Cały czas tworzę jeden spektakl
Transkrypt
Cały czas tworzę jeden spektakl
P ozna ń ski gwiazdozbiór Uzdolniona tancerka, nieprzeciętna choreograf, znakomita pedagog, prezes Polskiego Stowarzyszenia Choreoterapii, a przez niemal trzy dekady dyrektor Polskiego Teatru Tańca w Poznaniu – prof. Ewa Wycichowska łączy w sobie wiele talentów. Nic więc dziwnego, że obsypywana jest nagrodami i odznaczeniami. Wyróżniona została m.in. Złotym Medalem Honorowym „Verba Docent Exempla Trahunt”, a w czerwcu tego roku najbardziej prestiżowym w dziedzinie sztuki – Złotym Medalem „Zasłużony Kulturze Gloria Artis”. Jako autorka ponad 70 spektakli na trwałe wpisała się na karty polskiej kultury. M ieszkanie Ewy Wycichowskiej, choć ulokowane w nowoczesnym budynku, opowiada wiele historii. Wśród nich te przez wielkie H: o ciotecznym dziadku – księdzu zamęczonym w Dachau, który został błogosławiony, czy o ojcu – żołnierzu Armii Andersa. Przeważają jednak historie prywatne kryjące się w fotografiach przodków, a szczególną uwagę przykuwa duma i siła emanujące z twarzy prababć i babć oraz serdeczność, jaka promieniuje z portretu matki. Inny pokój zdobią akwarelowe krajobrazy namalowane przed laty przez rodziców, a z wielu miejsc spogląda córka Paulina, również profesjonalna tancerka i choreograf. Wokół nie brakuje też pamiątek po ukochanym yorku Herzu. Życie osobiste nieustannie przenika się tu z zawodowym – niemal każdy kąt zdobią rysunki oraz zdjęcia ze spektakli czy grupowe fotografie zespołu z pięknymi dedykacjami. Nagrody, upominki od wielbicieli, książki i pamiątki po mistrzach, w tym te otrzymane od jednego z najważniejszych – Conrada Drzewieckiego. Tych historii jest tak wiele, że można się w nich albo zagubić, albo oddać wciągającej opowieści pani Ewy – wybieram to drugie. Gospodyni przywitała mnie z Hakerem na rękach – przeuroczym szczeniakiem chihuahua, podarunkiem od przyjaciół. Fot. Małgorzata Cieliczko Czy życie prywatne obecne jest w pani sztukach? Odbicie Ewy Wycichowskiej w fotografii Zatrzymane w czasie Jerzego Neugebauera 20 5(11)/2016 Oczywiście! Inspiruje mnie życie w jego całości, w jego przeżywaniu i doświadczaniu – w tym, co robię nie mogłoby zabraknąć mojej prywatności. Sztuka jest dla mnie formą refleksji nad człowiekiem i jego kondycją w świecie, a teatr tańca, oprócz świadomego ruchu, wymaga trzech nieusuwalnych rzeczy: myślenia, inteligencji i prawdy. W swych spektaklach poszukuję właśnie prawdy – ona wychodzi z ciała, umysłu i serca; mojego i całego zespołu. Trwają właśnie próby przed prezentacjami festiwalowymi [w ramach programu Wrocław – Europejska Stolicy Kultury 2016 – przyp. red.] przedstawienia Lament. Pamięci Tadeusza Różewicza, którego jestem choreografem i reżyserem. Bezpośrednią do niego inspiracją był tom Matka odchodzi – musiałam osobiście porozmawiać z wdową po Różewiczu, która początkowo była sceptycznie nastawiona do pomysłu wykorzystania tekstu jej męża jako kanwy spektaklu teatralno-tanecznego. Wyraziła zgodę, gdy zrozumiała, że to nie będzie prosta adaptacja, ale sztuka o artyście i jego odchodzeniu, ale przede wszystkim o toczonej przezeń walce o świat, w tym przeciw agresywnym i komercyjnym