„Powroty do przeszłości”

Transkrypt

„Powroty do przeszłości”
„Powroty do przeszłości”
Wystawa składa się głównie z portretów fotograficznych mieszkańców wiosek położonych na terenie Spisza,
Beskidu Niskiego i Kielecczyzny. Jej integralną część stanowi ekspozycja starych sprzętów i narzędzi gospodarstwa domowego pochodzących z kolekcji Jurka Kujawskiego „Szpinaka”. Niektóre przedmioty ofiarowali sfotografowani ludzie, którym służyły one (a także ich przodkom) przez całe
dziesięciolecia, jak np. kołowrotek i zydelek Marii Molitoris „Rejusiowej” z Kacwina na Spiszu, pług i żarna Róży Guzy również z Kacwina,
sprzęty do wypieku chleba Heleny Poznańskiej i Józefa Pirowskiego z Koźmic Wielkich pod Wieliczką czy żarna Marianny i Józefa Drogoszów
z Czałczyna. Wspólna prezentacja, w ramach jednej wystawy, fotogramów i wyrobów rękodzieła, powiązanych z ludźmi danego regionu jest
próbą ukazania nieuchronności zachodzących zmian społeczno-cywilizacyjnych. Dlatego znalazły się na niej specjalnie dobrane i zaaranżowane drewniane i metalowe przedmioty codziennego użytku, które
dopełniając się ze zdjęciami tworzą w ten sposób wiejską, magicznobaśniową scenerię. Być może jednym skojarzą się one z przykrą atmosferę odległej i niechcianej „tubylczej egzotyki” z całym ubóstwem jej
inwentarza, dla drugich stanowić będą bezpowrotnie odwróconą stronę księgi żywota, dla innych przywołanie coraz to bardziej mglistych
wspomnień dzieciństwa, a jeszcze dla innych będzie to całkowicie realny, emocjonalny fragment ich własnych przeżyć, wiedzy i doświadczenia. Oni prawdopodobnie bez trudu rozpoznają „swojskie klimaty”
i wszystkie zebrane na wystawie sprzęty takie jak: koromysła (nosidła
Franciszek Mylon „Śwob”, Czarna Góra 2001
do wody), beczki na kiszoną kapustę, gliniane i ceramiczne garnki (kolekcja kamionki bocheńskiej), koła od wozu, makatki – kucharki, przetaki, stępy, pucoki, kołowrotki, jarzma,
maselnice, mątewki (rogalki), sierpy, kosy, łopaty do chleba i kosiory. Ze względu na ulokowanie ekspozycji warto przypomnieć, że w latach 50. ubiegłego wieku Nową Hutę w głównej mierze zasiedlali mieszkańcy wsi i małych miasteczek, którzy w trakcie powojennych migracji przybywali
tu szukając swego miejsca na ziemi. Dla nich, dawnych junaków i budowniczych miasta i kombinatu – w przeciwieństwie do ich wnuków
– owe narzędzia są dobrze znane z lat młodości. Na co dzień przedmioty te pokazywane są w Nowohuckim Centrum Kultury, gdzie w specyficznym klimacie wiejskiej „Chałupy u Szpinaka” podczas warsztatów na ścieżce eudukacyjno-folklorystycznej, pielęgnuje się ojczyste
dziedzictwo kulturowe, ciekawość i przywiązanie do tradycji. Zajęcia
adresowane są przede wszystkim do młodego pokolenia czyli użytkowników komputerów, Internetu, telefonów komórkowych, wielokanałowej TV, odtwarzaczy video, mp4, konsoli, tabletów i PlayStation3, którym tamtego rodzaju zabytkowe rekwizyty i tematy
fotograficzne kojarzą się z zupełnie inną epoką. Warto, by i oni dostrzegli zatrzymane w kadrze – ale i w realnym świecie – twarze ludzi
będących u schyłku życia, zmęczonych i spracowanych, a jednak
szczęśliwych. Po raz pierwszy wystawę, połączoną z uroczystym otwarciem z udziałem pisarza i poety Juliana Kawalca, urządzono
w 2002 r. w Klubie Muzyki Współczesnej „Malwa” w Krakowie. Potem była ona wielokrotnie prezentowana m. in. w ramach Miesiąca
Franciszek Szydlak „Spisok”, Niedzica 1994
Fotografii w Krakowie w Galerii Politechniki Krakowskiej „Gil”, w kawiarni „Rio” przy ul. Św. Jana oraz w Galerii „Obecnej” Muzeum Miasta Jaworzna i Galerii Fotografii MCK w Ostrowcu Świętokrzyskim, gdzie zdjęcia oprawione w drewniane ramy zawisły na celowo postawionym płocie.
