Sąsiedzi i domokrążcy

Transkrypt

Sąsiedzi i domokrążcy
Sąsiedzi i domokrążcy
Ilekroć spotykałem się ze swoim sąsiadem Józefem, coś mi szeptało: „Teraz!” Jakiś nakaz
odzywał się w duszy: „Zapytać go!” Józef był kiedyś świadkiem mojej awantury z ojcem.
Niechby mi wreszcie powiedział, jak to wyglądało w jego oczach – ta straszna scena.
Oczywiście, wspominanie jej należało zaaranżować. To znaczy stworzyć odpowiednią
sytuację. Trudno o tym gadać prosto z mostu. Klatka schodowa nie jest miejscem nadającym
się do omawiania takich spraw. No i trzeba przedtem wejść z człowiekiem w zażyłość.
Zbliżyć się z nim, przejść z delikwentem na ty, zaprosić do mieszkania na drinka. Odwrotnie,
zaprosić na kielicha i zaproponować brudzia. I dopiero wtedy. Dopiero wtedy przystąpić do
rzeczy. Nie wcześniej.
Ale żeby te wszystkie warunki zostały spełnione, musiało upłynąć trochę czasu. Nawet
nie „trochę”. Mijały miesiące, lata, spotykałem Józefa na progu swojej kawalerki, dwa kroki
od drzwi prowadzących do jego mieszkania, lub w windzie. Podczas gdy kabina dźwigu
niosła nas na nasze ósme piętro, padały błahe uwagi à propos życia w naszym mrówkowcu,
lecz to, o czym naprawdę chciałem mówić, tkwiło we mnie nietknięte.
W końcu jednak nadszedł upragniony dzień. Sprokurowałem wreszcie sytuację, w której
wspominanie starych dziejów stało się możliwe.
Tak więc, goszczę Józefa, mojego sąsiada zza ściany. Siedzimy naprzeciw siebie w mojej
kawalerce, mając pod ręką puszki z piwem. Trunek, jeśli można się tak wyrazić, pełni
podwójną rolę: zwilża nasze schnące pod wpływem gadania języki i – „rozwiązuje” je.
Od aktualnej życiowej sprawy zaczyna się pogawędka, która ma nas doprowadzić do
istotnej, ważnej dla mnie wymiany zdań..
Firma „Anhydro” przylepiła do szyby papier z wezwaniem adresowanym do lokatorów:
udostępnić zawory. Jakie zawory? Trzeba było dzwonić do administracji dla uzyskania
wyjaśnienia. Okazało się, że chodzi o zawory w podziemiach, a dotyczy to tylko jednego
lokatora, właściciela piwnicy nr 92. Mimo to zaprzątnięto w s z y s t k i c h tą bzdurą.
Miałem na głowie sprawę, której mógłbym nie mieć.
Już chyba z pięć lat minęło od mojej ostatniej bytności w zatęchłych lochach, tj. od czasu,
gdy swój boks odstąpiłem Tytłaczowi, naszemu sąsiadowi z tego samego piętra.
– A propos – zwracam się do swojego gościa – dlaczego ten Tytłacz, przychodząc do
mnie z opłatą za wynajem piwnicy, jest zawsze grubo ubrany?
Nie od dziś nurtuje mnie to pytanie i nasuwa różne przypuszczenia. Może on tu w
rzeczywistości nie mieszka, może jest zameldowany gdzie indziej? W domu będącym
własnością matki i ojczyma, ludzi wiekowych, wymagających opieki – czy przypadkiem nie
tam? Może Tytłacz z urzędu sprawuje opiekę? I prosto stamtąd, z innego domu przy innej
ulicy, przybywa do mnie z należną mi forsą?
Od początku w liście lokatorów widziało się wykaligrafowane czarnym tuszem imię
żeńskie: Marianna. Głównym lokatorem żona Marianna, Mańka. „Henryka Tytłacza” nie
uświadczyłeś.
I pomyśleć, że pierwsza rozmowa z tym nygusem, trzydzieści lat temu, w windzie,
podczas wspólnego zjeżdżania z ósmego piętra na parter, zaczęła się od jego przymówki:
„Panie, pan tu nie mieszka.” Tonem: ejże, panie, pilnuj się pan. Należało sobie dośpiewać:
trzymanie pustostanu i zamieszkiwanie gdzie indziej to, panie, kryminał.
Opinia Józefa o Tytłaczu brzmi lapidarnie:
– Taki chłopek roztropek.
A także syfiarz – mógłby dorzucić, gdyby to słówko było jemu znane. Ilekroć zmierza do
własnej piwnicy, rzuca mu się w oczy syf w sąsiedniej klatce, tej mojej a odstąpionej przeze
mnie naszemu wspólnemu sąsiadowi. Józef nadziwić się nie może rosnącej z dnia na dzień
rupieciarni.
– Jakieś połamane krzesła, jakieś zardzewiałe żelastwo, jakieś... – i wylicza
nagromadzone tam bez liku pierdoły.
Co zaś tyczy owego zjawiania się u mnie w grubym przyodziewku, Józef przedstawia
własny punkt widzenia. Moja hipoteza o wiecznym przebywaniu na innej posesji w roli
opiekuna zostaje zakwestionowana. Bo ja tak to sobie wyobraziłem: opiekun. Pełni funkcję
opiekuna, a raczej pod pretekstem opieki czatuje na czyjś zgon. Rzecz w tym, ażeby z chwilą
wykitowania matki lub ojczyma (a może macochy i ojca? czort wie) bezzwłocznie położyć
łapę na schedzie. Wedle Józefa rzeczywistość wygląda inaczej. Tytłacz jest stróżem na
budowie. Z trojakami do swojej pakamery dzień w dzień zdąża. Stąd zabiera, co mu stara
uwarzy, a może i sam sobie pichci, następnie pakuje breję do menażek i dosiada roweru z
siodełkiem owiniętym idiotyczną folią. Po czym ostrożnie, tak aby przytwierdzone do
bagażnika trojaki zanadto się nie chwiały, sunie na budowę. Przechodzący Józef widział go za
ogrodzeniem, zamiatającego. W porze obiadowej miotła idzie w kąt i przy akompaniamencie
pomlaskiwań zaczyna się machanie łyżką, wymiatanie wszystkiego, co zawierają trojaki.