działaniom, które sprowadzają sztukę do roli ludycznego widowiska. W tej nierównej walce to właśnie sztuka wysoka, prawdziwa stanowi jedyny oręż mogący coś zdziałać, lecz artysta, w swoim skupieniu, często poświęca najbliższych. Różewicz przyznaje, że treny o chorobie i śmierci matki pisze „z suchymi oczami”, bo jako poeta musi dbać o formę. Zgodziły się w tym momencie losy jego i moje, bowiem gdy tworzyłam Lament, zmarła moja mama. Płakałam nad jej utratą, ale zarazem wciąż myślałam o formalnych aspektach mojej sztuki. Chciałam, by był to spektakl totalny i jestem bardzo wdzięczna wszystkim zaangażowanym weń artystom – bez nich nie miałby takiej siły. Widzowie ją czują i po spektaklu wychodzą głęboko poruszeni. Mówią, że ta sztuka coś w nich zmienia. Zastanawia mnie, jak duży wpływ mają aktorzy na kształt przedstawienia. Bardzo różnił się pierwszy projekt spektaklu od jego realizacji? Aktorzy naprawdę wiele dają od siebie i sztuka przeobrażała się nie tylko w trakcie prób, lecz także ze spektaklu na spektakl. Tak było w przypadku każdej naszej realizacji, ale tu doszła jeszcze częściowa zmiana obsady w stosunku do zeszłorocznej premiery – nowi wykonawcy wprowadzają nowe elementy, w innych miejscach pojawiają się napięcia. Potrzebne też bywają nowe postacie, które wyeksponują inne niż dotąd znaczenia, a wszystko po to, by widz jeszcze bardziej przejął się światem. Nie samym spektaklem, ale właśnie tym, co dzieje się wokół nas, w jakiej sytuacji jest człowiek i cała cywilizacja. Jaki przekaz niesie ten spektakl? Ostatnie słowa, jakie padają ze sceny z ust Janusza Stolarskiego, który wcielił się w rolę Poety, brzmią: „A na świecie znów toczy się wojna”. To niestety bardzo aktualne. Tytułowy lament dotyczy także tego, że nikt nie słucha dziś artystów – ostatnią pieśń, wykonywaną już po śmierci Poety, wieńczą słowa: „usta prawdy są zamknięte, palec na wargach mówi nam, że przyszedł czas na milczenie”. Być może artysta, sugeruje Różewicz, powinien wybrać milczenie. My jednak chcemy mówić, i to głośno. Lament zebrał całe moje doświadczenie z teatru tańca i nie jest nowoczesnym widowiskiem skupionym jedynie na formie ani tytułem ścigającym się w awangardzie. I ja, i cały zespół realizatorów totalnie się w tę sztukę zaangażowaliśmy, gdyż stawia ona istotne, fundamentalne pytania, a wszyscy jesteśmy przekonani, że warto robić tylko rzeczy ważne. 5(11)/2016 21 P ozna ń ski gwiazdozbiór Cały czas tworzę jeden spektakl latach wiele sztuk świadomie poświęciłam właśnie kobietom, pokazując je z wielu różnych stron. Literatura od zawsze stanowi dla mnie źródło niewyczerpanych inspiracji, ale muszę podkreślić, że wiele konkretnych tytułów zawdzięczam Jagodzie Ignaczak – kierownikowi literackiemu Polskiego Teatru Tańca i mojej przyjaciółce, która nieustannie coś mi podsuwa. Tak było chociażby z Lamentem. Wcześniej w mojej twórczości pojawił się motyw faustyczny w Faust goes rock (1986). Interesowały mnie rozważania o artyście totalnie pochłoniętym sztuką przedstawione w Skrzypku opętanym (1991) na podstawie dramatu Leśmiana, zrealizowałam Niebezpieczne związki (1996) inspirowane powieścią epistolarną Pierre’a Choderlosa