Dom Ksiazki w Domu bez Kantów
Transkrypt
Dom Ksiazki w Domu bez Kantów
Dom Książki w Domu bez Kantów Magazyn księgarni mieścił się w suterenie. Krzątałem się tam przy rozpakowywaniu książek i umieszczaniu ich na półkach. W wolnych chwilach czytałem. Patrzono przez palce na te lektury, toteż chwaliłem sobie swoją posadę. Niestety, nic nigdy nie trwa wiecznie. Zmieniło się kierownictwo i skończyła się sielanka. Byłem kontrolowany przez nową kierowniczkę, która ilekroć stwierdziła, że nie mam nic do roboty, ściągała mnie na front, do jednej z dwu sal na parterze. Tam stawałem za ladą i gimnastykowałem się jako sprzedawca. W tej nowej roli byłem do niczego. Nie znałem asortymentu, gdyż w mojej dotychczasowej pracy magazynowej nie była potrzebna ta znajomość, i na pytania klientów przeważnie nie umiałem odpowiedzieć. Jeszcze bardziej niż ja eksploatowana była sprzątaczka Polcia. O ile ja się dwoiłem, o niej można było powiedzieć, że się troiła. Po zamieceniu pomieszczeń szła na piętro i tam, na zapleczu, pomagała Józiowi, specowi od kolportażu. Po zmianie kierownictwa przybył jej trzeci obowiązek. Nowa szefowa, zgodnie ze swą polityką „wykorzystania rezerw”, zapędziła Polcię na front, ją także, i kazała obserwować klientów, pilnować, żeby nie kradli. Polcia sterczała na parterze, na progu dwu sal. Nie była to moja sympatia, o nie. Nie mogłem znieść tych wścibskich spojrzeń, gdy wchodząc na zaplecze zastawałem ją zatrudnioną przy jakiejś mechanicznej czynności. Po rozchyleniu kotary z miejsca nadziewałem się na świdrujący wzrok tej prostaczki, która, przysiągłbyś, tylko pozornie obwiązywała pudła albo stemplowała paragony, a w rzeczywistości czatowała na każdego wchodzącego. Drażniło mnie jej podśpiewywanie, nie kończące się, bezsensowne mruczando, które towarzyszyło wymachiwaniu szczotką. Właściwie wszystko mnie drażniło, nawet jej picie herbaty – przykre nie tylko dla mojego ucha, ale i dla oka, gdyż po każdym siorbnięciu następowało mocne poruszanie szczęką, jakby ten płyn wymagał dokładnego pogryzienia i przeżucia. Każde jej odezwanie psuło mi krew. Na czyjeś pytanie: „Środa dzisiaj czy czwartek?” Polcia odpowiadała: „Czwartek dzisiaj, nie środa, tylko czwartek... czwartek... tak, dzisiaj czwartek.” Potrafiła dziesięć razy uraczyć uszy obecnych tym „czwartkiem”. Pełen nienawiści do babsztyla czułem się chory mając ją w pobliżu. Prymityw w spódnicy nie znał wyrażenia „mieć za złe” i zamiast tego rąbał „wściekać się”: – No i co, pani Czesiu, wściekała się pani na mnie wtedy, pamięta pani, a teraz widzi pani, że to ja miałam rację, że tak zrobiłam... Wtrąciłem się do rozmowy mówiąc: – Więc to tak, pani Czesiu? Jest pani zdolna do wściekania się? Nie spodziewałem się tego po pani. Chodziło mi o zaakcentowanie fatalnie dobranego słowa. Chciałem, aby moja uwaga, pozornie skierowana do Czesławy, odbiła się od niej i rykoszetem ugodziła Polcię, która stojąc w pobliżu nie mogła nie słyszeć moich słów. Przez długi czas nie wchodziliśmy sobie specjalnie w paradę; Polcia przeważnie działała na piętrze, ja w podziemiach. Różnica dwu kondygnacji. Zmieniło się z chwilą nastania nowej władzy i nowych porządków. Moja ulubienica schodziła piętro niżej, ja się o jedno piętro wznosiłem; następowało rozkoszne z Polcią spotkanie i wspólne, ciągnące nieraz przez dwie godziny przebywanie na parterze. Męczyła mnie Polcia i męczyli klienci z ich niezliczonymi pytaniami. „Oho – przelatywało mi przez głowę – ten mnie zaraz o coś zapyta.” Tych „lubiących pytać” wyczuwało się na odległość. Jeszcze on w progu, jeszcze