Drażnią mnie obyczaje chłopka roztropka i teraz, w rozmowie z Józefem, daję upust
swemu rozdrażnieniu. Dlaczego, do cholery, witanie się z Tytłaczem musi być zawsze, w
każdych okolicznościach, połączone z macanką?! Górne kończyny uczestników powitania
muszą się zetknąć, koniecznie. Samo dzień dobry to dla tego gówniarza tyle co nic.
Psują mi humor wszystkie przypadkowe spotkania w klatce schodowej lub koło naszego
bloku. Oto jedno z nich. Winda sprowadza mnie na parter, wychodzę z kabiny, by natknąć się
na czekających. Blisko drzwi waruje sąsiadka, a nieco dalej gówniarz. Mówię dzień dobry
kierując swoje pozdrowienie do obojga. Ona odpowiada, on nie. Patrzy się jak wół na
malowane wrota i – nic.
Innym razem nieco odmienna sytuacja. Czekam na dole, aż zjedzie winda. Zjeżdża, drzwi
się otwierają, wyłazi gówniarz, a za nim jego połowica. Należałoby minąć się czym prędzej,
to znaczy byłoby pożądane, aby kabina rychło zmieniła pasażerów: jedni wychodzą, drugi
wchodzi. Ale nie, gówniarzowi nie wystarcza moje dzień dobry; nie zważając, że blokuje
wyjście żonie, nie przejmując się, że ona go popędza, staje jak wryty, by mi podać swoją
(obrzydliwą dla mnie w dotknięciu) grabę, wymusić macankę.
Albo nic, albo za dużo. Nigdy w sam raz.
Trzeci incydencik miał miejsce na ulicy, kiedy wracałem z supermarketu dzierżąc w obu
rękach torby wypchane zakupami. Gdybym nie powiedział dzień dobry, minęlibyśmy się bez
słowa. On bardzo daleki od tego, by z własnej inicjatywy pozdrowić. Usłyszałem jego dzień
dobry li tylko dlatego, że sam tę formułkę sekundę wcześniej rzuciłem. Ileż to razy przy
mijaniu się ze znajomym, a nawet znajomą, następuje wyścig: kto pierwszy? Nikt na nikogo
nie czeka, każdy chce być pierwszy ze swoim pozdrowieniem. Inaczej w przypadku
gówniarza. Ten czeka. Wtedy na ulicy było chyba jego życzeniem, abym przystanął i
wziąwszy w zęby jedną z toreb spróbował się z nim pomacać. Ale że nie byłem do tego
skłonny, on z kolei gotów był przejść niemo.
Albo za dużo, albo nic. Nigdy w sam raz. Umiar, złoty środek nie jest w stylu gówniarza.
Obok gównianego sąsiada – gówniarze domokrążni. Chcę teraz o nich mówić i by ze
swymi słowami przedrzeć się przez trzaski miażdżonej Józefowymi rękami puszki po piwie,
przed chwilą opróżnionej, natężam głos:
– Denerwują mnie ulotki zawieszane na klamkach, pizza nie pizza. Kto tych pętaków,
kolporterów tej makulatury, wpuszcza? Jakim sposobem wpieprzają się ci roznosiciele
reklamowej zarazy?
Zdaniem Józefa pętaki urządzają się tak, że dzwonią do pierwszego lepszego lokalu, pod
pierwszy z brzegu numer, mówiąc: „Przesyłka.” Oni właściwie nie kłamią; dla każdego
lokatora, nie tylko dla alarmowanego, oni rzeczywiście mają przesyłkę: reklamową ulotkę.
Demokracja wedle mojego rozmówcy to system najlepiej rozwijający w motłochu
cwaniactwo, spryt, przebiegłość. Demokracja stwarza najlepsze warunki, by lisie charaktery
mogły prosperować i co dzień wymyślać nowe oszukańcze chwyty.
Opowiadamy sobie drobne zdarzenia z naszego domowego życia. Jestem właśnie przy
głosie, a moja relacja zaczyna się od słów: „Na parę minut przed dwunastą.”
– Na parę minut przed dwunastą, schodząc z parteru, patrzę: dwie nieznajome paniusie za
szybą, przy domofonie. Zdawałoby się, że zaraz wejdą do klatki schodowej, ale nie, one jakoś
długo marudzą przy tablicy z klawiszami. Staję przed swoją skrzynką pocztową, przeglądam
zawartość, a tymczasem wpada mi w ucho: „Dzień dobry pani, nazywam się Iksińska.
Chciałabym panią o coś zapytać, czy może mi pani poświęcić dwie minuty?” Teraz
parosekundowa pauza, tyle ile potrzeba na zadanie pytania: o co chodzi? „Chodzi o to, że
obecnie wszyscy żyjemy w stresie.” Ona chciałaby się dowiedzieć, co lokatorka sądzi o tym
zjawisku; jakie widzi powody psychicznego dyskomfortu i czy zna sposoby zwalczania tegoż.
Właśnie o przyczynach stresu i sposobach radzenia sobie z nim Iksińska pragnęłaby
pomówić. Usłyszawszy odmowę uprzejmie przeprosiła i zakończyła nagabywanie życząc
rozmówczyni dobrego dnia. Spodziewałem się, że one, Iksińska razem ze swoją asystentką,
zaczną szturmować do innego mieszkania. Jednak nie, skrępowane być może moją
obecnością – odpłynęły. A więc przedstawiła się osobiście, owszem, podała swoje nazwisko,
ale tego co najistotniejsze nie powiedziała; nie pisnęła, że jest świadkiem Jehowy. Bo jestem
przekonany, że to była jehowitka, nikt inny. Para jehowitek. I tak łażą po domach,
naprzykrzają się ludziom, obrzydliwość, bo przecież nie chodzi tu o żadne duchowe wsparcie,
jest to polowanie na rekruta; celem nic innego, tylko powiększyć liczbę członków sekty.