de Laclosa czy Carpe diem (2007), którego źródło stanowiły poezja Horacego oraz książka 12 kręgów Jurija Andruchowycza. Motywy literackie pojawiły się też w Tangu z Lady M. i Walce karnawału z postem. W moich spektaklowych reinterpretacjach mogłam ukazać aktualność problemów podejmowanych przez pisarzy, a nawet ich ponadczasowość – i dodać kolejny, własny głos. Jednak tak naprawdę cały czas tworzę jeden spektakl: o wartościach i o człowieku – kobiecie lub artyście. Pytania filozoficzne i autotematyzm pojawiły się na przykład w sztuce Transss… Nieprawdziwe zdarzenie progresywne (1997) inspirowanej Trans-Atlantykiem Gombrowicza i będącej traktatem na temat tańca oraz performansem kobiety-dyrektora i choreografa. To było chyba najbardziej bezpośrednie przeniesienie mojej dyrektorskiej biografii na scenę, jakie kiedykolwiek uczyniłam [śmiech]. Zresztą już w moim debiucie choreograficznym z 1980 r. – Głosie kobiecym (z nieznanej poetki) wykorzystałam literaturę, a dokładniej wiersze źle wówczas widzianego Rafała Wojaczka. Wspólnie z kompozytorem Krzysztofem Knittlem zaprojektowaliśmy ten spektakl jako swoistą dyskusję: głos Wojaczka i Knittla vs. mój – nie zgadzałam się bowiem z pewnymi sensami niesionymi przez teksty poety i odnajdowałam sedno gdzie indziej, które ujmowałam w frazach „nieznanej poetki” – Ewy Wycichowskiej. Byłam krótko po rozstaniu z mężem i ten głos kobiecy był swoistą autoterapią oraz moim ustosunkowaniem się do bycia we dwoje. Mimo że spektakl rozpisany był na czworo (na trzy tancerki i jednego tancerza), to tak naprawdę chodziło w nim o duet – on pozostawał stały, nieugięty, dążący do wolności, podczas gdy ona miała być zniewolona i musiała zmieniać się dla niego. Zasadniczo był to manifest silnej, ale i zranionej kobiety. W kolejnych 22 5(11)/2016 Co owo przekraczanie granic rodzajowych, technicznych i stylistycznych oznacza w praktyce? Wykorzystujemy wszystkie możliwe techniki ruchowe, aby wyrazić jakąś myśl o rzeczywistości – w czasie mojej dyrekcji sięgaliśmy na przykład po elementy sztuk walki, jak: tai chi, jujitsu, capoeira czy aikido. Przypominają one taneczną improwizację, gdyż nie chodzi w nich o zwycięstwo w walce, ale o wyczuwanie energii partnera i umiejętność poddania się jej. Podobnie jest w tangu argentyńskim. To wszystko wspomaga świadomość ciała, ruchu oraz partnera – trzech niezwykle ważnych elementów w teatrze tańca. Profesjonalny tancerz powinien znać jak najwięcej technik, niemniej przechodzenie od jednej techniki do drugiej wymaga doświadczenia oraz niesamowitej świadomości własnego narzędzia. Wspomniała pani w jednym z wywiadów, że w szkole baletowej uczono nie tylko tańca, ale przede wszystkim bycia artystą, co oznaczało m.in. zgłębianie różnych dziedzin sztuki. Czy pani też tego uczy? Tak dokładnie było. W czasach, kiedy uczęszczałam do poznańskiej szkoły baletowej wszystko było nakierowane na sztukę, na świątynię(!) sztuki. Dziś – w dobie testów, wywindowanych wymogów, przedmiotów ogólnych, które obowiązują wszystkich – za mało jest czasu, by być artystą, by zająć się sztuką także od strony intelektualnej. Jako uczniowie sami chcieliśmy i próbowaliśmy łączyć każdą