Zajrzyj do książki

Transkrypt

Zajrzyj do książki
CZĘŚĆ PIERWSZA
„...Boże, wejrzyj, że nie rozumiemy samych siebie, że sami
nie wiemy, czego chcemy,
i oddalamy się nieskończenie
od tego, czego pragniemy”.
Święta Teresa z Avili
I
Zdziwisz się, kiedy znajdziesz ten list w moim safesie, na
pliku papierów wartościowych. Może należało go raczej powierzyć notariuszowi, który by ci go wręczył po mojej śmierci, lub
włożyć do szuflady biurka – pierwszego miejsca, gdzie włamią
się dzieci, zanim jeszcze ostygną moje zwłoki. Ale widzisz, już
od lat w myślach pisałem ten list i zawsze podczas bezsennych
nocy widziałem go na półce safesu – safesu pustego, nie zawierającego nic prócz tej zemsty knutej prawie od pół wieku.
Uspokój się; zresztą już się zdążyłaś uspokoić: „Akcje są!”. Zdaje
mi się, że słyszę, jak wołasz to już w przedpokoju, po powrocie
z banku. Tak, nie uchyliwszy nawet żałobnego welonu, krzykniesz dzieciom: „Akcje są!”.
Niewiele brakowało, aby ich tam nie było; zrobiłem
w tym celu wszystko, co trzeba. Gdybym tego zechciał, nic by
wam dzisiaj nie zostało prócz domu i ziemi. Mieliście szczęście, że żyłem dłużej niż moja nienawiść. Długi czas zdawało
mi się, że ta nienawiść jest we mnie silniejsza niż wszystko
inne. A jednak, dziś przynajmniej, już jej nie czuję. Teraz, na
starość, nie bardzo już sobie umiem wyobrazić tego schorowanego szaleńca, który ongi całymi nocami przemyśliwał już nie
nad zemstą (ten pocisk z opóźnionym zapłonem był od dawna
przygotowany tak starannie, że mnie to napawało dumą), ale
nad tym, w jaki sposób się nią nasycić. Chciałem żyć dostatecznie długo, aby zobaczyć jeszcze wasze miny po powrocie
z banku. Należało upoważnić cię do otwarcia safesu w ostatniej
chwili, jak najpóźniej, abym mógł się jeszcze przed śmiercią
nacieszyć, słysząc wasze rozpaczliwe pytania: „Gdzie akcje?”.
9
Zdawało mi się wówczas, że najstraszliwsze męki konania nie
mogłyby mi zepsuć tej przyjemności. Tak, byłem zdolny knuć
takie plany. W jaki sposób doszedłem do tego, nie będąc przecież potworem?
Jest czwarta, a taca z resztkami śniadania, z brudnymi talerzami wciąż jeszcze stoi na stole, zwabiając muchy. Dzwoniłem,
ale na próżno; na wsi dzwonki nigdy nie działają. Czekam
cierpliwie w tym pokoju, gdzie sypiałem od dziecka, gdzie zapewne umrę. Tego dnia pierwszą myślą naszej córki Genowefy
będzie zażądać mojego pokoju dla dzieci. Sam jeden zajmuję
najobszerniejszy, najlepiej położony pokój. Oddajcie mi jednak
sprawiedliwość, że chciałem ustąpić Genowefie miejsca i byłbym to zrobił, gdyby nie doktor Lacaze, który obawiał się dla
moich płuc wilgoci na parterze. Byłbym się zgodził, to pewne,
ale z taką niechęcią, że lepiej, iż mnie od tego powstrzymano.
(Przez całe życie ponosiłem różne ofiary, których wspomnienie
zatruwało mi każdą chwilę, wzniecało w mym sercu żale i urazy,
z czasem coraz to silniejsze).