Wilczyce w owczej skórze, a jeśli nie wilczyce, to lisice; ich natrętne uganianie się za
dwunożną zwierzyną, niczym się nie różniące od akwizycji i komiwojażerstwa. A ja podczas
tego jehowickiego molestowania tkwiłem przy swojej przegródce i kląłem w duchu: coś mi
jeszcze, oprócz codziennej reklamowej makulatury, wrzucono dodatkowo. Nie pierwszy raz.
Przedtem był to długopis; tego rodzaju podrzutek można znieść, nie gniewając się zbytnio,
teraz jednak gorzej: kapsel po butelce od piwa. I powiedz, Józefie, co za parszywa ironia losu.
Razem z kapslem chlust piwa wniknął mi do przegródki i zmoczył papierzyska. Gdybyż
wyłącznie reklamy, które się rzuca do kosza, pal sześć, ale to były dwie ważne rzeczy do
zabrania. No i teraz bierz i pakuj do kieszeni tę bibułę wilgotną, śmierdzącą piwem. Krótko
mówiąc, jakiś nicpoń oblał mi piwskiem rachunek telefoniczny i czystą książeczkę do
opłacania czynszu. A z tym kapslem i chluśnięciem – domyślasz się, jak było? Skurczybyk
zamelinował się w wiatrołapie, żeby wyżłopać piwo, i użył przegródki do otwarcia flaszki.
Wsunął w szparę szyjkę butelki, metalowa krawędź posłużyła jako zaczep. Czy wiesz, że do
tej pory, chociaż minęły dwa miesiące – ile razy otworzę swoją przegródkę, owiewa mnie
smród zastarzałego piwa?! Ale o kapslu to dygresja; zacząłem mówić o jehowitkach.
Jehowitki przy domofonie, wypytujące o stres. „Żyjemy w niepewnych czasach, człowiek
czuje się zagrożony, z lękiem patrzy w przyszłość i podlega stresom. Czy można z panią ten
problem omówić?” One oczywiście znają rozwiązanie problemu: zapisać się do świadków
Jehowy, wstąpić do ich zboru.
O tym wszystkim trajluję ze świadomością, że czas ucieka, a rozmowa wciąż nie zahacza
o rzecz główną. Jest jednak moim pragnieniem, aby do osoby mojego ojca dojść w sposób
płynny, taki, aby się to mojemu kompanowi wydawało naturalne. Naturalne, spontaniczne.
Nie dopuścić, aby mu zaświtało, że zamiast spontaniczności w grę wchodzi premedytacja.
Tymczasem Józef wspomina jeden ze swoich zakładów pracy i grasującego tam świadka
Jehowy. Ogarnięty misjonarskim zapałem człeczyna co rusz umoralniał ludzi; gdy udało mu
się zebrać większe audytorium, właził na krzesło, niczym na ambonę, i prawił z wysokości.
Natomiast „wtręt” w postaci długopisu to wcale nie przypadek; w przegródce Józefa – jak
się teraz dowiaduję – także wylądował ten arcypopularny przedmiot, nie było więc tak, że
komuś wymknęło się z dłoni to śliskie plastykowe cygaro, nie, domokrążca wrzucił je
całkiem świadomie, w celach reklamowych. Bo to nie był zwykły długopis, anonimowy.
Stacja obsługi samochodów, zamiast na kartce papieru, wydrukowała swoje dane na oprawce:
nazwa firmy, adres etc.
Podejmuję leżący mi na wątrobie temat, choć nie jest to ten obciążający mi wątrobę
najbardziej: dawna afera z ojcem. Po dwu puszkach piwska słowa same wylatują mi z ust:
– Człowiek jest jeleniem wiecznie wymykającym się z obławy. Łowcy szturmują do
moich drzwi albo telefonują. Wciąż rozlega się dzwonek przy drzwiach lub dzwonek
telefonu. Pełno ich po domach i w telefonicznej sieci; wszędzie roi się od domokrążców i
sieciokrążców.
Wysłuchawszy mnie, utyskującego na otaczające nas cwaniactwo i wszędobylstwo
wydrwigroszów, Józef daje przykłady z własnego podwórka. Jego syn dał się wykiwać. Co
prawda on sam sobie winien, a to przez brak kalkulacji.
Otóż starszy chłopak, Artek, kupił na raty drogi sprzęt do odtwarzania muzyki. Oferta
wydała mu się korzystna: 40 rat po 20 zł. Jedną z rat opłacił ojciec, w zastępstwie syna,
bardzo tego dnia zajętego. Opłata w banku: 7 zł 50 gr. A więc cena towaru, praktycznie
biorąc, okazała się o 40 procent wyższa. Jeszcze jedna sztuczka wydrwigroszy.
To zresztą drobiazg w porównaniu z inną niefortunną transakcją tegoż Artura: nabyciem
mieszkania za franki szwajcarskie. Czemu ta waluta? Bo niższe oprocentowanie niż gdyby
wziąć kredyt w naszej. Tymczasem złotówki spadły na łeb i trzeba ich więcej, by wyrównać
różnicę. Ile? 160 tysięcy. Mieszkanie miało kosztować 400, a będzie kosztowało 560. Amator
własnego dachu nad głową nałożył sobie pętlę na szyję i pociesza się tylko tym, że nie on
jeden dał się skusić niższym oprocentowaniem. Wśród rodaków są tysiące takich samych
frajerów, co padli ofiarą panoszącego się cwaniactwa.
Józef ma synów blisko, w tym samym osiedlu, ja swojego daleko, w Londynie. Jednakże
więź synowsko-ojcowska słaba zarówno w jego jak i moim przypadku.
Jego synowie przychodzą na stare śmiecie, ale rewizyt nie ma. W rozmowie wymknęło się
żonatym synom coś w formie niby ogólnikowej uwagi: lepiej, jak rodziciele oddaleni od
dorosłych potomków, dystans pewien między domami wskazany. Powiedziane to zostało bez
żadnych intencji, senior jednak podchwycił i zapamiętał. I choć blisko – nie odwiedza.
