Ludzie przeszkadzający

Transkrypt

Ludzie przeszkadzający
Ludzie przeszkadzający...
...nie pozwalający się skupić. W teatrze, w kinie, w sali koncertowej. Najczęściej w tych
trzech miejscach. Ale nierzadko w innych, na przykład w kościele, gdy ma się nieszczęście
stanąć w pobliżu dewotki, takiej, co zachłystuje się słowami chóralnie odmawianej modlitwy,
wykrzykując histerycznym tonem: „Zdrowaś Maryjo.” Chce być w tym chórze solistką. Teatr,
kino, filharmonia, kościół, własny dom. Nawet we własnym domu narażeni jesteśmy, że ktoś
nam w czymś przeszkodzi. Będąc już zaawansowanym melomanem znałem Chopina,
Beethovena, ale jeszcze pojęcia nie miałem o istnieniu takiego muzycznego cudu, jakim jest
uwertura Tannhäuser; nadano ją przez radio akurat w tym czasie, gdy gościłem u siebie
kolegę. Przywarłem uchem do głośnika, a ten gadał. Kontemplowałem muzykę zachwycony,
zdumiony – i wściekły. „Stulże swój przeklęty pysk!” – pieniłem się w duchu na koleżkę,
który tym większą tryskał elokwencją, im większe widział u mnie zainteresowanie muzyką.
Nie było to jednak złośliwe; ofiarą złośliwości padłem 20 lat później. Już nie radio stało
się „kością niezgody”, lecz telewizor. Zaproszony do telewizyjnego studia, Jan Dobraczyński
opowiadał o swej przyjaźni z prymasem Wyszyńskim. Mojemu małoletniemu synowi nie
zamykała się jadaczka, więc przysunąłem swój taboret do ekranu. Widząc to zaczął jeszcze
bardziej pytlować. Im bardziej moje ucho przywierało do głośnika przy ekranie, tym
głośniejsze było jego ple-ple. Zbliżył się i krzyczał mi złośliwie w drugie ucho:
– Nie słuchaj! Nie słuchaj!
Był to protest smarkacza przyzwyczajonego, że jest pępkiem świata, i raptem czującego
się poza nawiasem.
Innym razem zakłócono mi odbiór filmu; wypadek bardzo specyficzny, gdyż osobą
przeszkadzającą była... aktorka z tegoż filmu, jedna z występujących w filmie gwiazd. Była
nią mizdrząca się Maria Schell, która jakże bardzo przeszkadzała mi sycić się wyborną grą
swego partnera, Yves Montanda. Starałem się tak patrzeć na ekran, by widzieć tylko aktora, a
nie widzieć aktorki.
Ale wróćmy do najczęstszych wypadków przeszkadzania: w kinie, w teatrze, w sali
koncertowej.
Pod koniec projekcji Wojen gwiezdnych – nieznośny brzęk. Stojąca pod ścianą bileterka,
podekscytowana tym, że film się kończy i po wypuszczeniu widzów z sali będzie mogła
wreszcie pójść do domu – niecierpliwie potrząsa trzymanymi w kieszeni kluczami. Ona już
chce budę zamykać i tak ją, psiakrew, ręka świerzbi.
Pustelnia parmeńska, francuskie arcydzieło filmowe, już na zawsze łączyć się będzie w
moim wspomnieniu z obżerającą się czekoladkami babą. Oderwawszy oczy od ekranu, na
którym Gerard Philipe cudownie wcielał się w postać Fabrycego del Dongo, zwróciłem się do
siedzącej obok smakoszki: „To pani już tak do końca będzie jeść?” A ona w odpowiedzi
macha ręką, jakby odpędzała natrętną muchę. Jakby moje słowa były chmarą brzęczących jej
koło uszu much.
Straszny był ten wieczór w operze, kiedy to Straszny dwór szedł jednocześnie na scenie
i na widowni. W tylnym rzędzie podpity meloman wtórował śpiewakowi: „Ten zegar stary
niby świat...”
Kuchnia w teatrze Ateneum. Na scenie kuchenne zaplecze dużej londyńskiej restauracji,
a na widowni, tuż koło mnie – mlaskacz. Nic nie jadł, nie. Lecz otwierał i zamykał paszczę, a
temu otwieraniu towarzyszyło mlaskanie. Można by pomyśleć, że uwierzył w smażące się na
scenie befsztyki, to znaczy wziął grę i markowanie za rzeczywistość.
