to, by zrealizować konkretny
cel. Współczesny teatr tańca bierze zaś pod uwagę interpretację wykonawcy, który nie wyraża tylko jakichś treści, ale samego siebie. Semantyka ruchu, gestu nie może być budowana w oderwaniu od preferencji
ruchowych aktora i jego ciała, dlatego właśnie zmieniam choreografię,
w zależności kto jest jej głównym wykonawcą. Spektaklem, który
zmienił ten zespół w teatr tańca i dał mu możliwość prawdziwej
interakcji z widzem był Transss... Gombrowicz pozwolił nam wyjść
z formy, opuścić technikę, by wejść głębiej w prywatność. U tancerzy
po szkołach baletowych rozpoczęło to skrupulatne zdzieranie „masek”
– wyuczonych technik, stylów, póz, co na początku bywało trudne,
a nawet bolesne. Audycja trwa u nas 6 godzin i kończy się właśnie
improwizacją, także od lat nie ma już szans na pomyłki w obsadzie.
Zespół jest bardzo dobrze przygotowany do podjęcia przeróżnych
działań i do nieustannych zmian.
PTT jest teatrem objazdowym i – nie mając własnej sceny – występuje
gościnnie na deskach innych instytucji kulturalnych, ale nie tylko. Jakie
było największe wyzwanie, jeśli chodzi o miejsce, gdzie graliście?
Czy jest jakaś przestrzeń, w której nie da się zatańczyć?
Fot. Chwalisław Zieliński
Fot. Maciej Mańkowski
P ozna ń ski gwiazdozbiór
Jako inspiracje wybiera pani jednak teksty mężczyzn, nie ma wśród
nich chyba żadnej autorki…
Nie, nie ma takiej przestrzeni! Graliśmy chociażby na korytarzach szkół,
i to repertuar, który powstawał i miał premierę w Teatrze Wielkim.
To były bardzo ambitne pozycje, mówię np. o Już się zmierzcha (1994),
a hol szkolny wymagał od nas zupełnie innego zachowania niż scena
teatralna. Graliśmy ten spektakl także w centrum choreograficznym
pod Lyonem, występując w czymś na kształt… studni – publiczność
oglądała nas z góry, co było naprawdę interesującym doświadczeniem. Zdarzało się, że premierę graliśmy na profesjonalnej scenie,
a kolejne spektakle w różnych nietypowych, często niewielkich salkach
– to naprawdę wiele zmieniało i wymagało od nas elastyczności.
5(11)/2016
23
P ozna ń ski gwiazdozbiór
Od 1988 r., gdy objęłam stanowisko jego dyrektora, akcenty rozłożyły się
dokładnie odwrotnie i teraz jesteśmy przede wszystkim teatrem tańca,
który przekracza granice rodzajowe, techniczne i stylistyczne. Nieustannie
umyka też tradycji, choć chętnie korzysta z wypracowanych w jej ramach
narzędzi, ku kreatywnej improwizacji na scenie. Teraz, po objęciu dyrekcji
przez Iwonę Pasińską, akcenty mogą rozłożyć się jeszcze inaczej. Taniec
jest bardzo dynamiczną sztuką i trzeba być czujnym, by publiczność
wciąż chciała z nami dialogować.
Muszę uczciwie i otwarcie przyznać, że Paulina – zarówno jako wybitna
solistka, jak i świetny choreograf – była przez lata osobą najbardziej niedocenianą przez dyrektora PTT! Moja córka miała zdecydowanie najtrudniej i najgorzej z matką w roli szefa teatru i na przykład, mimo że ma
imponujące wykształcenie, najlepsze ze wszystkich, to zawsze musiała
„przynieść” pieniądze na realizację swoich, znakomitych skądinąd,
projektów. Od lat z wielką przyjemnością i ciekawością oglądam ją przy
pracy – ma zupełnie inny talent niż ja i wiele się od niej nauczyłam. Zresztą
dzięki temu lepiej ją poznawałam, od całkiem innej strony niż na co dzień
w domu. Co więcej, Paulina jest naprawdę znakomitym pedagogiem,
ma niezwykły dar edukacyjny. Jestem z niej bardzo dumna.