Zwłaszcza iż pieleszy młodszego z synów strzeże istny cerber. To jeszcze jeden powód
dystansowania się: pies, duży bydlak. Rasowy, aż do Braniewa pojechał Rafał (ten młodszy),
żeby kupić szczenię. Nie agresywne psisko, bynajmniej; targane za uszy przez brzdąca znosi
to cierpliwie. Co innego wobec przybysza. Synowa jest „mikra”, nie wiadomo, czy dałaby
radę utrzymać smycz w razie rzucenia się bestii na „intruza”. Józef już ma uraz – po tym, jak
został ugryziony na ulicy. Kieł trafił w żyłę, rezultatem skrzep, krew nie odpływa ze stopy. A
to nie żarty: u tej mistrzyni olimpijskiej skrzep dotarł do płuc powodując zator i śmierć przez
uduszenie. U młodej siłaczki, „wiesz, o kim mówię, no ta rzucająca młotem, dziwne, że nie
słyszałeś, aha, to dlatego, że nie masz telewizora”.
Bloki zamieniają się w psiarnie, mimo że klitki w odciętych od natury betonowych
koszarach zupełnie się dla psów nie nadają. Rzecz w tym, iż pies przyjacielem. Domownicy
na siebie warczą, aliści członek rodziny czworonożny swojemu nie odszczeknie. Stąd
potrzeba posiadania takiego stworzenia pod swoim dachem. Czegoś żywego, co można
pogłaskać, zaspokoić potrzebę czułości, wyjść z nim na spacer, a tym samym oderwać się od
współmałżonka, z którym (lub z którą) relacje nie najlepsze. Tak, tak, zapewnia mnie Józef,
to nie tylko „dziecinada, moda i kaprys”, jak przed chwilą raczyłem zauważyć. Nie przez
dziecinadę, modę i kaprys co trzecie mieszkanie w każdym mrówkowcu przeistoczono w psią
budę. W tym tkwi coś głębszego. Tu nadarza się wreszcie okazja, aby Józefowi, który dziwi
się mojemu samotnictwu, temu, żem obrał „solowy” sposób na życie, wywalić to wszystko,
co od godziny ciśnie mi się na koniec języka:
– Nie mam do kogo gęby otworzyć, racja, ale skoro przeważnie sytuacja w wieloosobowej
rodzinie jest, jaka jest, i w rezultacie kupuje się psa, aby było do kogo gębę otworzyć, no to...
to chyba lepiej żyć w osamotnieniu. Nie masz pojęcia, jakim piekłem było moje życie
małżeńskie, jakim zwłaszcza piekłem było moje życie kawalerskie, gdym mieszkał pod
jednym dachem ze swoim ojcem...
Dźwięk telefonu, który się raptem odezwał, zmusza mnie do milczenia. Ręka nawet mi
nie drgnęła. Demonstruję Józefowi swój absolutny spokój, zupełny brak ruchowej reakcji.
Zamiast do słuchawki moje słowa skierowane są do gościa:
– Widzisz? O tej porze! Już po ósmej, a jeszcze się naprzykrzają.
– Odbierz, bo to może twój syn.
– Nie, on wie, że do mnie dzwoni się po dziesiątej wieczór, bo przedtem telefon
przeważnie wyłączony.
Łyknąwszy haust piwa podejmuję:
– Moje rozpaczliwe wysiłki, żeby się odseparować od nieprzyjaznego świata. Wyłączanie
telefonu, uszy zatkane woskowymi kulkami, ściana wyłożona styropianem. To ostatnie mało
skuteczne. Roboty kupa, a efektu dupa.
Co do Józefa, narobił się niedawno przy instalowaniu nowych okien. Jeszcze jedna z
niezliczonych prac niestrudzonego majsterkowicza. W mieszkaniu nie pozostało już nic do
zrobienia. Co dalej? W praktycznym a przedsiębiorczym umyśle mojego sąsiada zakiełkowała
sprawa następnego miejsca pobytu, którym to miejscem będzie cmentarz. Wybrał się do
kancelarii kościelnej i oznajmił księdzu, że chciałby „nabyć kwaterę”.
Ksiądz spojrzał na niego dziwnie. Owo spojrzenie petent wytłumaczył sobie tak: być
może ta sutanna podejrzewa mnie o zamiar samobójczy albo o to, że jako człowiek chory
spodziewam się lada dzień wizyty kostuchy i dlatego chcę czym prędzej, pókim na nogach,
zapewnić sobie lokum w parku sztywnych.
Nie wyrywny ten kleszka: zamiast samemu załatwić sprawę, skierował Józefa do
proboszcza. „Niech pan się przejdzie po terenie parafii, gdzieś tam proboszcz powinien być.”
Zrażony trudnościami, petent machnął ręką.
Załatwianie sobie kwatery z myślą o wiecznym odpoczynku, w przewidywaniu końca,
który wcale nie musi być rychły – oto, co może strzelić do głowy emerytowi mającemu za
dużo wolnego czasu. Zaiste, autor takiego makabrycznego pomysłu to indywiduum w całym
tego słowa znaczeniu praktyczne. Przy tym ateista. A w każdym razie sceptyk. Obawy żadnej,
mimo sceptycyzmu, nie żywiący przed unicestwieniem. Do kościoła na mszę chodzi. To
sprawa wychowania, tradycji. Do spowiedzi również przystępuje. Onegdaj wyszeptał przez
kratki: „W piątki nie poszczę” i zdenerwowała go pełna zgorszenia reakcja spowiednika.
Mieć człowiekowi za złe, że w zwykły piątek przełknie kawałek mięsa! Toć nawet siostra
zakonna, wynająwszy chłopa do noszenia węgla, po skończonej robocie poczęstowała go
kiełbasą. „To nic, że dzisiaj piątek, pracownik fizyczny musi się dobrze odżywiać.”