Podczas wystaw i towarzyszących im spotkań wielokrotnie obchodzono „Święto Chleba”, celebrowane przez
Jurka Kujawskiego „Szpinaka”, połączone z degustacją wyśmienitego pieczywa powstałego według tradycyjnej
receptury w znanej mogilskiej piekarni Alicji i Janusza Pęgiel. Ten ważny akcent pojawiał się dlatego, że od-
wieczny kult chleba najdłużej przetrwał w tradycji ludowej, gdzie
uprawa roli, a potem wypiek chleba uchodziły za niezrównany akt
twórczy. Ponadto chciałem w ten sposób nawiązać do reminiscencji
z podkrakowskiej Trzciany, gdzie dawniej spędzałem wakacje u babci Katarzyny, która co tydzień wyrabiała ciasto na zakwasie, formując je nastepnie w słomianych koszyczkach, w czym bardzo chętnie
lecz niezdarnie jej pomagałem. Pod wieczór wypiekała z niego – w piecu zrobionym przez mojego dziadka Stanisława Dudziaka – ogromne bochny chleba. A nieco wcześniej małe i płaskie, rumiane podpłomyki z dziurkami, o fantastycznym zapachu, którego
niepowtarzalny smak do dziś rzewnie wspominam. Skoro już wprowadziłem pierwiastek osobisty, to wyznam, iż fotografie z „Powrotów do przeszłosci” nie były początkowo wykonywane z myślą o jakiejkolwiek wystawie, ponieważ robiłem je zwykle dla siebie, ot tak
– „do szuflady”, na pamiątkę wypadów za miasto. Ewentualnie jako
prezent-odbitkę dla ludzi napotkanych w plenerze. Zauważyłem boPani Ludwika z synem Maniusiem, Ropki 2003
wiem, iż obdarowywanie ich własnymi podobiznami dostarczało im
wiele radości. A nawet było powodem do nieskrywanej dumy, co i mnie przynosiło sporą satysfakcję. Tym
bardziej starałem się, przy okazji ponownych odwiedzin, nie zawieść ich zaufania i cierpliwości w oczekiwaniu
na obiecane zdjęcia. Jednak bywało, że nie zdążyłem na czas, i przy następnej wizycie nie miałem ich komu
wręczyć... Brak tamtych osób uświadomił mi – w myśl słów poety ks. Jana Twardowskiego: „Śpieszmy się kochać ludzi tak szybko odchodzą”, że właśnie dzięki utrwalonym na „kliszy” wizerunkom dłużej zachowam o nich
refleksyjne wspomnienia, dzieląc się z innymi zaczerpniętą od nich mądrością, czyli „zdrowym, chłopskim
rozumem”, i dobrocią – jak chlebem. Dziś już wiem, co znaczą te piękne w swej prostocie słowa. I jak wiele
ludzkich spraw musiało się wydarzyć, aby choć przez moment zatrzymać się w tym zabieganym świecie i zastanowić: co jest w życiu naprawdę ważne? Tych chwil zatrzymanych, które oczyszczają duszę dając dobro i miłość
wciąż jest za mało. Trzeba niekiedy wracać do przeszłości i do tych co odeszli, by znów iść odważnie do przodu.
I powracać myślami do bliskich, przyjaciół i znajomych, których jedynym świadectwem istnienia pozostanie
już tylko pamięć o nich. Jakże często doskwiera myśl, że nie zdążyłem ich bliżej poznać, zrozumieć, docenić
a nawet wysłuchać. Teraz już tylko poszczególne zdjęcia przywołują minioną codzienność z barwnymi, pierwszoplanowymi postaciami, z którymi miałem przyjemność spotykać się i rozmawiać. Powracają obrazy, oglądane z dalekiej perspektywy, ukazujące ludzi o charakterystycznych, szorstkich twarzach wychłostanych wiatrem, słońcem, deszczem i pracą.
Ale także wnętrza starych wiejskich
chat, które wraz z nimi odchodzą
już w przeszłość. One przenoszą widza w nostalgiczny klimat przypominając, że przed laty istniał tam
inny świat. Niewątpliwie biedny
i siermiężny, ale za to bezpośredni,
sumienny, szczery, prosty i otwarty.