Wspominała pani o widzach jako integralnym elemencie spektakli.
Jaka jest ich waga i rola?
Przede wszystkim trzeba pamiętać, że nie ma kogoś takiego, jak „przeciętny
widz”. Są: widzowie – zindywidualizowani, w różnym wieku, o odmiennych
preferencjach i wrażliwościach, uruchamiający takie bądź inne skojarzenia.
Staram się, by moje sztuki poruszały tematy uniwersalne, ale nie jestem
mentorem edukującym swych odbiorców – ja tylko zadaję nurtujące mnie
pytania. Kiedyś Adam Hanuszkiewicz powiedział mi, że w pracy nad spektaklem należy właśnie starać się o uniwersalność, wprowadzać metafizykę,
ale przede wszystkim wierzyć widzowi, który bardzo często widzi więcej
niż sam autor. To prawda! Gdy sztuka jest dla odbiorców przeżyciem
estetycznym albo tylko emocjonalnym – to już wiele, choć ja czekam
na tych, którzy doświadczą jeszcze przeżycia intelektualnego. Ten aspekt
jest dla mnie bardzo ważny – być może dlatego zostałam nauczycielem,
by udowodnić, że taniec jest też nauką, drogą poznania świata i siebie.
Spełnia się pani w roli pedagoga?
Sfera edukacji jest dla mnie nie mniej pasjonująca niż choreografia
czy taniec. Choć pracuję już kilkanaście lat na uczelniach wyższych,
doczekałam się nawet tytułu profesora belwederskiego, a wcześniej
24
5(11)/2016
Ze Złotym Medalem „Zasłużony Kulturze Gloria Artis” podczas wieczoru wieńczącego pracę jako dyrektor PTT, 27 sezonów (2016)
Z Danielem Stryjeckim w Transss... (1997)
uczyłam młodsze osoby, więc nauczycielem jestem już około 30 lat,
to sama się wciąż uczę – także tego, jak innych uczyć. Edukując młodzież,
szczególnie w dziedzinie sztuki, nie można się zamykać – sztuka jest zbyt
pojemna, zbyt otwarta, człowiek co chwilę krzyczy: eureka!
A jak było z rolą dyrektora PTT? Powiedziała pani kiedyś, że mężczyzna
nie mógłby poprowadzić tego teatru, potrzebna była do tego kobieta.
Dlaczego?
Mężczyzna zapewne mógłby go poprowadzić, ale wyglądałoby to zupełnie
inaczej [śmiech]. Po prostu na wiele lat musiałam schować swoje ambicje,
także – a może przede wszystkim – artystyczne. Ja, która nigdy nie chciałam
pełnić funkcji przewodniczącej klasy, w 1988 r. zostałam w zasadzie zaszantażowana przez ówczesnego prezydenta Poznania Andrzeja Wituskiego,
że jeśli nie obejmę kierownictwa PTT, zostanie on zlikwidowany. Zamierzałam więc uratować teatr i po roku, może dwóch, wrócić do Łodzi, gdzie
od kilkunastu lat byłam primabaleriną i choreografem. Początki w PTT były
bardzo ciężkie. Nie dość, że towarzyszył mi mit Conrada Drzewieckiego,
którego koncepcje – dla wielu kontrowersyjne – chciałam kontynuować
i rozwijać, to jako mała, drobna kobieta na tak odpowiedzialnym stanowisku i z takim karkołomnym zadaniem postrzegana byłam jako chwilowa
pomyłka. Trzeba było dużej determinacji, elastyczności i siły, by temu
podołać, szczególnie, że sytuacja PTT dynamicznie się zmieniała. Przechodziliśmy spod opieki prezydenta w ręce wojewody, a potem marszałka
i za każdym razem zmieniały się zasady, a wiele spraw należało negocjować
od podstaw. Nigdy nie udało nam się otrzymać stałej dotacji ministerialnej,