dziedzinę nauki z działaniem artystycznym. Ja na przykład zdawałam na maturze matematykę, która – wyposażając w umiejętność logicznego i przestrzennego myślenia – bardzo przydaje mi się w choreografii. Ale człowiek uczy się nieustannie – zawsze powtarzam, że każde zderzenie się z nowym tematem choreograficznym jest dla mnie uniwersytetem. Każe pani swojemu zespołowi czytać książki, które stanowią kanwę dla spektakli? Kiedy zatem pani zespół zaczął być teatrem tańca? Fot. archiwum W pani spektaklach główną ekspresją jest ruch, do którego dochodzi muzyka i scenografia, ale dużą rolę odgrywa też literatura – sztuka słowa. Dlaczego właśnie literatura, i jaka? To zupełny przypadek – wybieram po prostu dobre, poruszające emocjonalnie i intelektualnie teksty. Wspomnianych autorów traktuję zresztą nie jako mężczyzn, ale artystów, takich jak ja, z którymi wchodzę w dyskusje. Kobiety zaś nieustannie stanowią impuls do mojej pracy – w przypadku sztuki zbudowanej na podstawie Niebezpiecznych związków (bardziej filmu niż książki) moją najważniejszą inspiracją była Glenn Close, która wcieliła się w postać markizy de Merteuil, a nie Valmont. Skąd u takiej profesjonalistki – która swoim ciężko wypracowanym i wielce zasłużonym autorytetem mogłaby „zarządzać” zachowaniem aktorów na scenie – tyle otwartości? Myślę, że dlatego że spóźniłam się do szkoły baletowej! Niby tylko dwa lata – gdy zdawałam do „baletówki” byłam trochę starsza i dostałam się od razu do trzeciej klasy – ale to były dwa lata nieustannego nadganiania. Musiałam szybko zmienić ciało, nauczyć się nieznanych mi dotąd form, cały czas pracować, by dorównać innym uczniom. Był to niezły kopniak, którego efekty pozostały mi do dzisiaj – wciąż mam wrażenie, że wiem za mało i za mało potrafię, dlatego jestem otwarta na to, czego nie znam, co nie wypływa ze mnie. To była też ważna lekcja pokory. Myślę, że bez pokory nie można być artystą, bowiem by drążyć, wchodzić głębiej, ryzykować i chcieć stworzyć coś nowego pokora jest niezbędna. Różewicz wprowadził we mnie wątpliwość, czy sztuka faktycznie jest w stanie zmienić świat albo chociaż pojedynczego człowieka, ale skoro po Lamencie widzowie wychodzą poruszeni, to chyba ta otwartość oraz pokora jest dobrą drogą. W realizacjach Polskiego Teatru Tańca – którego drugi człon oficjalnej nazwy brzmi: Balet Poznański – więcej jest baletu czy teatru? Od czasu, kiedy Conrad Drzewiecki w 1973 r. założył Balet Poznański z dopiskiem: Polski Teatr Tańca, zespół przeszedł dużą metamorfozę. Z Krzysztofem Raczkowskim w Skrzypku opętanym (1991) Z Kazimierzem Wrzoskiem w Giselle (1979) Nie każę, ale proponuję [śmiech]. Artysta musi poznać, przeżyć i przemyśleć możliwie wiele dzieł sztuki – oni doskonale to wiedzą. W trakcie przygotowań zawsze rozmawialiśmy o poszczególnych sensach czy postaciach i nierzadko okazywało się, że ktoś zupełnie inaczej interpretuje i widzi daną rolę niż ja – a ja oczywiście staram się to przyjąć. Gdy udało mi się wprowadzić improwizację rozumianą jako proces twórczy, co nie było takie proste. Conrad Drzewiecki stosował wprawdzie różne nowatorskie techniki, ale po to, by zrealizować konkretny cel. Współczesny teatr