Taniec przedmiotów - Jakub Ciećkiewicz
Transkrypt
Taniec przedmiotów - Jakub Ciećkiewicz
C18 8.04.2011 Historie z paragrafem W matni AFRYKAŃSKI DLA POCZĄTKUJĄCYCH Jakub Ciećkiewicz Taniec przedmiotów N ajpierw podjeżdżają wózkarze. Rozstawiają rzędami stragany, rozpalają grille, ustawiają gary pełne ciecierzycy, misy wołowiny, mózgów, szaszłyków, ślimaków, szklanki wypełnione zieloną miętą i kostkami cukru... W powietrze bucha biały dym – zapala się ocean świateł. Trwa próba generalna przed spektaklem. Artyści wchodzą prosto z nocy. Człowiek z małpą szuka dobrego miejsca do pokazu. Akrobata rozbiega się i pewnie skacze pierwsze salto. Babcia Berberka, z tatuażem na brodzie, stawia – wprost na bruku – małą, karbidową lampkę i rozkłada ręcznie malowane karty. Zaklinacz węża gra na flecie. Kapele gnawa miarowo uderzają w bębny. Trwa uwertura, zapowiadająca największy teatralny spektakl świata. Jemma el Fna stroi się na festyn... *** Tymczasem pobliski bazar, zatopiony w oceanie lampek, demonstruje wielką dumę i godność przedmiotów. Skupieni kupcy, w nastroju powagi, przebierają dłońmi wśród stłoczonych rzeczy, dotykają, muskają, pieszczą „należą do nich i pozostają z nimi w stanie uwodzicielskiej intymności”*. Pod pretekstem pożyczenia jakichś narzędzi zwabiła go do piwnicy. Tam kilkakrotnie uderzyła go żeliwną rurką w głowę, a potem zarzuciła mu pasek na szyję… Poznali się 5 lat wcześniej. Agacie wydawało się, że znalazła wymarzonego partnera na dalsze życie. Zbyszek – znudzony swym pierwszym małżeństwem – bez wahania porzucił dla niej żonę i czwórkę dzieci. Przez jakiś czas mieszkali pod jednym dachem z Janem B., ojcem Zbyszka. Jednak relacje między ojcem i synem nie były najlepsze, po roku więc się wyprowadzili. Zamieszkali w wynajętym – nędznym i zawilgoconym – pokoju z kuchnią. Oboje pracowali w restauracji: on jako kucharz, ona w charakterze pomocy kuchennej. Z upływem miesięcy ich związek zaczął się sypać. Zbyszek dość szybko znudził się przyjaciółką, znudziła mu się też wierność. Gorące uczucie przetrwało jedynie u Agaty. Mimo to, po trzech latach przyszło na świat ich pierwsze dziecko. Było niechciane, przynajmniej przez Zbyszka. Noworodek prosto ze szpitala trafił do domu dziecka. Niedługo potem Agata znów zaszła w ciążę. Ukrywała ją przed rodziną i koleżankami z pracy. Nie kryła natomiast, że Wędrownik idzie powoli zaułkami suku i myśli o filozofce, prowadzącej w Warszawie sklepik marokański. Podczas niedawnego spotkania miała na sobie olśniewające buty – wysokie, białe, z baraniej skóry, odwróconej włosiem na zewnątrz – przywiezione prosto z Atlasu. Miała intrygujące spojrzenie: czujne, jasne, uśmiechnięte, zaciekawione światem, spojrzenie dziewczyny, która w razie potrzeby potrafi pokonać strach – wsiąść na wielbłąda i pojechać z karawaną solną przez Saharę. Pomiędzy butami a spojrzeniem ciągnął się śliski płaszcz nerwicy. Dorota pokrzykiwała, że Abdullach od 2 tygodni nie przysyła z Marrakeszu zakupionych towarów. Telefonowała, wyklinała, łamała sobie palce... Stali tak, w sklepiku o powierzchni 5 metrów kwadratowych, oglądali towary i próbowali nawiązać rozmowę. – Jak to, co robiłam w Maroku? Dorota uśmiechnęła się w końcu filuternie. – Organizowałam pielgrzymki muzułmanów do Mekki... Ale nie mówmy już o tym, lepiej nauczę cię kupować lampy. Najlepsze lampy są miedziane, ciężkie, pełne arabesek i kolorowych szybek, choć piękne, potrafią być też cynowe – wykonane