Nasuwają się pytania o sens życia
i śmierci, radości i cierpienia, które
choć zawsze brzmią tak samo, to
ciągle są ważne i oczekują na odpowiedzi. One stały się inspiracją do
urządzenia tej wystawy. Czy takie
spojrzenie wstecz „przez ramię”
udokumentowane fotografią może
Pani Janasowa „Kredkowa”, Kacwin 2001
pomóc w rozważaniach nad istotą
ludzkiego bytu? Ulokowanie tego problemu w kontekście wystawy może się wydawać patetyczne i z pozoru
nieadekwatne do rangi przedstawionych tematów, ale ta kwestia, mimo gwałtownie zmieniających się warunków egzystencji – co dokumentuje wystawa – nigdy się nie dezaktualizuje. Dotyczy bowiem przemijania i wy-
roków przeznaczenia, które dotykają każdego człowieka. Na zdjęciach widać mocne
utożsamianie się ze swoim najbliższym otoczeniem, pochwałę odwagi i wierności Bogu
w ziemskiej wędrówce przez życie. Widać też
miejsca, skąd łatwiej dostrzec moralną perspektywę, niezwyciężoną potęgę miłości
i ducha nadziei. Dla mnie ogromne znaczenie miał wyjazd do Kacwina tuż po ataku na
Word Trade Center w dniu 11 września
2001 r. Na wieść o tych ponurych i przerażających faktach chciałem wówczas odreagować i wyjechać poza miasto. Uzasadniony
niepokój pragnąłem ukoić w zupełnie innym
otoczeniu, z dala od zgiełku, gdzie mógłbym
Róża Guzy z córką, Kacwin 2001
wyciszyć natłok myśli i szum informacyjny.
Spotkałem tam wielu zacnych ludzi, zwłaszcza znaną mi od lat mądrą i ze wszech miar szczodrą Marię Molitoris oraz niezwykle gościnnego, tryskającego humorem Antoniego Pacygę wraz z jego najbliższą rodziną i bratem Janem –„Korcockiem” – wspaniałym skrzypkiem. A w małym sklepiku długo rozmawiałem z panią Janasową „Kredkową”, pamiętającą jeszcze I Wojnę Światową. Zobaczyłem, że są ludzie, dla których liczą się, oprócz
codziennych trosk i radości, także wartości ponadczasowe: prawda, piękno, dobro, a wraz z nimi – miłość i rodzina. Także imponderabilia, czyli to, co jest niesłychanie ważne, ale nieuchwytne, nie dające się dokładnie
nazwać, zbadać i przewidzieć. A czemu warto się bez reszty poświęcić i pracować w pocie czoła przez całe życie
choćby po to, by jak najlepiej odegrać w nim swoją rolę. Te uniwersalne wartości udało mi się wyraźniej dostrzec
na wsi, szczególnie wśród starszego pokolenia. Dlatego bohaterami mojej wystawy są seniorzy. Tak trafiłem
najpierw do środowiska mieszkańców tej prastarej spiskiej wioski a potem na Kielecczyznę i Beskid Niski.
Mam cichą nadzieję, że udało się wówczas utrwalić ciepłe spojrzenie fotografa, będącego przyjacielem tych
osób, a nie zawodowego „łowcy obrazów”, dla
którego ważniejsze jest samo zdjęcie niż drugi
człowiek, z jego osobistą historią wpisaną
w dzieje narodu i państwa. Zasłuchany
w przeróżne, smutno -wesołe kawałki, ciągnące się niczym sinusoida, z własnymi napięciami i oddechami, nie nadążałem z notatkami
i nie zawsze sprostałem zadaniu wykonania
dobrego portretu. Nie żałuję tego, bo jak wiadomo, są rzeczy ważne i ważniejsze. Pod
wpływem i w kontekście wydarzeń z 11 września 2001 r. moi sędziwi rozmówcy często
wspominali – jako naoczni świadkowie – tragiczne wydarzenia XX. wieku, jakim były dwie
wojny światowe. Oni stracili w nich wielu
swoich krewnych i znajomych. Okropności
Pan Wincenty, Małogoszcz 2003
wojny ujawniły pogardę dla człowieka oraz
grozę absurdu eksterminacji ludzi bezbronnych i niewinnych, co w przeciwwadze pogłębiło tylko mój szacunek i pietyzm dla życia, które teraz lepiej rozumiem. Spośród ludzi, jakich wtedy odwiedziłem z aparatem fotograficznym, żyje już tylko niewielu. Nieuchronna kolej rzeczy sprawiła, że ten bliski, choć zbyt szybko zapominany – wraz z przemijaniem ludzi i wyznawanych przez nich wartości – świat przestaje już istnieć. Mam
nadzieję, że fotografie pomogą lepiej wydobyć te chwile i podkreślić ich ulotność. Jak wtedy, gdy wsłuchiwałem
się w ekscytującą opowieść zaczerpniętą prosto z życiorysów Marianny i Józefa Drogoszów z Czałczyna...