Taka synteza knajpy i teatru zdarzyć się może nie tylko w Londynie; w Warszawie też. I
zdarzyła się. Zdarzyła się tym łacniej, że te dwa przybytki, restauracja Kameralna i teatr
Kameralny, sąsiadują z sobą drzwi w drzwi. Więc od stolika restauracyjnego lub od stołków
barowych przeturlało się na widownię dwóch pod dobrą datą. Ich kretyńskie uwagi,
nieopanowane ruchy, trącanie mnie łokciem... – przesiadłem się czym prędzej.
I wreszcie krakowska filharmonia, już nie istniejąca (spaliła się). W programie utwór
współczesny, spłodzony przez krakowskiego kompozytora. Na widowni jego zwolennik.
Koleżka, klakier. Wyrywał się z oklaskami jeszcze przed zakończeniem całości. Skończyła
się zaledwie pierwsza część utworu, on już wybuchał entuzjazmem. Skończyła się część
druga – jego frenetyczne oklaski. Koniec części trzeciej, ale nie ostatniej – to samo.
Trzaskanie dłonią o dłoń i wniebowzięta mina. Nie wiem, co bardziej drażniło: hałas czy
kabotynizm tego osobnika. Wyraźnie się zgrywał. Chciał zrobić reklamę koledze, ale przede
wszystkim chciał nam, wszystkim pozostałym słuchaczom okazać: „Patrzcie, ile ja czerpię z
tego przyjemności! A czerpię dlatego, bo się znam, bo mam uszy do słuchania, bo jestem
nieskończenie bardziej wyrafinowany niż wy wszyscy, politowania godni amatorzy Sonaty
Księżycowej i Poloneza A-dur.”
*
Rzeźnia, sztuka Mrożka w Teatrze Dramatycznym. Tragikomedia poprzedzona
prologiem. Ukazuje się Andrzej Szczepkowski we fraku. Głosi pochwałę piękna, kultury,
wytworności. Z satysfakcją patrzy na nas, publiczność. My, ludzie elegancko ubrani,
zachowujący się powściągliwie, rozsiewający dyskretną woń wody kolońskiej. Szczepkowski
schodzi z proscenium, by zmieszać się z nami, ludźmi z tej samej gliny, elitą, śmietanką
towarzyską stolicy. Siada w wolnym fotelu i teraz rozpoczyna się właściwe przedstawienie,
sztuka salonowa, w której się muzykuje, w której rozbrzmiewa sonata na skrzypce i flet, a
pierwsze słowa, jakie padają ze sceny, to coś, co zwykle kończy utwór teatralny: „Kocham
panią!”
I raptem wrzawa na widowni, gdzieś na balkonie. Wulgarne okrzyki, prostackie
śmiechy. No cóż, przeceniono nas, nie jesteśmy tacy wytworni jak się Szczepkowskiemu
wydawało. Są wśród nas jednostki zachowujące się, jakby były w cyrku lub na meczu
bokserskim. Szczepkowski podnosi się z fotela i ze ściągniętymi brwiami patrzy w tamtym
kierunku. Gromi wzrokiem chamusiów, zgorszony kręci głową.
Oczywiście szybko orientujemy się, że tam na balkonie są aktorzy, którzy podobnie jak
Szczepkowski zmieszali się z publicznością, a cały incydent został zaaranżowany i jest po
prostu częścią przedstawienia.
Był to jedyny wypadek przeszkadzania, który nie przysporzył mi cierpień, nie popsuł
krwi. Setnie mnie ubawił. Jakie szczere zgorszenie malowało się na twarzy Andrzeja
Szczepkowskiego. My, publiczność, śmiejemy się, a on unosi wzrok ku balkonowi – jakże
poważny, pełen ubolewania i dezaprobaty. Można by przysiąc, iż szczerze bolał z racji tego,
że nie ma na tym świecie miejsc w stu procentach wypełnionych kulturą, wysublimowanym
stylem życia. Chamstwo musi wedrzeć się wszędzie.