starannie, precyzyjnie – z miłością – dla człowieka. Takie lampy wnoszą do domu ciepło, radość, spokój, harmonię, ale i nastrój tajemnicy. Takie lampy, magiczne księżyce wsadzone do kunsztownych klatek, robi się już tylko w Marrakeszu... Wędrowiec dotyka dłonią jedwabnych materiałów, przymierza egzotyczne czapki, kupuje czarną tunikę ze stoma maleńkimi, plecionymi guzami, czarodziejskie lustro wypracowane w kości i mosiądzu, kolczyki Szeherezady, magiczny, lśniący, błękitny szal z tafty. Każda z tych rzeczy przeszła przez wiele rąk, każda ma własną historię, żyje swoim życiem, przekazuje właścicielowi ludzkie ciepło i dobrą energię. Każda ma tylko jeden cel – jest nim sprawienie przyjemności. Oto prawdziwa esencja Marrakeszu! Zbyszek coraz częściej nie wraca na noc do domu. Żaliła się, że spotyka się z inną kobietą. Nie umiała jednak pogodzić się z jego odejściem. – Ona zawsze siedziała w kącie, nie odzywała się w towarzystwie. I wiecznie chodziła za Zbyszkiem, śledziła go, nie pozwalała mu od siebie odejść. Była nim zauroczona. Wszystko by dla niego zrobiła – w ten sposób opisywali ten związek ich wspólni znajomi. Zbigniew B., choć związany już uczuciowo z inną kobietą, mówił podczas rozprawy: – Nie odchodziłem od Agaty, bo i tak gdziekolwiek bym poszedł, ona poszłaby za mną. Kiedy urodziła ich drugie dziecko, znów zostawiła je w szpitalu i sama wróciła do domu. Zastała zamknięte drzwi. Stała na mrozie, bezskutecznie pukała, dzwoniła. Kiedy wreszcie udało jej się dostać do mieszkania, zastała w nim Zbyszka i jego nową przyjaciółkę. – On i tak z tobą już nie będzie! Możemy razem wychowy- wać twoje dziecko – wykrzyczała jej prosto w twarz rywalka. – Dwa dni później Zbyszek zażądał ode mnie, żebym zabiła jego ojca. Bardzo zależało mu na mieszkaniu Jana. Obiecywał, że jeśli to zrobię, zamieszkamy tam razem. Przysięgał, że zaopiekuje się naszym dzieckiem, które zostawiłam w szpitalu. Zapewniał, że wszystko się ułoży. Kiedy się zgodziłam, powiedział mi, w które miejsce mam uderzyć młotkiem, żeby popękały kości. Nalegał, żebym się upewniła, że na pewno nie żyje – wyjaśniała Agata. Parę dni później zjawiła się w mieszkaniu Jana B. i pod pretekstem pożyczenia jakichś narzędzi, zwabiła go do piwnicy. Tam kilkakrotnie uderzyła go żeliwną rurką w głowę, a potem zarzuciła mu pasek na szyję… Rodzina rozpoczęła poszukiwania ofiary następnego dnia. Jan B. mieszkał samotnie. Jego ciało znalazł Zbyszek. – Doskonale wiedział, gdzie szukać zwłok. Nie wezwał pogotowia, chociaż wtedy jeszcze nie było wiadomo, że pomoc nie jest potrzebna. Tylko oskarżony wiedział, że ojciec nie żyje – twierdził sąd w uzasadnieniu wyroku. Zbigniew B. do końca procesu konsekwentnie zapewniał, że jest niewinny. Przekonywał, że pomówienia Agaty to zemsta za zerwanie znajomości i zdradę. Sąd jej jednak uwierzył. Zdecydowała o tym m.in. opinia psychiatrów, którzy stwierdzili u kobiety łatwość ulegania wpływom. Dużą wagę miała też relacja ich wspólnego znajomego: – Zbyszek powiedział mi, że Agata zabiła jego ojca młotkiem – zeznawał świadek. Na miejscu zbrodni nie było jednak młotka. – Oskarżony mówił o młotku, bo właśnie nim polecił Agacie G. zabić ojca. Ona nie miała powodu zabijać Jana B. Lubili się, potwierdzili to świadkowie i sam oskarżony. Nie byłoby tej zbrodni, gdyby nie pomysł i żądania oskarżonego – argumentował sąd. EWA KOPCIK *** Wokół placu, który nakarmił już pierwszych głodnych, zbierają się typy o niezwykłych