tańca bierze zaś pod uwagę interpretację wykonawcy, który nie wyraża tylko jakichś treści, ale samego siebie. Semantyka ruchu, gestu nie może być budowana w oderwaniu od preferencji ruchowych aktora i jego ciała, dlatego właśnie zmieniam choreografię, w zależności kto jest jej głównym wykonawcą. Spektaklem, który zmienił ten zespół w teatr tańca i dał mu możliwość prawdziwej interakcji z widzem był Transss... Gombrowicz pozwolił nam wyjść z formy, opuścić technikę, by wejść głębiej w prywatność. U tancerzy po szkołach baletowych rozpoczęło to skrupulatne zdzieranie „masek” – wyuczonych technik, stylów, póz, co na początku bywało trudne, a nawet bolesne. Audycja trwa u nas 6 godzin i kończy się właśnie improwizacją, także od lat nie ma już szans na pomyłki w obsadzie. Zespół jest bardzo dobrze przygotowany do podjęcia przeróżnych działań i do nieustannych zmian. PTT jest teatrem objazdowym i – nie mając własnej sceny – występuje gościnnie na deskach innych instytucji kulturalnych, ale nie tylko. Jakie było największe wyzwanie, jeśli chodzi o miejsce, gdzie graliście? Czy jest jakaś przestrzeń, w której nie da się zatańczyć? Fot. Chwalisław Zieliński Fot. Maciej Mańkowski P ozna ń ski gwiazdozbiór Jako inspiracje wybiera pani jednak teksty mężczyzn, nie ma wśród nich chyba żadnej autorki… Nie, nie ma takiej przestrzeni! Graliśmy chociażby na korytarzach szkół, i to repertuar, który powstawał i miał premierę w Teatrze Wielkim. To były bardzo ambitne pozycje, mówię np. o Już się zmierzcha (1994), a hol szkolny wymagał od nas zupełnie innego zachowania niż scena teatralna. Graliśmy ten spektakl także w centrum choreograficznym pod Lyonem, występując w czymś na kształt… studni – publiczność oglądała nas z góry, co było naprawdę interesującym doświadczeniem. Zdarzało się, że premierę graliśmy na profesjonalnej scenie, a kolejne spektakle w różnych nietypowych, często niewielkich salkach – to naprawdę wiele zmieniało i wymagało od nas elastyczności. 5(11)/2016 23 P ozna ń ski gwiazdozbiór Od 1988 r., gdy objęłam stanowisko jego dyrektora, akcenty rozłożyły się dokładnie odwrotnie i teraz jesteśmy przede wszystkim teatrem tańca, który przekracza granice rodzajowe, techniczne i stylistyczne. Nieustannie umyka też tradycji, choć chętnie korzysta z wypracowanych w jej ramach narzędzi, ku kreatywnej improwizacji na scenie. Teraz, po objęciu dyrekcji przez Iwonę Pasińską, akcenty mogą rozłożyć się jeszcze inaczej. Taniec jest bardzo dynamiczną sztuką i trzeba być czujnym, by publiczność wciąż chciała z nami dialogować. Muszę uczciwie i otwarcie przyznać, że Paulina – zarówno jako wybitna solistka, jak i świetny choreograf – była przez lata osobą najbardziej niedocenianą przez dyrektora PTT! Moja córka miała zdecydowanie najtrudniej i najgorzej z matką w roli szefa teatru i na przykład, mimo że ma imponujące wykształcenie, najlepsze ze wszystkich, to zawsze musiała „przynieść” pieniądze na realizację swoich, znakomitych skądinąd, projektów. Od lat z wielką przyjemnością i ciekawością oglądam ją przy pracy – ma zupełnie inny talent niż ja i wiele się od niej nauczyłam. Zresztą dzięki temu lepiej ją poznawałam, od całkiem