Sceptycyzm Józefa, zaostrzony antyklerykalizmem, wyładowuje się w oświadczeniu:
– Dziewictwo Maryi? Kobietę można zapłodnić nie uszkadzając błony; robi się siatka
podczas miesiączkowania.
Jedna herezja pociąga za sobą drugą i tak dochodzimy do białych plam w biografii Jezusa.
Kiedy papieża uwięziono w Awinionie, istniała możność ujawnienia rewelacyjnych
dokumentów, z których wynikało, że Jezus był żonaty z Magdaleną i miał z nią dziecko.
Trzydziestoletni mieszkaniec Palestyny nie mógł być kawalerem, żydowskie prawo nie
tolerowało kawalerskiego stanu. Słucham zastanawiając się, skąd mój stroniący raczej od
książek sąsiad o tym wie?
– Odpuszczenie? – wykrzykuje Józef w pasji. – To jak to? Ojciec wysłał syna na śmierć?
– A tak, on mi śmierć w duszy zapisał – wyrywa mi się pod naporem myśli, co już chyba
od dwu godzin zaprząta mi umysł.
Na zdziwione spojrzenie Józefa wyjaśniam:
– Mówię o swoim ojcu.
– Ale ja mówię o Bogu! Wysłać syna na śmierć to byłaby eutanazja!
Poplątało się poczciwcowi; zamiast odkupienie palnął odpuszczenie, a słowo eutanazja
zostało użyte w znaczeniu: manipulowana śmierć.
„Józefie, obaj jesteśmy sceptykami, ale ty, w przeciwieństwie do mnie, najspokojniej
czekasz na wylądowanie w czarnej dziurze; ani cię ziębi, ani grzeje, że przepadniesz na
zawsze. Wystarczy ci świadomość, że twoi synowie, wraz z wnuczętami, będą odwiedzać cię
w twojej cmentarnej kwaterze.”
Podczas gdy tak przemawiałem do niego w duchu, Józef zdążył zmienić temat. Nurza się
on teraz w przeszłości peerelowskiej. Wtrącam swoje trzy grosze, obaj robimy przegląd
peerelowskich realiów. Dawne papierosy, tzw. poznańskie, sprasowane – oto, co wspominają
z zachwytem dwa stare pierniki, jeden i drugi już niepalący. Nie można jednak powiedzieć,
żeby nałóg zniknął bez śladu, owszem, został pewien odruch: po każdym hauście piwa Józef
sięga do paczki ze słonymi paluszkami i zamiast papierosa pakuje sobie do ust kruchy pręcik.
Pogryzając puste kalorie wspomina pobyt w Szwajcarii. Wydelegowany tam przez zakład
pracy, zabrał parę kartonów klubowych. W czystym górskim powietrzu – jakby zatliły się
szmaty. Spotkała Józefa identyczna przygoda co Hansa Castorpa, bohatera Czarodziejskiej
góry; ulubiony gatunek cygar, przywieziony do Davos z Hamburga, okazał się nie do użytku.
To samo z Józefem; cały zapas klubowych trzeba było wyrzucić. Ratunkiem okazała się fajka
i szwajcarski tytoń fajkowy. To jedno, co dało się ze względnym smakiem palić.
Józef wspomina carmeny – opiumowane; lekki, przyjemny zawrót głowy po każdym
sztachnięciu. A mnie się nasuwa kolejna reminiscencja literacka: pierwszy rozdział Popiołów,
odpoczynek po polowaniu, gawęda przy ognisku i kopcenie machorki. Kiedy młody
Olbromski pociągnął z wręczonej mu fajeczki, reakcja nastąpiła taka, jakby go zdzielono
pałką w łeb. Józef wysuwa domysł, że była to machorka z domieszką rogu (komentarz
zdradzający nieznajomość powieści). Znany mu jest ten złośliwy figiel: wsuwało się koledze
ukradkiem kawałek paznokcia do tutki, a efektem takiego połączenia (tytoniu z rogowatą
substancją) był dym zwalający z nóg. Jak w kalejdoskopie migają nasze z nikotynizmem
związane wspominki. Z odmętów zapomnienia co rusz wypływa barwny szczegół: dawne
przyrządy do napełniania papierosów; gilzy; przyżółcenie palców nikotyną; palców lub
zarostu u brodaczy. W Józefowej pamięci utkwił widok brody Szymona Kobylińskiego,
którego spotykało się na ulicy Emilii Plater. Kolor wąsów i brody wokół ust zdradzał
namiętnego palacza.
– Od czego zacząłem? – zastanawia się Józef. – Aha, od klamki.
Tytoniowy temat zaczęty od... klamki balkonowej. Trzeba ją było ostatnio naprawiać czy
też wymieniać, bo się zużyła. To skutki częstego, wieloletniego wychodzenia na balkon z
papierosem. Jeszcze wtedy wszyscy domownicy palili, jeszcze albo już. Józef i jego żona –
jeszcze, syn – już.
Tu uznaję za stosowne zawołać tonem zdumienia:
– Co za czasy! Balkon jako palarnia. Balkon albo klatka schodowa. Byle nie w
mieszkaniu. Dawniej paliło się wszędzie, mieszkanie, pociąg, tramwaj, nawet sala
koncertowa.
Przy ostatnich słowach nawiedza mnie wizja: wskroś zadymione powietrze patrzę na
estradę i na muzykujących dżezmenów, kątem oka dostrzegam, jak siedzący obok koleżka
sięga po paczkę giewontów, i przepełnia mnie uraza, żem nie został poczęstowany.
– Paliło się wszędzie – powtarzam. – A mimo to nie odczuwało się zupełnie potrzeby
wietrzenia. Lepszy tytoń?
To chyba jedyne wchodzące w grę wyjaśnienie: wyższa jakość tytoniu. Wyższa jakość
wszystkiego, sera, mięsa. W odpowiedzi na moją pochwałę dawnego białego sera Józef
opiewa smak dawnej słoniny. A także ryb. Np. kiełbie, małe żyjątka wymagające żmudnej w
kuchni obróbki, pracochłonne, ale to się opłaciło. Modlę się w duchu, aby nie padło
obrzydliwe słowo pycha lub pyszności. Niestety, modlitwa nie została wysłuchana, toteż
wzdrygam się słysząc:
– Na patelnię ciasto naleśnikowe plus kiełbie – pycha!