choć bardzo się o nią starałam. Stawialiśmy więc do konkursów, szukaliśmy dofinansowań w ramach różnych projektów, co kosztowało wiele
czasu, a nie zawsze było zwieńczone sukcesem. Wraz z Katarzyną Anioła
(wicedyrektorem PTT w latach 1993-2016) oraz Jagodą Ignaczak (związaną z PTT od 1989 r.) szybko zorientowałyśmy się, że pojedyncze dotacje
i zarobek ze spektakli nie wystarczy, dlatego m.in. zorganizowałyśmy
międzynarodowe warsztaty i laboratoria, które – dziś pod nazwą Dancing
Poznań – w tym roku odbyły się po raz 23. Dzięki nim powstawały
premiery, ale PTT wciąż drżał finansowo w posadach. To, że udało nam się
przetrwać, i to z tak bogatym repertuarem, było efektem doskonałej organizacji, współdziałania oraz świadomości, że nikt z nas nie pracuje na własne
nazwisko, ale na firmę: Polski Teatr Tańca, który nas jednoczył. Dla mnie
to była życiowa misja: kontynuować największe, mimo doskonałych choreografii, dzieło Conrada Drzewieckiego – nie wolno mi było dopuścić, żeby
zostało ono zaprzepaszczone.
Ta misja miała trwać parę lat, a została pani na 27 sezonów…
W życiu spadło na mnie kilka wielkich wyzwań: tuż po szkole baletowej
rola solistki w łódzkim Teatrze Wielkim, potem macierzyństwo, Polski
Teatr Tańca, wreszcie praca naukowa. Teraz mogę jedynie za wszystko
podziękować i czuję ogromną satysfakcję, że podołałam, niemniej jeśli
chodzi o PTT faktycznie potrzeba było aż 27 lat. Gdy kilka miesięcy temu
oficjalnie zrezygnowałam ze stanowiska dyrektora, wiedziałam, że to
dobry moment na podjęcie takiej decyzji. Na koncercie wieńczącym moje
27 lat w PTT, który odbył się 30 czerwca tego roku, poczułam, że również
przyjaciele oraz publiczność pozwalają mi odejść, a to było dla mnie
naprawdę ważne. Teraz zamierzam poświęcić się w pełni działaniom
artystycznym i pedagogicznym.
nawet sceny, ale chociażby własnej siedziby, gdzie mógłby ćwiczyć?
Dostawaliście zaproszenia z innych miast, które doceniały waszą pracę
i kusiły własnym miejscem – dlaczego nigdy się nie „przeprowadziliście”?
To tu Conrad założył ten teatr, a ja po kilkunastu latach dostałam
zadanie utrzymania zespołu w tym mieście. To stąd mieliśmy
promować Poznań, Wielkopolskę oraz Polskę na cały świat. Tak robiliśmy, i tak robić należy. Problem z siedzibą tkwi w tym, że PTT podlega
pod bardzo przychylnego Marszałka Województwa, ale niestety to nie
on dysponuje lokalami w mieście. Pomysłów, jak to rozwiązać było
tysiące, ale ponoć(!) tematem wciąż aktualnym jest Stara Gazownia.
Mam nadzieję, że kiedyś ziści się moje wielkie marzenie i PTT będzie
miał własne miejsce w Poznaniu. Zabieganie o to kosztowało mnie
wiele nerwów i poniosłam kilka klęsk, których nie potrafię zrozumieć,
ale uważam, że z kłód rzucanych pod nogi trzeba robić schody. Tego
uczy sztuka i pokora wobec sztuki. Wierzę, że nowa energia Iwony przebije się przez zapory urzędniczo-formalne.
W tym wielkim spektaklu który pani tworzy – a składa się nań już
przeszło 70 sztuk – ile jest jeszcze do zrobienia, by miała pani poczucie,
że osiągnęła całość?
Myślę, że tak. Poza tym jestem pewna, że prędzej czy później poznańscy
decydenci zrozumieją, że o ten teatr naprawdę trzeba zadbać, bo to
wielka, unikatowa wartość.