innej strony niż na co dzień w domu. Co więcej, Paulina jest naprawdę znakomitym pedagogiem, ma niezwykły dar edukacyjny. Jestem z niej bardzo dumna. Wspominała pani o widzach jako integralnym elemencie spektakli. Jaka jest ich waga i rola? Przede wszystkim trzeba pamiętać, że nie ma kogoś takiego, jak „przeciętny widz”. Są: widzowie – zindywidualizowani, w różnym wieku, o odmiennych preferencjach i wrażliwościach, uruchamiający takie bądź inne skojarzenia. Staram się, by moje sztuki poruszały tematy uniwersalne, ale nie jestem mentorem edukującym swych odbiorców – ja tylko zadaję nurtujące mnie pytania. Kiedyś Adam Hanuszkiewicz powiedział mi, że w pracy nad spektaklem należy właśnie starać się o uniwersalność, wprowadzać metafizykę, ale przede wszystkim wierzyć widzowi, który bardzo często widzi więcej niż sam autor. To prawda! Gdy sztuka jest dla odbiorców przeżyciem estetycznym albo tylko emocjonalnym – to już wiele, choć ja czekam na tych, którzy doświadczą jeszcze przeżycia intelektualnego. Ten aspekt jest dla mnie bardzo ważny – być może dlatego zostałam nauczycielem, by udowodnić, że taniec jest też nauką, drogą poznania świata i siebie. Spełnia się pani w roli pedagoga? Sfera edukacji jest dla mnie nie mniej pasjonująca niż choreografia czy taniec. Choć pracuję już kilkanaście lat na uczelniach wyższych, doczekałam się nawet tytułu profesora belwederskiego, a wcześniej 24 5(11)/2016 Ze Złotym Medalem „Zasłużony Kulturze Gloria Artis” podczas wieczoru wieńczącego pracę jako dyrektor PTT, 27 sezonów (2016) Z Danielem Stryjeckim w Transss... (1997) uczyłam młodsze osoby, więc nauczycielem jestem już około 30 lat, to sama się wciąż uczę – także tego, jak innych uczyć. Edukując młodzież, szczególnie w dziedzinie sztuki, nie można się zamykać – sztuka jest zbyt pojemna, zbyt otwarta, człowiek co chwilę krzyczy: eureka! A jak było z rolą dyrektora PTT? Powiedziała pani kiedyś, że mężczyzna nie mógłby poprowadzić tego teatru, potrzebna była do tego kobieta. Dlaczego? Mężczyzna zapewne mógłby go poprowadzić, ale wyglądałoby to zupełnie inaczej [śmiech]. Po prostu na wiele lat musiałam schować swoje ambicje, także – a może przede wszystkim – artystyczne. Ja, która nigdy nie chciałam pełnić funkcji przewodniczącej klasy, w 1988 r. zostałam w zasadzie zaszantażowana przez ówczesnego prezydenta Poznania Andrzeja Wituskiego, że jeśli nie obejmę kierownictwa PTT, zostanie on zlikwidowany. Zamierzałam więc uratować teatr i po roku, może dwóch, wrócić do Łodzi, gdzie od kilkunastu lat byłam primabaleriną i choreografem. Początki w PTT były bardzo ciężkie. Nie dość, że towarzyszył mi mit Conrada Drzewieckiego, którego koncepcje – dla wielu kontrowersyjne – chciałam kontynuować i rozwijać, to jako mała, drobna kobieta na tak odpowiedzialnym stanowisku i z takim karkołomnym zadaniem postrzegana byłam jako chwilowa pomyłka. Trzeba było dużej determinacji, elastyczności i siły, by temu podołać, szczególnie, że sytuacja PTT dynamicznie się zmieniała. Przechodziliśmy spod opieki prezydenta w ręce wojewody, a potem marszałka i za każdym razem zmieniały się zasady, a wiele spraw należało negocjować od podstaw. Nigdy nie udało