strona 11

Transkrypt

strona 11
deł, zabieranie paska, żeby nikt nie
mógł się powiesić. Dali ubranie więzienne, pasiaki i cieniutki kocyk do
przykrycia nocą.
- Byłem na 14. I 14 nas tam było. A
cela nieduża. Cztery łóżka piętrowe,
czyli osiem miejsc leżących. Reszta
spała na stojąco, oparta o ściany, bo
na podłodze nie było miejsca. Ja byłem
młody, to mogłem stać i spać. Starsi
mieli łóżka. Co mnie najbardziej bolało? Ubikacja, czyli beczka w kącie celi.
Wszystko się tam robiło. Cały dzień w
tym smrodzie. Żółty się zrobiłem od
tego, jeść nie mogłem – wspomina Jan
Marcinkowski Każdego dnia na Placu
Kościuszki była godzinka na spacer. To
właśnie na nim Jan Marcinkowski spotykał Marcina Lipowego. Marcin siedzi w celi z 23 rolnikami. Wśród nich
jest Jan Sobol, który w więzieniu zabija świnię i wynosi w spodniach chleb
i trochę słoniny dla swoich kolegów.
Normalnie chleba nie było. Strażnicy,
jak przynosili jedzenie, mówili: Oddacie zboże, dostaniecie chleb. – Zamiast
niego była ćwikła. Mówię do Sobola:
Karmią nas tak, jakbyśmy krowami
byli – mówi Marcin Lipowy.
WIĘZIENIE – 17 STYCZNIA
Po dwóch, trzech tygodniach Jana
Marcinkowskiego załadowali do wozu
i wywieźli do Urzędu Bezpieczeństwa
na 17 Stycznia w Lesznie. Tam rolnicy byli więzieni w piwnicach. Warunki gorsze niż na Kościuszki, bo zimniej i spało się na podłodze lub łóżku
betonowym (jedno w celi). Ale przynajmniej nie śmierdziało, bo nie było
kubła, tylko strażnicy wypuszczali do
ubikacji. Co dzień trzeba było się spowiadać przed prokuratorem. Więźniowie lubili do niego chodzić, bo mogli
się ogrzać. Prokurator krzyczał, pytał
z furią, kiedy oddadzą zboże, a rolnicy
cieszyli się, że jest im ciepło. Nic nie
było do roboty, a dla rolników nauczonych wiecznej pracy to nie lada trud
nic nie robić. - Ciężko się było przyzwyczaić. Ja byłem młody, więc było
łatwiej – mówi Henryk Kamieniarz. Ale ci starsi, długoletni gospodarze…
Jak oni to przeżywali. Często opowiadali, że jedną wojnę przeżyli, drugą
przeżyli, a tu po wojnie skurczybyki
zamknęli ich w więzieniu. Ludzie z
medalami na piersiach przychodzili. I
żeby takich zasłużonych zamykać? To
były kpiny. Szczyt świństwa.
- Nie obchodzili się dobrze z nami –
mówi Jan Marcinkowski. – Deptali
po palcach, pluli w twarz.
REPORTAŻ
Marcin Lipowy
z Bukówca Górnego
Na każdej sali byli kapusie, więc trzymało się język za zębami. Czasami
ktoś nie wytrzymał i coś palnął. Był
taki jeden w więzieniu, co przed wojną
handlował ubraniami, a po niej dostał
poniemiecką gospodarkę. Kilkakrotnie
w celi powtórzył: „Ja piszę do rządu
niemieckiego, niech ten Niemiec przyjeżdża sobie siedzieć na tej gospodarce-patarajdzie”. I już go strażnik
zabrał. Dwa dni go nie było. Jan Marcinkowski. – Okazało się, że w kacecie był. A wie pani, co to kacet? Takie
małe, zamknięte pomieszczenie, gdzie
puszcza się wodę. Tak długo puszczali, aż pod nos podchodziło, że więzień
zaczynał łykać i się dusić. I wtedy trochę upuszczali. I znowu dopuszczali. I
tak w kółko. Chłop po dwóch dniach
wrócił do celi, ale nic nie powiedział.