się na dobre nie wgramolił, a ja już wiedziałem, że mnie o coś zapyta. „Czy jest?...” Nie wystarczyła mu odpowiedź, że „nie ma”, że „ta książka już była”; on od razu: „A kiedy?” Kiedy była, on ciekaw. Potem: „A może jeszcze będzie? A jaki to był nakład? A kto to wydał? A ceny pan nie pamięta? A jakiegoś dodruku się pan nie spodziewa?” Chciałoby się zaskomlić: „Ludzie, zostawta mnie w spokoju, jam tu magazynierem i jeno dlatego, że urlopy, li tylko dlatego widzita mnie za ladą. Moje miejsce jest w magazynie, znam się na magazynowej robocie, ale o tytuły książek mnie nie pytajcie!” Niestety, nie mogłem sobie pozwolić na wygarnięcie tego wszystkiego. – Przepraszam bardzo, czy może jest... Podniósłszy się ze stołka i spiorunowałem wzrokiem tę młodą kobietkę o ładnej, miłej twarzy, jeszcze jedną spośród „lubiących pytać”, tych, co nie wiadomo po kiego diabła zadają pytania zamiast brać, co jest, co widać, co wystawiono, bo przecież już dziecko powinno wiedzieć, że jak czegoś nie widać, to i nie ma. Toć mamy hiperinflację, a w takich nieszczęsnych czasach atrakcyjny towar błyskawicznie niknie z horyzontu. Tymczasem klientka, niezrażona nieprzychylnym spojrzeniem sprzedawcy, kontynuowała: – Nikt nie rodzi się kobietą, taki zbiór? – Nie, nie ma – odpowiedziałem na chybił trafił, bo przecież niemożliwe, żeby się taki tytuł uchował. Chcąc pokazać klientce, że nie rzucam słów na wiatr, że bynajmniej jej nie zwodzę, nie spławiam, przeciwnie, wiem, co mówię – zwróciłem się do koleżanki dyżurującej przy drugiej ladzie i zawołałem przez całą salę: – Nikt nie rodzi się kobietą, to już było, prawda? – Jest jeszcze parę egzemplarzy – spokojnie odpowiedziała koleżanka i podeszła z wyciągniętą ręką do działu książek psychologicznych. Po paru minutach zapytano o coś, co znajdowało się za moimi plecami, choć pojęcia o tym nie miałem. Tak więc znowu przez całą salę, pod adresem pana Edmunda, wiceszefa, przeleciał mój okrzyk: – Czy jest album Mój dom? – Jest – palec Edmunda został wymierzony właśnie w moją stronę, w półki piętrzące się tuż za mną. Obróciłem głowę. Rzeczywiście, jest Mój dom, jak byk widnieje ten tytuł na grzbietach woluminów, jest ich do licha i trochę, pokaźny, półmetrowej wysokości stos. Wystarczyło przekręcić się na stołku i nie wstając sięgnąć ręką. Klienci paradowali po księgarni z nieopakowanymi książkami, zamiast wziąć tyłek w troki i wyjść, aż w końcu traciło się orientację: zapłacił za tę knigę czy nie zapłacił? O ile jedni dokładnie wypytywali, to drudzy kupowali, co popadnie, nie patrząc na tytuł, a tym bardziej nie interesując się nakładem, nazwą wydawnictwa itp. Tylko strach przed inflacją zapędzał ich do księgarń. Kasjerka podniosła oczy na jednego z tych bibliofilów: był to już piąty czy szósty klient podchodzący do kasy z identycznym paragonem; więc zaciekawiona spytała: „Co to za książka?” Nabywcę zatkało, nie wiedział, co odpowiedzieć. „Pokażę pani”, obiecał. Być nieświadomym tego, co się kupuje! Inni przed nim kupowali, no to i on. On też to samo. Osobna kategoria to tacy, którzy o coś pytali nie otwierając prawie przy tym ust. Wstydzili się czy co? Można by pomyśleć, że pytają o pornografię. Ledwo dosłyszalne wychodziło z ich ust mamrotanie. Natężyłem słuch i to, co zostało wymamrotane, zinterpretowałem jako Pierwszą noc w górach. – To nie tu – brzmiała moja odpowiedź – to tam, w pierwszej sali, w dziale literatury pięknej. Że jak? Że to nie literatura piękna? Więc co? Okazało się, że nie chodzi o Pierwszą noc w górach, lecz o Pierwszą pomoc w górach, poradnik dla