I nie na gazie smażenie, ma się rozumieć; pod patelnią buzował tradycyjny piec kuchenny,
taki z fajerkami i niezbędnym do fajerek pogrzebaczem.
Nie obeszło się bez wspominania dawnych zajęć, różnych chałtur, którymi się człowiek
parał. A trzeba przyznać, że przeszłość zawodowa Józefa jest imponująca. W swojej
specjalności był pionierem. Radar dla Okęcia, telefon komórkowy dla Pavarottiego, jedno i
drugie dziełem mojego sąsiada, speca od łączności. To on ratował sytuację, gdy zagrożono, że
samoloty będą omijać warszawskie lotnisko. Ze strony zagranicznych linii lotniczych ta
groźba. Po prostu ultimatum. Tenor, ten makaroniarski wyjec, także postawił sprawę na
ostrzu noża. Przyjedzie na występy do Warszawy pod warunkiem, że będzie miał możność
rozmawiania przez komórkę. Innowacje techniczne zostały niejako wymuszone. Józef za
pośrednictwem Szwecji sprowadził i zainstalował urządzenia radarowe. Nadajnik do
komunikacji komórkowej to także jego robota.
Mój znamienity gość prostuje nogi, potem cofa je wysuwając stopy z kapci, a gdy na
nowo otwiera usta, jest to już powrót do teraźniejszości. I do naszego domostwa. Ot,
mentalność człowieka z drugiego piętra. Zmuszony płacić za używanie windy, nie raczy
schodzić ze swojej niskiej kondygnacji. Po prostu złazić schodami. Gdy czas udać się do
zajezdni, ten kierowca autobusu uruchamia windę nie bacząc, że jest trzecia w nocy. Dwa
razy wszczyna hałas, raz naciskając guzik przy drzwiach do szybu, drugi raz – w kabinie. Nie
może sobie tego odmówić, inaczej opłata za windę szłaby na marne.
Opowiadam o włóczędze, co nocą woził się z piętra na piętro, zaglądając po kolei do
wszystkich klitek z zsypami śmieciowymi.
– Poszukiwacz skarbów w porze między pierwszą a drugą. Prosto z łóżka, w samych
gatkach, wyszedłem na schody i opieprzyłem dziada.
Bywa też odwrotnie: właściciele domów jednorodzinnych podrzucają nam swój towarek.
Jak temu zapobiec? Opodatkowanie? A czemu nie zmusić ich do używania pojemników?
Gdzie pański śmietnik, co pan robi ze śmieciami?
Józef w imieniu posesjonata odpowiada:
– A gówno to pana obchodzi! Co robię ze śmieciami? Zjadam.
Słowem, jak na dawnej wsi. Obieg zamknięty. Odpadki są wchłaniane. Dawna wieś to jak
statek kosmiczny. W trakcie podróży do gwiazd niczego się poza burtę nie wyrzuca.
– A wiesz, Józefie, to byłby ideał. Każdy śmieć, każdy odpadek, nawet ludzkie
wydzieliny, wszystko wykorzystane. Jak u Lema, w jego fantastycznonaukowych
powieściach. Podczas trwającej całe lata żeglugi niczego się w pustkę kosmiczną nie wywala.
W rakiecie międzygwiezdnej, podobnie jak w naturze, nic nie ginie.
Kiedy język trzepie te słowa, zaniepokojone spojrzenie omiata półki z książkami.
Wiadomo mi, gdzie jest Czarodziejska góra, a także gdzie są Popioły, ale gdzie wtryniłem
Obłok Magellana?
Ze śmieciarzami tudzież innymi domokrążcami mieliśmy do niedawna krzyż pański.
Drzwi do klatki schodowej stały dla każdego otworem, każda łajza mogła je pchnąć i wejść
na schody, wpakować się do windy, zasmrodzić kabinę, opluć podłogę. Więc uradziliśmy z
Józefem, że trzeba założyć domofon – jak przed laty. Był niegdyś zamek, klawiatura z
numerami mieszkań, połączenie telefoniczne, wszystko to już było, ale się zmyło, bo
buszujący menele włamywali się. Przez stłuczoną szybę wraża łapa sięgała do zamka, psuła.
Lokatorzy skapitulowali, nasz dom przestał być naszą twierdzą, lecz po latach odżyła myśl o
domofonie. Przywrócić, jeszcze raz zaryzykować. I tym przywróceniem zajęliśmy się obaj,
Józef i ja. Zmobilizowanie sąsiadów, zebranie funduszy etc. Dobra, udało się, został wynajęty
fachowiec i niebawem znowu zaczął działać domofon – u drzwi zaopatrzonych w zamek.
Niestety, nie nacieszyliśmy się długo komfortem, raptem jakaś kanalia jęła ekran z guzikami
oblewać czarną farbą, lepkim świństwem, co blokowało i rujnowało całe urządzenie. O ile
przedtem włamywano się, żeby wejść i korzystać z ciepła tudzież dachu nad głową, słowem, z
„chaty”, tak teraz zaczęło nas nękać szkodnictwo bezinteresowne. Z czystej złośliwości. W
miesiąc po naprawie sabotaż następował kolejny, remonty i dewastacje przeplatały się z
częstotliwością raz na miesiąc. I może ta klęska trwałaby do tej pory, może koniec końców
szkodnik postawiłby na swoim, a my, mieszkańcy, musielibyśmy się z tym pogodzić i po raz
drugi skapitulować, gdyby nie szczęśliwy traf. Lokatorowi z parteru cudem udało się drania
przyuważyć, przydybać, zatrzymać i przekazać w ręce policji. Dzielny chłopina, wielką sobie
w sercach sąsiadów wdzięczność zaskarbił. Dewastacje ustały, pytanie jednak, czy ten
złośliwy lub w rozum kopnięty maniak został ukarany, czy miał kłopoty z policją i sądem? A
może uszło mu to na sucho? Dziś ukaranie złoczyńcy nie jest sprawą prostą, wystarczy, że
delikwent wyprze się bezczelnie, zaprzeczy stawianym mu zarzutom, „ja tego nie
popełniłem”, będzie tak uparcie powtarzał – i czyń z nim, co chcesz.