Nowa Huta, grudzień 2011 r.
Adam Gryczyński
Józef i Marianna znali się od dziecka. Razem
bawili się, uczyli w szkole, paśli gęsi i krowy za
wsią etc. Kiedy dorośli, zapałali do siebie miłością
wielką i namiętną, lecz nie dane było im się nią
cieszyć, ponieważ rodzice Józefa – bogaci jak na
przedwojenne czasy – kategorycznie nie zgadzali
się na ślub syna z piękną, mądrą lecz biedną Marianną. Młodzi przez 10 lat spotykali się za wsią
ukradkiem, zawsze w największej tajemnicy przed
swoimi rodzinami. Po pewnym czasie przyszło na
świat ich nieślubne dziecko, które wkrótce po urodzeniu zmarło. – Skoro zmarło – to nie musisz się
już żenić z Marianną, poszukaj sobie innej! – rzekli
rodzice do Józefa. Młodzi pomimo tego nieszczęścia jeszcze bardziej związali się ze sobą, wszystkim
na przekór. W 1935 r. na Wielkanoc w pobliskim Łopusznie Józef podszedł tuż po mszy w kościele do księdza kanonika,
aby wyjawić mu swój problem z ożenkiem. – A ile ty masz lat, synku? – zapytał ksiądz dobrodziej. –Trzydzieści – odparł Józef, a ksiądz na to: – Aaaa…no to już nie musisz się pytać rodziców o zgodę. Przyjdźcie, to udzielę wam ślubu.
Gdzie Twoja wybranka? – Za drzwiami zakrystii – odparł Józef. – To ją tu przyprowadź i znajdź świadków – polecił kanonik. Uradowany Józef wybiegł na rynek, sprowadził dwóch przypadkowych świadków i ksiądz udzielił młodej parze
ślubu, po czym małżonkowie spokojnie rozeszli się do swoich domów, każde z osobna nikomu nic o ślubie nie wspominając. Jednak pewna kumoszka doniosła niebawem o tym wydarzeniu rodzicom Józefa mówiąc – A wiecie, że Józek się
właśnie ożenił? I wówczas, po chwili…nałapano kur, kaczek, gęsi, nagotowano grochu z kapustą i ziemniaków, posłano
do karczmy znajomego Żyda po gorzałkę, wysłano bryczkę po matkę i brata Marianny (jej ojciec już wtedy nie żył),
a następnie po kapelę! Wyprawiono niespodziewane lecz huczne wesele, na którym bawiła się cała wieś! Później młodzi
wybudowali skromny domek, lecz wkrótce nadeszła wojna. A wraz z nią klęska wrześniowa, podczas której Józef cudem
uniknął śmierci. Otrzymał kartę mobilizacyjną do Przemyśla, ale zanim dotarł na miejsce, to byli tam już Niemcy.
Z trudem przedarł się z powrotem do rodzinnej wioski. Nastał czas hitlerowskiej okupacji, okres biedy i nieustannego
strachu o życie własne i swoich bliskich. A tuż po nim komunistyczny totalitaryzm sowiecki. Józef i Marianna mimo
odium zła, które na nich spadło – tak jak i na całą Polskę – żyli z sobą szczęśliwie, choć dni i lata mieli wypełnione
ciężką pracą w gospodarstwie domowym i na roli. Dzieci własnych – prócz tego, które zmarło przed wojną – już potem
nie mieli, ale za to ofiarnie pomagali w wychowaniu licznej gromadki dzieci nieżyjącego brata Józefa. Kiedy spytałem
Józefa o jego receptę na długowieczność i świetną kondycję, odparł, że jest to zasługa odpowiedniej diety. Codziennie
rano wypijał szklankę zaparzonego siemienia lnianego, spożywał marynowany czosnek i cebulę, a wieczorem kieliszek
nalewki ziołowej własnej roboty. Dodam, że widziałem go jadącego rowerem, gdy miał już ponad 95 lat. Wprawiło
mnie to w zdumienie, bo radził sobie, jak na swój wiek – znakomicie. Prócz tego miał doskonałą pamięć i wzrok. Bez
okularów czytał „Zielony Sztandar”, po który udawał się rowerem do miasteczka nawet zimą. Za kilka ofiarowanych
mu pamiątkowych zdjęć, wykonanych podczas naszego wcześniejszego spotkania, chciał koniecznie zapłacić aż 50 zł.