Niemowa się zrobił.
Był też w UB taki jeden z Boguszyna.Pewnego dnia Jan mówi do niego:
„Idź powiedzieć mojemu bratu, żeby
przyniósł papierosy, bo mi spać nie
dają po nocach”. Jak brat przyszedł,
mówi: „Człowieku, tyś jest zimny jak
lód”. A Jan nie czuł tego zimna. Brat
mówi: „Pieprzyć gospodarkę. Zajadę
do domu, do rodziny i będziemy próbowali ciebie wydostać”. Pożyczyli
zboża tu, tam, z kwitami siostra do
prokuratora przyjechała. I Jana wypuścili. Musiał przysiąść, że jak będą
pytać, jak było w więzieniu, to powie,
że dobrze. „Bo jeżeli powiesz prawdę,
wrócisz do więzienia i nie wyjdziesz”,
mówili. Jan był tak zastraszony, że
mówił to, co kazali. Tylko w domu
powiedział prawdę.
KOPALNIA
Jan wyszedł z więzienia po dwóch
miesiącach. Marcin po 10 tygodniach.
NaszeJutro
Jutro 11
11
Nasze
Podpisał dokument, że zamiast zboża
odda coś innego. Henryk 3 miesiące
siedział w więzieniu w Lesznie. Kolejne trzy spędził na robotach. Prawie wszyscy szli do kamieniołomów,
Henryk poszedł do kopalni.
Wśród więźniów kamieniołomu był
przyszły teść Henryka – Marek Miś. Wrócił wcześniej niż inni, po czterech
miesiącach – wspomina jego córka,
Eufrozyna Kamieniarz, z domu Miś.
- Zaziębił się tam, pękł mu wyrostek.
Pamiętam, że mama pożyczyła pieniądze lub kupiła zboże, żeby ojciec mógł
przyjść wcześniej do domu, dokładnie
już nie pamiętam. Z tym pękniętym
wyrostkiem pewnie by się tam wykończył. Wrócił do domu zrujnowany, ze
złamaną psychiką. Nic nie mówił o
kamieniołomach, taki był załamany.
On nigdy nie pomyślałby, że można tak
nie szanować drugiego człowieka.
Henryk miał więcej szczęścia niż Marek Miś. Dzięki znajomościom wśród
strażników dostał się do kopalni „Barbara-Wyzwolenie” na Śląsku. Był
pierwszym rolnikiem w kopalni i powodem szumu, jak zrobił się na Śląsku.
„Za co siedzisz?”, pytali zdziwieni górnicy, „To jedzenia brakuje, a tutaj rolników zamykają?” – nie mogli uwierzyć.
I z tego niedowierzania przyjechali
do naszej gminy. Przybyli, zobaczyli,
uwierzyli. Dzień wyglądał tak: pod
ziemią było się osiem godzin, ale dwie
godziny, sześć, a nawet osiem trzeba
było czekać u góry, bo przecież więzień może marznąć. Czasem nas śnieg
zasypał – tłumaczy Henryk Kamieniarz. - Jak taka kupka owiec staliśmy.
Owce, jak im zimno, to blisko siebie
stają, żeby się wzajemnie ogrzać. Tak
samo robiliśmy. Dla strażnika więzień był nikim. „Diabli z wami, i tak
jesteście na wykończeniu”, mówili.
Jak coś więźniowi się nie podobało,
to rozstrzelać i tyle. Dwa razy widziałem, jak zastrzelili ludzi. Wystarczyło
oddalić się pół metra od szeregu.
PO WIĘZIENIU
Marcin nie oddał niczego w zamian
za zboże. Jan i Henryk w ‘56 roku
wstąpili do spółdzielni, bo wiedzieli,
że nie dadzą rady oddawać planów. W
‘58 roku, kiedy już Gomułka dwa lata
rządził w Polsce i czuło się ulgę, wypisali się ze spółdzielni.
A Sobol, kolega Marcina Lipowego z
celi, wyjechał do Ameryki. Miał dość
takiej Polski.
Beata Szady