Zgodnie z tokiem swojego myślenia:
– Każdy drań może się wbrew oczywistości wypierać – odzywam się. – I co mu zrobisz?
Mój interlokutor jest jednak zdania, że i w naszym liberalnym systemie, nawet w tej
obstrukcyjnej demokracji są sposoby zapędzenia łobuza w kozi róg. Stosuje się różnego
rodzaju chwyty. Na przykład taka wymiana zdań w trakcie policyjnego przesłuchania:
– Zarzuca się wam, obywatelu, żeście przed samymi Świętami zalali klawiaturę domofonu
czarną farbą.
– Nie przed Świętami, tylko po!
Przyznał się! Mniejsza o datę, istotne to, że trysnąwszy świństwem na przyciski zniszczył
urządzenie i przyznał się do tego.
Józef liczy na podchwytliwe pytania. Ja mu na to, że z człowiekiem stukniętym sprawa
beznadziejna. Można z niego wydusić przyznanie się do winy i nic to nie da, bo za pięć minut
on znowu: „Ja tego nie zrobiłem.”
– Tak było z moim ojcem – ciągnę z ulgą, że nareszcie dorwałem ten właściwy temat. –
Choćbyś ze skóry wyłaził chcąc go przekonać, że się myli, nic to nie dawało. Groch o ścianę.
Przypomina mi się konkretny fakt z czasów, kiedy był administratorem. On się nawet mienił
zarządcą. Zarządcą domu, w którym mieszkaliśmy, w tej pruszkowskiej willi „Idylli”, gdzie
się urodziłem i gdzie mi upłynęło czterdzieści lat bynajmniej nie idyllicznego życia. Mój stary
bardzo źle żył z lokatorami, więc oni, żeby nie stykać się ze zgredem, zaczęli czynsz
przesyłać pocztą. Ojciec, ile razy była mowa o lokatorach, wieszał na nich psy i wśród tysiąca
zarzutów i pretensji znalazła się sprawa zalegania z czynszem. Niejaki Bińkowski miał być
tym, który zalega z opłatą za jeden miesiąc. Wydało mi się to nieprawdopodobne. Czemu
ktoś, kto płaci od stycznia do grudnia, miałby jeden miesiąc, dajmy na to: sierpień, pominąć.
„To niemożliwe – powiedziałem do ojca – i zaraz ci udowodnię, że twoje roszczenie jest
bezpodstawne.” Poleciałem do Bińkowskiego, przedstawiłem mu sprawę. Sięgnął do swojego
archiwum i dał mi odcinek z poczty. Jest oto czarno na białym, że sierpień został opłacony.
Wracam, kładę ojcu na stół dowód wpłaty. Siada, nakłada okulary, bierze w ręce, długo się
wpatruje, nic nie mówi. Zdawałoby się, że nie ma już nic do powiedzenia. Zatkałem mu gębę.
Dobrze. Odnoszę kwitek Bińkowskiemu, wracam i słyszę: „Ty mi tylko z daleka pokazałeś
ten papierek, ale do rąk mi nie dałeś.” Ponownie drałuję piętro niżej i z powrotem, jeszcze raz
pod nos podsuwam dziadydze przyniesiony od Bińkowskiego dokument. Kolejne nakładanie
okularów, badanie, studiowanie. Zabieram, odnoszę. I co powiesz? Ten cholernik znowu mi
wmawia, że on kwitka do łapy nie dostał i nie miał możności dobrze się przyjrzeć. Aż mnie
ręka zaświerzbiła, żeby złośliwej świni, za jej bezczelność, dać w czachę. Wiedział, że po raz
trzeci do Bińkowskiego, w obawie przed śmiesznością, nie pójdę. Wiedział o tym i czuł się
panem sytuacji. Cud, że nie doszło do ojcobójstwa, tak mnie ta perfidna bestia rozjątrzyła. No
nie, do takiej ostateczności nigdy bym się nie posunął, tak tylko pieprzę.
Czym prędzej butelkę do ust; zwilżyć jadaczkę wysuszoną długim monologiem. Po czym:
– Tak to jest z ludźmi złej woli. Nie dojdziesz z nimi do ładu. Szkodnik będzie do usranej
śmierci utrzymywał, że uszkodzenie to nie jego sprawka, a delikwent, któremu dało się
dowód rzeczowy do ręki, będzie koniec końców łgał w żywe oczy, że było inaczej, że niczego
mu się nie przedkładało, a tylko pokazało z daleka. No i rób, co chcesz.
Teraz już gnam prosto do celu. Mogę nareszcie przypomnieć Józefowi ów dzień, kiedy
zostałem uszczęśliwiony wizytą ojczulka. Wtargnął tu swego czasu, wywąchawszy mój adres.
Gdy zaalarmowany gwałtownym, natarczywym dzwonieniem stanąłem za uchylonymi
drzwiami, trzeba mi było cofnąć się przed napierającym na chama staruchem. Tak więc w
1985, na rok przed swoją śmiercią, wtarabanił mi się tutaj i siedząc w tymże miejscu, gdzie
teraz Józef, uwaliwszy się bez proszenia w tym samym fotelu, wygadywał niestworzone
rzeczy.
– Józefie, skoro już tak o swoim ojcu język rozpuściłem, to dajmy upust innym
wspomnieniom. Bo ty tego człowieka widziałeś, a jakże, miałeś z nim do czynienia.
Całymi latami hołubiłem myśl o zbliżeniu się i zaprzyjaźnieniu z sąsiadem, by móc usiąść
z nim przy kieliszku i nawiązać do wydarzenia z roku 1985. Niechby mi przedstawił incydent
ze swojego punktu widzenia. Jak on to widział i zapamiętał.