Długo przekonywałem go, aby tego zaniechał. Małżonkowie do końca życia byli pełni humoru i cnót wszelakich. Po
ich śmierci rozmawiałem z ludźmi, którzy zachowali o nich jak najlepsze wspomnienia. Marianna zmarła tuż przed
Wielkanocą 2002 r. w wieku 96 lat. W dniu jej pogrzebu padał deszcz ze śniegiem, wiał porywisty wiatr. Józefowi
z trudem wyperswadowano, by nie odprowadzał żony na cmentarz bo „złapie jakiego zapalenia”. Opowiadano mi, że
w dniu pogrzebu Marianny, kiedy rodzina i sąsiedzi odmawiali w domu różaniec przy jej zwłokach, Józef wszedł tam
z zewnątrz, położył się obok w kuchni w poprzek stojącego tam łóżka, i opierając się plecami o ścianę z całej siły prasnął
czapką o podłogę, aż wzbił się kurz. Zdecydowanym, silnym głosem rzekł: – Dziś ją, a za tydzień mnie pochowacie!
Mariannę złożono w mogile w sobotę, a w poniedziałek wielkanocny wystraszona jego słowami rodzina posłała po doktora Germana do miasteczka, by przebadał Józefa. Okazało się, że poza osłabieniem i rozbiciem przeżyciami nic mu
szczególnie nie dolegało. Dostał więc tylko zastrzyk na wzmocnienie i witaminy. Przez kolejne dni Józef prawie z nikim
nie rozmawiał, zamknął się w sobie ale nadal był sprawny fizycznie. Przechadzał się bez celu po podwórku i dużo rozmyślał. W czwartkowy wieczór po Wielkanocy nazbierał gałązek, usmażył sobie ulubioną jajecznicę i położył się spać.
Rankiem następnego dnia o 4:30, gdy syn jego bratanka – Andrzej, wychodząc do pracy zaglądnął do niego, to Józef
spał jeszcze oddychając spokojnie przez sen. Ale gdy pół godziny później ktoś z rodziny zajrzał tam znów – Józef już nie
żył. Przybiła go zgryzota po śmierci ukochanej, której ślubował miłość aż po grób…
Adam Gryczyński – pedagog, absolwent Uniwersytetu Jagiellońskiego, fotograf, dokumentalista i animator kultury.
Od 1983 r. pracuje w Nowohuckim Centrum Kultury w dziale foto-filmowym, obecnie jako Główny Instruktor. Należy do
Związku Polskich Artystów Fotografików i Społecznego Komitetu Odnowy Zabytków Krakowa. Posiada odznakę Zasłużony Działacz Kultury, Honoris Gratia i tytuł Nowohucianin
Roku 2008. Autor wielu indywidualnych wystaw fotograficznych, kilku książek z serii „Czas zatrzymany” oraz albumów:
„Aniołów krakowskich pieśń dla Jana Pawła II”, „Nowa Huta
– najmłodsza siostra Krakowa”, broszury „Franciszek Twaróg
– nauczyciel z Luboczy” i in. Zainteresowania: historia Polski,
turystyka samochodowa, Internet i muzyka gitarowa.
Jerzy Kujawski ,,Szpinak” – absolwent Akademii Wychowania Fizycznego
w Krakowie, instruktor ZHP – harcmistrz.
Od 1983 r. pracuje w Nowohuckim Centrum Kultury jako Główny Instruktor,
prowadzi imprezy masowe i warsztaty
folklorystyczne dla wszystkich grup wiekowych, ma stały dyżur programowy
w poniedziałki w godz. 15.00 – 21.13.
Jego hobby to turystyka, folklorystyka
i kolekcjonerstwo. Ma w swoich zbiorach
m.in. ponad 500 makatek-kucharek, 600
kieliszków, zbiory ceramiki, ponad 4.000
kulinarnych pozycji wydawniczych oraz
bardzo bogaty zbiór narzędzi i sprzętów
gospodarstw wiejskich. Jest Kawalerem
Orderu Uśmiechu oraz miłośnikiem, fanem i znawcą Nowej Huty. Posiada tytuł Nowohucianina 1999 Roku. Marzenie „Szpinaka”: utworzyć żywy skansen w okolicach Nowej Huty.

Podobne dokumenty