taterników. Jakże często musiałem się żołądkować: – Słucham? Nie dosłyszałem. Pan niewyraźnie powiedział. Proszę głośniej. Ale tytuł, tytuł? Jak? Nie rozumiem. Że co? Proszę powtórzyć. Dlaczego mamrotali? Bali się, żeby inny klient nie usłyszał? Przypisywałem tym ludziom myśli następujące: „Mnie, dla moich pięknych oczu, sprzedawca na pewno spod lady sprzeda. Ale jak zobaczy, że za mną tworzy się kolejka, kolejka chętnych na to samo, złaknionych tego samego, o, to już mi nie sprzeda, powie: nie ma. Więc trzeba po cichutku ten tytuł, jak najciszej.” Wszyscy jakby się zmówili, żeby najważniejszy wyraz w zdaniu wymawiać szeptem. – Czy dostanę Antologię dramatu ...skiego? – Poproszę o mapę ...ecji. – Czy można prosić o mapę samochodową województwa ...ańskiego? – Chciałbym plan ...owic. – A może jest plan ...owa? – Czy jest podręcznik do nauki języka ...skiego? I tak w kółko. Historia żywa mieszała się z Historią Rzymu, Działa szturmowe z Oddziałami szturmowymi, słownik czeski ze słownikiem szwedzkim, Sławni chłopcy ze Słownikiem wyrazów obcych, Dziennik Greena z Baśniami Grimma, opowiadania Andrzejewskiego z opowiadaniami Andrzeja Kijowskiego, a Wielki Gatsby z... wielkim kacem (mógłbym przysiąc, że człowiek po drugiej stronie lady nie pyta o powieść Fitzgeralda, a tylko uskarża się na wielkiego kaca). Mogłem mieć głęboko wyryty w pamięci tytuł Dobraczyńskiego Tylko w jednym życiu, ale co z tego? Co to pomoże? Niechluj połknie połowę sylab i zabełkocze: Ty...je...życiu. I nic nie pomagało „słucham?”.Utrapieniec zasypywał słówkami, przy czym to, co nieistotne, było wyraziste, a to, co ważne – mrukliwe. – Tam na wystawie, po prawej stronie, pomiędzy tymi używanymi egzemplarzami, jest książka pod tytułem Ty...je...życiu. Co mogłem począć z tym krzyżówkowym hasłem? Głowiłem się: Kobiety w jego życiu? Jak najdalszy od myśli, iż na tapecie jest pamiętnik cnotliwego pisarza katolickiego, skłonny byłem mniemać, że wchodzi w grę książka o Casanovie. Męczyłem się podwójnie. Kłopotliwe pytania klientów to jedno, a drugie to obecność Polci. Co rusz wchodził mi w pole widzenia jej szary fartuch. Odwracałem oczy, ale nie mogłem zapomnieć o uprzykrzonej obecności, zwłaszcza że ucho od czasu do czasu rejestrowało obrzydliwie piskliwy sopranik tej osoby, do której cały personel księgarniany zwracał się per Poluniu, a ja, „zły człowiek”, obrzucałem ją w myślach epitetem zgaga. I teraz dręczyła mnie obmierzła dwugłosowa fuga: głos Polci i głos kolejnego klienta: – Dzień dobry. Proszę pana, wyszła taka książka, już nie pamiętam kiedy, pod koniec zeszłego roku czy na początku tego roku, ale chyba jeszcze pod koniec zeszłego... Wstęp był przeważnie bardzo rozbudowany, a dykcja na poziomie obowiązującym absolwenta Wyższej Szkoły Teatralnej. „Przepraszam pana... może orientuje się pan... zapowiedziano w telewizji... widziałem na wystawie w Kordegardzie... brązowa okładka...” itd., itp. Potem, dokładnie w chwili, gdy miał nastąpić tytuł książki i nazwisko autora, słowa gdzieś niknęły między wciąż poruszającymi się wargami, wsiąkały jak resztka wody w otworze umywalki, w sekundę po zakręceniu kranu. Tylko w jednym, jedynym wypadku ciche odezwanie się klienta miało swoje uzasadnienie i nie można było mieć mu za złe, że zapytał szeptem tudzież połykając głoski. Pytanie brzmiało: – Czy mogę skorzystać z toalety? Jakimś cudem udało mi się zrozumieć już za pierwszym razem i rad, że chociaż na parę chwil Polcia zejdzie z moich oczu i „z uszu”, odrzekłem: – Ta pani w szarym fartuchu jest tutaj sprzątaczką. Ona pana zaprowadzi.