nam się otrzymać stałej dotacji ministerialnej, choć bardzo się o nią starałam. Stawialiśmy więc do konkursów, szukaliśmy dofinansowań w ramach różnych projektów, co kosztowało wiele czasu, a nie zawsze było zwieńczone sukcesem. Wraz z Katarzyną Anioła (wicedyrektorem PTT w latach 1993-2016) oraz Jagodą Ignaczak (związaną z PTT od 1989 r.) szybko zorientowałyśmy się, że pojedyncze dotacje i zarobek ze spektakli nie wystarczy, dlatego m.in. zorganizowałyśmy międzynarodowe warsztaty i laboratoria, które – dziś pod nazwą Dancing Poznań – w tym roku odbyły się po raz 23. Dzięki nim powstawały premiery, ale PTT wciąż drżał finansowo w posadach. To, że udało nam się przetrwać, i to z tak bogatym repertuarem, było efektem doskonałej organizacji, współdziałania oraz świadomości, że nikt z nas nie pracuje na własne nazwisko, ale na firmę: Polski Teatr Tańca, który nas jednoczył. Dla mnie to była życiowa misja: kontynuować największe, mimo doskonałych choreografii, dzieło Conrada Drzewieckiego – nie wolno mi było dopuścić, żeby zostało ono zaprzepaszczone. Ta misja miała trwać parę lat, a została pani na 27 sezonów… W życiu spadło na mnie kilka wielkich wyzwań: tuż po szkole baletowej rola solistki w łódzkim Teatrze Wielkim, potem macierzyństwo, Polski Teatr Tańca, wreszcie praca naukowa. Teraz mogę jedynie za wszystko podziękować i czuję ogromną satysfakcję, że podołałam, niemniej jeśli chodzi o PTT faktycznie potrzeba było aż 27 lat. Gdy kilka miesięcy temu oficjalnie zrezygnowałam ze stanowiska dyrektora, wiedziałam, że to dobry moment na podjęcie takiej decyzji. Na koncercie wieńczącym moje 27 lat w PTT, który odbył się 30 czerwca tego roku, poczułam, że również przyjaciele oraz publiczność pozwalają mi odejść, a to było dla mnie naprawdę ważne. Teraz zamierzam poświęcić się w pełni działaniom artystycznym i pedagogicznym. nawet sceny, ale chociażby własnej siedziby, gdzie mógłby ćwiczyć? Dostawaliście zaproszenia z innych miast, które doceniały waszą pracę i kusiły własnym miejscem – dlaczego nigdy się nie „przeprowadziliście”? To tu Conrad założył ten teatr, a ja po kilkunastu latach dostałam zadanie utrzymania zespołu w tym mieście. To stąd mieliśmy promować Poznań, Wielkopolskę oraz Polskę na cały świat. Tak robiliśmy, i tak robić należy. Problem z siedzibą tkwi w tym, że PTT podlega pod bardzo przychylnego Marszałka Województwa, ale niestety to nie on dysponuje lokalami w mieście. Pomysłów, jak to rozwiązać było tysiące, ale ponoć(!) tematem wciąż aktualnym jest Stara Gazownia. Mam nadzieję, że kiedyś ziści się moje wielkie marzenie i PTT będzie miał własne miejsce w Poznaniu. Zabieganie o to kosztowało mnie wiele nerwów i poniosłam kilka klęsk, których nie potrafię zrozumieć, ale uważam, że z kłód rzucanych pod nogi trzeba robić schody. Tego uczy sztuka i pokora wobec sztuki. Wierzę, że nowa energia Iwony przebije się przez zapory urzędniczo-formalne. W tym wielkim spektaklu który pani tworzy – a składa się nań już przeszło 70 sztuk – ile jest jeszcze do zrobienia, by miała pani poczucie, że osiągnęła całość? Myślę, że tak. Poza tym jestem pewna, że prędzej czy później poznańscy decydenci zrozumieją, że o ten