Tyle, że mi życia nie starczy! [śmiech] Powinnam pisać, ale ciągle brakuje
mi na to czasu. Mam w zamyśle pewien projekt, lecz jeszcze nie chcę
o nim mówić, muszę go dokładniej zgłębić. Niemniej już dawno zrezygnowałam z precyzyjnego planowania i czekam, aż pewne rzeczy spłyną
na mnie i do mnie, a potem dojrzeją. Tak wiele wokół nas się zmienia
i teatr tańca cały czas za tym ruchem podąża. Pewnym źródłem inspiracji zawsze pozostają: literatura, muzyka, myśl filozoficzna, obraz
– te wszystkie strumienie (czasem wartkie, a czasem wysychające)
wpadają do wspólnej rzeki, z której wyłaniają się morza – spektakle.
W każdym razie nic nie leży w szufladzie, czekając na wyciągnięcie.
Choreografii nie sposób zanotować, spisać, bo ciągle się zmienia, czasem
przez przypadek, dlatego trzeba być bardzo uważnym. Wszystkie projekty
są w nieustannym ruchu, rzec by można – w tańcu!
Oby prędzej niż później! Skąd wzięła się u pani taka determinacja,
by pozostać w Poznaniu, mimo że od tylu dekad PTT nie otrzymał nie tyle
rozmawiała Małgorzata Cieliczko
Czyli na wspomnianym koncercie, podczas tanga zatańczonego z nową
dyrektor PTT dała się pani poprowadzić?
Zdecydowanie! Całkowicie oddałam Iwonie [Pasińskiej – przyp. red.]
prowadzenie i wskazałam „cyrograf ” do podpisania [śmiech]. Zakładam,
że będzie realizowała swoją autorską wizję na PTT, choć oczywiście
zawsze może liczyć na moje wsparcie czy doradztwo. Najważniejsze, żeby
utrzymała duży zespół i wysoki poziom.
Sądzi pani, że nowa dyrektor będzie, podobnie jak pani, wierna Poznaniowi?
5(11)/2016
25
P ozna ń ski gwiazdozbiór
Kiedy córka postanowiła oddać swoje życie tańcowi, nie była pani
do tego przekonana. Nawet podczas egzaminu wstępnego do szkoły
baletowej, na który przygotowywała się w tajemnicy, poprosiła pani
koleżanki z komisji, by były wyjątkowo surowe w ocenie Pauliny.
Okazało się, że wszystkie zadania wykonała idealnie i nie było sposobu
jej nie przyjąć. Dziś jest pani dumna z osiągnięć córki?
Fot. Maciej Hadrych
Aby być dobrym choreografem, trzeba mieć wiarę w artystę, którego się
wybiera. To podstawowy warunek dobrej pracy. Często to sami tancerze
(i ich osobowości) prowokowali mnie do wyborów takich, a nie innych
tematów bądź budowania konkretnych postaci specjalnie rozpisanych
dla nich, np. rolę markizy de Merteuil stworzyłam dla Iwony Pasińskiej,
dlatego cierpliwie czekałam z premierą, aż wyleczy kontuzję, której
w tym czasie się nabawiła. Wiedziałam też, że to Krzysztof Raczkowski
musi zagrać Skrzypka opętanego – bez niego nie byłoby tego spektaklu.
Podobnie w roli Poety (Przypadki Pana von K, Lament) widziałam tylko
Janusza Stolarskiego. Przez lata spędzone w PTT udało mi się utrzymać
duży, około dwudziestoosobowy zespół – jest to grupa stosunkowo liczna,
ale można w jej ramach zachować bliskie, niemal rodzinne relacje. Zawsze
było to dla mnie bardzo ważne. Wychowałam też kilkoro wspaniałych
choreograficznych uczniów, z których wymienić chcę troje: Andrzeja
Adamczaka, Pawła Malickiego i Paulinę Wycichowską.
Fot. Beata Ziemowska
P ozna ń ski gwiazdozbiór
Darzyła pani swoich tancerzy pełnym zaufaniem?

Podobne dokumenty