Skłonność do kłótni jest u nas rodzinna. Mój ojciec – słyszałem to często z ust matki – zerwał ze swymi rodzicami,
którzy zresztą zmarli, nie zobaczywszy już córki, wypędzonej
z domu przed trzydziestu laty (od niej wywodzą się ci nie znani
nam krewni z Marsylii). Nie dowiedzieliśmy się nigdy, co było
przyczyną wszystkich tych waśni, ale wierzyliśmy, że nienawiść
naszych przodków była uzasadniona; i jeszcze dziś, gdybym
spotkał któregoś z tych marsylskich kuzynów, odwróciłbym się
do niego plecami. Dalekich krewnych można nie widywać; co
innego własne dzieci, żonę. To pewne, że nie brak zgodnie żyjących rodzin; ale kiedy pomyśleć, ile jest takich małżeństw, gdzie
dwoje ludzi nie może na siebie patrzeć, czuje do siebie wstręt,
a dzieli stół i sypia pod jedną kołdrą, to jednak zdumiewające,
jak mało jest rozwodów! Nienawidzą się, a nie mogą od siebie
uciec, uwięzieni w murach swych domów...
10
Cóż to za gorączka pisania ogarnęła mnie dzisiaj, w dzień
moich urodzin? Zaczynam sześćdziesiąty ósmy rok życia, a nikt
prócz mnie o tym nie pamięta. Genowefa, Hubert, ich dzieci,
wszyscy mieli zawsze na urodziny tort ze świeczkami, kwiaty...
A jeśli tobie nie daję już od lat żadnych podarunków, to nie
przez zapomnienie, lecz przez zemstę. Dość tego... Ostatnią
wiązankę, jaką otrzymałem w dniu urodzin, rwała swymi zniekształconymi dłońmi moja biedna mama; miała chore serce,
a jednak ostatni raz dowlokła się do różanej alei.
O czym to ja mówiłem? Tak, zastanawiasz się, skąd ten nagły szał pisania. „Szał” to odpowiednie słowo. Widzisz to przecież po moim piśmie, po tych literach nachylonych w jedną
stronę, jak sosny na zachodnim wietrze. Posłuchaj: powiedziałem ci, że długo obmyślałem zemstę, której się dziś wyrzekam.
Lecz jest w tobie coś, coś szczególnego, nad czym chcę zatriumfować: twoje milczenie. Och! Zrozum mnie: jesteś wygadana,
potrafisz godzinami rozmawiać z Cazau o drobiu czy warzywach. Z dziećmi, nawet najmłodszymi, paplesz i całymi dniami
pleciesz różne głupstwa. Ach! Ileż razy wstawałem od stołu
z pustką w głowie, trapiony moimi sprawami, moimi troskami,
o których nie mogłem z nikim pomówić... Zwłaszcza od sprawy
Villenave’ów, kiedy stałem się nagle głośnym obrońcą, jak to piszą w gazetach. Im bardziej byłem skłonny uwierzyć we własne
siły, tym bardziej dawałaś mi odczuć moją nicość... Ale nie, jeszcze nie o to mi chodzi; szukam zemsty za inny rodzaj milczenia:
za twoje uporczywe milczenie w sprawach naszego pożycia, tego
głębokiego rozdźwięku między nami. Ileż to razy, siedząc w teatrze lub czytając jakąś powieść, zastanawiałem się, czy w życiu
istnieją naprawdę takie kochanki, takie żony, które robią „sceny”,
doprowadzają do szczerych wyjaśnień, znajdują w tym ulgę.
W ciągu tych czterdziestu lat, któreśmy razem przecierpieli, potrafiłaś znaleźć w sobie dość sił, aby unikać każdego
słowa o jakimś głębszym znaczeniu, aby ucinać wszystkie rozmowy.
11
Przez długi czas sądziłem, że jest w tym jakiś system, jakaś
rozmyślna decyzja, której motywów nie umiałem zrozumieć, aż
wreszcie pojąłem, że cię to po prostu nic nie obchodzi. Byłem
ci tak dalece obojętny, że unikałaś tych rozmów nie z lęku, ale
z nudy. Umiałaś zawsze zwąchać, co się święci, wiedziałaś, kiedy
się mnie spodziewać; a jeśli cię czasem zaskakiwałem, bez trudu
znajdowałaś jakiś wybieg albo klepałaś mnie po policzku, całowałaś, i już cię nie było.