teatr naprawdę trzeba zadbać, bo to wielka, unikatowa wartość. Tyle, że mi życia nie starczy! [śmiech] Powinnam pisać, ale ciągle brakuje mi na to czasu. Mam w zamyśle pewien projekt, lecz jeszcze nie chcę o nim mówić, muszę go dokładniej zgłębić. Niemniej już dawno zrezygnowałam z precyzyjnego planowania i czekam, aż pewne rzeczy spłyną na mnie i do mnie, a potem dojrzeją. Tak wiele wokół nas się zmienia i teatr tańca cały czas za tym ruchem podąża. Pewnym źródłem inspiracji zawsze pozostają: literatura, muzyka, myśl filozoficzna, obraz – te wszystkie strumienie (czasem wartkie, a czasem wysychające) wpadają do wspólnej rzeki, z której wyłaniają się morza – spektakle. W każdym razie nic nie leży w szufladzie, czekając na wyciągnięcie. Choreografii nie sposób zanotować, spisać, bo ciągle się zmienia, czasem przez przypadek, dlatego trzeba być bardzo uważnym. Wszystkie projekty są w nieustannym ruchu, rzec by można – w tańcu! Oby prędzej niż później! Skąd wzięła się u pani taka determinacja, by pozostać w Poznaniu, mimo że od tylu dekad PTT nie otrzymał nie tyle rozmawiała Małgorzata Cieliczko Czyli na wspomnianym koncercie, podczas tanga zatańczonego z nową dyrektor PTT dała się pani poprowadzić? Zdecydowanie! Całkowicie oddałam Iwonie [Pasińskiej – przyp. red.] prowadzenie i wskazałam „cyrograf ” do podpisania [śmiech]. Zakładam, że będzie realizowała swoją autorską wizję na PTT, choć oczywiście zawsze może liczyć na moje wsparcie czy doradztwo. Najważniejsze, żeby utrzymała duży zespół i wysoki poziom. Sądzi pani, że nowa dyrektor będzie, podobnie jak pani, wierna Poznaniowi? 5(11)/2016 25 P ozna ń ski gwiazdozbiór Kiedy córka postanowiła oddać swoje życie tańcowi, nie była pani do tego przekonana. Nawet podczas egzaminu wstępnego do szkoły baletowej, na który przygotowywała się w tajemnicy, poprosiła pani koleżanki z komisji, by były wyjątkowo surowe w ocenie Pauliny. Okazało się, że wszystkie zadania wykonała idealnie i nie było sposobu jej nie przyjąć. Dziś jest pani dumna z osiągnięć córki? Fot. Maciej Hadrych Aby być dobrym choreografem, trzeba mieć wiarę w artystę, którego się wybiera. To podstawowy warunek dobrej pracy. Często to sami tancerze (i ich osobowości) prowokowali mnie do wyborów takich, a nie innych tematów bądź budowania konkretnych postaci specjalnie rozpisanych dla nich, np. rolę markizy de Merteuil stworzyłam dla Iwony Pasińskiej, dlatego cierpliwie czekałam z premierą, aż wyleczy kontuzję, której w tym czasie się nabawiła. Wiedziałam też, że to Krzysztof Raczkowski musi zagrać Skrzypka opętanego – bez niego nie byłoby tego spektaklu. Podobnie w roli Poety (Przypadki Pana von K, Lament) widziałam tylko Janusza Stolarskiego. Przez lata spędzone w PTT udało mi się utrzymać duży, około dwudziestoosobowy zespół – jest to grupa stosunkowo liczna, ale można w jej ramach zachować bliskie, niemal rodzinne relacje. Zawsze było to dla mnie bardzo ważne. Wychowałam też kilkoro wspaniałych choreograficznych uczniów, z których wymienić chcę troje: Andrzeja Adamczaka, Pawła Malickiego i Paulinę Wycichowską. Fot. Beata Ziemowska P ozna ń ski gwiazdozbiór Darzyła pani swoich tancerzy pełnym zaufaniem?