Przez całe lata kombinowałem: jak to się właściwie działo? Od lokatora, który wychylił
głowę spoza swoich drzwi – a był nim Józef – mój stary domagał się wsparcia, tak? Chwilę
przedtem, na parterze, zwróciła jego uwagę tabliczka: Ośrodek Pomocy Społecznej, filia nr 5.
Więc niechaj ten facet, co stanął w progu swojego mieszkania, zjedzie na dół i sprowadzi mu
urzędnika z Pomocy Społecznej – tak to było? Nie padła żadna prośba; przybysz wprost żądał
interwencji, bo „nie można być takim bezdusznym, ja mam 84 lata”.
Dwugodzinne gadanie o bzdurach, strzępienie sobie języka i wlewanie w kałdun
ohydnego piwska nie będzie bez pożytku. Bez korzyści. Oto korzyść: rekonstrukcja faktu
tkwiącego mi w bebechach jak drzazga.
– Jak to było z tą Pomocą Społeczną? – zaczynam odgrzebywać tamten fakt. – Czy ty
wdepnąłeś do tego biura?
Zbyt wiele wody upłynęło od wydarzenia. Za bardzo zwlekałem, jak się okazuje. Z
pamięci mojego sąsiada już prawie wszystko wywiało. O zjechaniu windą na dół, o swoich
słowach po powrocie: „Zrobiłem, co pan sobie życzył” – o tym nie pamięta. Zaprzecza. On
tylko pomni, że wywabiony z mieszkania niesamowitym, przenikliwym krzykiem zobaczył
na korytarzu kotłowaninę, czyli moje szamotanie się ze starszym jegomościem. „Ojczym? –
zastanowił się Józef. – Ojciec?” Że to jednak sprawy rodzinne, więc lepiej się nie mieszać.
Dwa kroki wstecz i już po chwili zamknięte drzwi odgrodziły go od przykrego incydentu.
I oto mam tę cudzą wersję. Czyli tyle co i nic.
Kto wie, może po tym, co jego oczy zobaczyły, uznał mnie za potwora? Więc wyjaśniam:
– Musiałem wyrzucić go za drzwi. Z sinej dali diabli go przynieśli, wdarł się tu, zadał
sobie trud odbycia podróży, długiej i skomplikowanej, z dwiema przesiadkami, i wyłącznie
po to, żeby mi naurągać, wylać całą swoją nienawiść, powiedzieć wyrodnemu synowi, co
można najgorszego. Zionęło to wszystko na mnie akurat z tego miejsca, gdzie teraz siedzisz.
„Ja cię przeklinam co dzień. Ja ciebie spłodziłem, niechcący, prezerwatyw mi pękł.” Nie, nie
przejęzyczyłem się; prezerwatyw. Ani kondom, ani prezerwatywa, tylko coś jakby
pośredniego: prezerwatyw. Jemu pękł. Koniec, nie będę dłużej tego słuchał. Podszedłem,
wziąłem go pod pachy i zataszczyłem do drzwi. Wtedy zaczął wrzeszczeć, tak się wydzierać,
aż dotarło to do twoich uszu.
Unoszę do ust flaszkę, w której nie ma już ani kropli, i udaję bardziej podchmielonego niż
w istocie, takiego, co pod wpływem alkoholu puszcza farbę.
– „Ja ciebie spłodziłem”, przypomniał mi. I dodał: „Niechcący.” Jak ci się podoba takie
oświadczenie? On by chciał jednym tchem powiedzieć coś ku memu zawstydzeniu i po to,
żeby mnie sumienie ruszyło, a jednocześnie dźgnąć. Mam być wdzięczny, że mnie spłodził, i
wstydzić się swojej wrogości do własnego życiodawcy, a zarazem dobrze by było, żebym
odczuł całą jego pogardę wobec faktu spłodzenia, boć przecież stało się to niechcący. Chociaż
nie życzył sobie, żebym przyszedł na świat, to jednak oczekuje ode mnie wdzięczności. Co
sądzisz o takiej próbie połączenia ognia z wodą? Czcij ojca swego, któremu prezerwatyw
wziął i pękł. Przedtem klął na swojego pecha, a teraz mnie przeklina każdego dnia. Nie dało
się tego słuchać, a ponieważ dobrowolnie nie chciał wyjść, musiałem użyć siły.
Józef wstaje ze słowami: „No, pogadaliśmy sobie.” I jeszcze, z ręką na klamce:
„Dobranoc. I do następnego!...” Już sam, zanoszę do kuchni opróżnione puszki i butelki.
Moje myśli wciąż krążą wokół owego wypadku sprzed dwudziestu paru lat i osoby mojego
p r z y p a d k o w e g o życiodawcy. Urodziłem się przypadkowo, jestem ofiarą pewnego
pęknięcia. Dziś, gdy ciąży mi na karku siedem dych z kawałkiem, niewiele mniej niż on miał
wtedy, stwierdzam, że owo przeżycie zwietrzało dla mnie tak samo, jak zwietrzało dla
sąsiada. Wspominam tamto już nie jako obłożony klątwą syn, a jako mól książkowy, a co za
tym idzie, fanatyk językowego bogactwa. I nie treść tamtych zdań, lecz ich forma ma dla
mnie znaczenie; nie wstręt z powodu tamtego urągania, ale forma wypowiedzianych słów,
jednego właściwie słowa: prezerwatyw. Nie prezerwatywa mu pękła, ino – użyty widocznie
niejeden raz i skutkiem tego sfatygowany – prezerwatyw. Jak niektórzy w intencji
humorystycznej mówią koszul zamiast koszula, tak i tu, zamiast rodzaju żeńskiego,
zastosowano – nie dla śmiechu bynajmniej – rodzaj męski: ten prezerwatyw.
Wizyta osiemdziesięciolatka, co palnął: prezerwatyw. Ze wszystkich nachodzących mnie
całymi latami domokrążców ten jednak najbardziej zagrał mi na nerwach.

Podobne dokumenty