Mógłbym się obawiać, że podrzesz ten list po przeczytaniu
pierwszych wierszy. Ale nie, od paru miesięcy zadziwiam cię,
intryguję. Choć prawie na mnie nie zwracasz uwagi, musiałaś
przecież dostrzec zmianę w moim usposobieniu. Tak, ufam, że
tym razem mi się nie wymkniesz. Chcę, abyś wiedziała, chcę,
abyście wiedzieli wy wszyscy, ty, twój syn, twoja córka, twój zięć,
twoje wnuki, kim był ten człowiek, samotny wśród waszego
klanu, ten zaharowany adwokat, którego należało oszczędzać, bo
trzymał rękę na sakiewce, ale który żył i cierpiał jakby na innej
planecie. Na jakiej? Tego nigdy nie chciałaś zbadać. Uspokój się,
nie zamierzam tu pisać dla samego siebie żałobnego panegiryku
ani sporządzać aktu oskarżenia przeciwko wam. Dominującą
cechą mego charakteru, cechą, która uderzyłaby każdą kobietę
prócz ciebie, jest straszliwa trzeźwość sądu.
Nigdy nie miałem tego daru samooszukiwania się, który
na ogół ułatwia ludziom życie. Nigdy nie popełniłem żadnej
nikczemności, abym sobie tego z góry nie uświadomił...
Musiałem przerwać... nie przyniesiono mi lampy, nikt nie
przyszedł zamknąć okiennic. Spoglądałem na dachy pokryte dachówką o żywych barwach kwiatów lub ptasich piór. Słyszałem
drozdy ćwierkające w bluszczu na topoli, hałas przetaczanej
baryłki. Jakież to szczęście oczekiwać śmierci w tym jedynym
miejscu na świecie, gdzie wszystko jest nadal takie jak we wspomnieniach. Tylko zamiast skrzypienia pompy, którą obracała
oślica, słychać teraz huk motoru. ( Jest jeszcze ten okropny sa12
molot pocztowy, który co dzień obwieszcza godzinę podwieczorku i zostawia na niebie brudną smugę).
Nieczęsto zdarza się nam odnajdować w rzeczywistości,
w zasięgu spojrzenia, ten świat, który większość ludzi odkrywa
jedynie w samych sobie, jeśli starczy im odwagi i cierpliwości,
aby oddawać się wspomnieniom. Kładę dłoń na piersi, czuję bicie serca. Patrzę na oszkloną szafkę, gdzie w rogu leży strzykawka Pravaza i ampułka azotynu amylu, wszystko, co może
być potrzebne w razie ataku. Czy usłyszeliby moje wołanie?
Upierają się, że to nie jest angina pectoris; nie tyle, aby mnie
przekonać, ile aby sami mogli w to wierzyć i spać spokojnie.
Zaczerpnąłem tchu. Zdaje mi się przy tym, że jakaś ręka spoczęła mi na lewym ramieniu, przytrzymując je w niewygodnej
pozycji, jakby uczynił ktoś, kto chciałby zwrócić na siebie moją
uwagę. Mnie śmierć nie zaskoczy znienacka. Krąży wokół mnie
od lat, słyszę ją, czuję jej oddech; okazuje mi cierpliwość, ja zaś
nie przeciwstawiam się jej i poddaję się rygorom, które narzuca
jej bliskość. Dogorywam w szlafroku, jak przystało na nieuleczalnie chorego, w fotelu z haftowanym zagłówkiem, gdzie moja
matka dożywała swych dni; jak ona siedzę przy stole zastawionym lekarstwami, nieogolony, śmierdzący, niewolnik różnych
ohydnych nawyków. Ale strzeżcie się: między jednym a drugim atakiem odzyskuję energię. Zjawiam się znów u adwokata
Bourru, który myślał, że już po mnie, i mam dość sił, aby całymi
godzinami odcinać własnoręcznie kupony w podziemiach różnych banków.
Trzeba mi żyć jeszcze tak długo, aby ukończyć tę spowiedź,
abyś musiała mnie wreszcie wysłuchać, ty, która przez całe lata,
dzieląc ze mną łoże, nie omieszkałaś nigdy powiedzieć mi wieczorem, ledwiem się do ciebie zbliżył: „Upadam ze zmęczenia,
już śpię...”.
W ten sposób starałaś się unikać nie tyle mych pieszczot,
ile słów.
13
To prawda, że źródłem naszego nieszczęścia były te nie
kończące się rozmowy, w których jako młode małżeństwo znajdowaliśmy upodobanie. Oboje byliśmy jeszcze dziećmi: ja miałem dwadzieścia trzy lata, ty – osiemnaście; i, być może, sama
miłość dawała nam mniej radości niż te wynurzenia dwojga
serc. Jak w młodzieńczej przyjaźni, przysięgliśmy niczego przed
sobą nie taić. Ja, mając tak niewiele do wyznania, że musiałem
upiększać moich kilka nędznych przygód, byłem przeświadczony, że i ty masz przeszłość równie ubogą jak ja; nawet sobie
nie wyobrażałem, abyś miała kiedykolwiek na ustach imię innego chłopca, nim wymówiłaś moje; nie wierzyłem w to, aż do
owego wieczoru...
Było to w tym pokoju, gdzie teraz piszę. Zmieniono tu
tapety, ale mahoniowe meble ustawione są tak samo jak dawniej; na stole stała szklanka z opalizowanego szkła i serwis do
herbaty, wygrany kiedyś na loterii. Światło księżyca padało na
matę. Południowy wiatr, hulający po równinie, przynosił aż do
naszego łóżka swąd spalenizny. Pamiętasz? Tej nocy wspomniałaś znów tego przyjaciela Rudolfa, o którym mi już nieraz mówiłaś, zawsze w mroku naszego pokoju, jak gdyby jego duch
stale zakradał się między nas w chwilach najbardziej intymnego
zbliżenia. Ale i tego było ci mało.
„Są pewne rzeczy, o których powinnam ci była powiedzieć
przed naszymi zaręczynami, kochanie. Mam wyrzuty sumienia,
że ci tego nie wyznałam... Och, bądź spokojny, to nic poważnego...”
Nie byłem zaniepokojony i nie uczyniłem nic, aby cię skłonić do zwierzeń. Ale nie oszczędziłaś mi ich, a nawet znajdowałaś w tym takie upodobanie, że w pierwszej chwili poczułem się
zażenowany. Nie, nie skłaniały cię do tego wyrzuty sumienia ani
względy dla mnie, jak zapewniałaś, sama w to zresztą wierząc.
Po prostu nurzałaś się w rozkosznym wspomnieniu, niezdolna się temu oprzeć. Może wyczuwałaś w tym pewną groźbę
dla naszego szczęścia; ale, jak się to mówi, było to silniejsze od
14
ciebie. Cień Rudolfa, czyś tego chciała, czy nie, błąkał się wokół
naszego łóżka.
Nie myśl tylko, że źródłem naszego nieszczęścia była zazdrość. Ja, który później stałem się wściekle zazdrosny, owej letniej nocy roku osiemdziesiątego piątego, kiedyś mi wyznała, że
podczas wakacji w Aix byłaś z tym nieznanym chłopcem zaręczona, nie odczuwałem nic, co by przypominało to uczucie.
I pomyśleć, że dopiero po czterdziestu pięciu latach mam
możność o tym mówić! Czy aby tylko przeczytasz ten list? Tak
niewiele cię to obchodzi! Wszystko, co mnie dotyczy, nudzi cię.
Już dzieci sprawiły, żeś mnie ledwie zauważała i słyszała, a od
kiedy mamy wnuki... Cóż, trudno! Spróbuję po raz ostatni. Być
może, umarły będę miał nad tobą większą władzę niż żywy.
Przynajmniej w pierwszych dniach po śmierci. Na parę tygodni odzyskam miejsce w twoim życiu. Choćby z poczucia obowiązku przeczytasz te stronice do końca. Muszę w to wierzyć
i wierzę.