twarzach. Mężczyzna w czarnej galabii i wełnianej czapce przypomina Thomasa Mertona. Kobieta w lśniącym, amarantowym stroju, przykuwa wzrok lekkością kocich ruchów, śniady, do granic czerni, starszy pan świeci w ciemnościach białą brodą – ma wielkie, baśniowe, diamentowe oczy. Kapele gnawa zaczynają taniec. Wariują trąbki, bębnią bębny, dźwięczą dzwonki. Akrobaci fruwają pod sklepieniem nieba – jak anioły, połykacze nocy wybuchają strugami piekielnego ognia. Oszołomiony karzeł wpada w trans na metalowej beczce, wąż tańczy zawijasy, bajarz opowiada baśnie, a kowal rwie zęby. Na tarasie Grande Cafe de France, zasiadają międzynarodowe snoby, by z wysokości stolików, z daleka, z uczuciem wyższości i obcości, lustrować marokański festyn świateł, rytmów, smaków i zapachów. Tymczasem żeby odczytać plac Jemma el Fna trzeba usiąść po przeciwnej stronie, wśród tandety, na obskurnych ławeczkach – wspólnie z Berberami. Tuż obok, w długim szeregu, klęczą kobiety sprzedające placki „sięgają ręką po bochenek, podrzucają go lekko, chwytają, kołyszą nieco, jakby ważąc, poklepują kilka razy głośno… W taki sposób oferują chleb. Jego świeżość, jego ciężar, jego zapach*”. W tych plackach jest coś ludzkiego, coś prawdziwego, coś nagiego i coś intymnego. Jakaś tajemnicza, chociaż dobrze nam znana energia, którą przekazują spracowane ręce. Jakby mówiły: FOT. JAKUB CIEĆKIEWICZ L ubili się, nie miała powodu go zabijać. A jednak… – Gdy schodziłam do piwnicy, nagle naszły mnie czarne myśli. Poczułam, że muszę się na kimś wyżyć. Złapałam za żeliwną rurkę i uderzyłam Jana w głowę. Później zacisnęłam mu pasek na szyi... Nie wiem, dlaczego to zrobiłam... – mówiła podczas pierwszego przesłuchania w prokuraturze. Kilka godzin później zmodyfikowała tę wersję: – Wszystko było zaplanowane. Do zabójstwa namówił mnie Zbyszek. Powiedział, że jak zabiję jego ojca, to wszystko się ułoży. Przysięgał na wszystkie świętości, że wtedy zaopiekuje się naszymi dziećmi. Uwierzyłam... Prokurator oskarżył 30–letnią Agatę G. o zabójstwo z premedytacją. O podżeganie do tej zbrodni oskarżony został jej konkubent, 36–letni Zbigniew B. Sąd uznał, że są winni. Oboje trafili za kraty na 12 lat. Z otwartej paki starej, rozklekotanej ciężarówki, miasto demonstruje swą niezmienność „Oto, co mogę tobie ofiarować. Weź chleb w swą dłoń, on spoczywał w mojej.”* Jedna ze sprzedawczyń przyszła na plac z sześcioletnią córką, śliczną małą Berberką – myszkującą wesoło między kramikami. Wędrowiec przypomina sobie, że ma w plecaku kolorowe pisaki, notesy, kredki… wyciąga je i podaje małej. Dziewczynka podskakuje ze szczęścia, a cały kąt, wypełniony ludźmi, posyła mu – poprzez noc – wielkie, lśniące uśmiechy, które zlewają się w jednolitą smugę ze światłem bazarowych lampek. To nowa twarz tajemniczego miasta... *** W latach 60. na obiad chodziło się do restauracji „Kotubiya”, a noce spędzano w „Szeherezadzie”, przy Jemma el Fna, skąd goście, pod wodzą męża właścicielki, udawali się ochoczo do pobliskiego burdelu La „Riviera”. Szefowa Szeherezady, Madame Mignon, pół–Chinka pół–Francuzka, puszczała z płyt najnowsze szlagiery taneczne, rozlewała najdroższe koniaki, a w czasie burd sięgała pod bar po gumową pałkę. Zwykła mawiać, że potrzebuje jej głównie na Amerykanów. Stałymi gośćmi lokalu była wystrojona papuzio para małżonków: biała 22–letnia Angielko–Włoszka Ginette i śniady Marokańczyk Said. Chłopak był kochankiem arystokraty, który prowadził wielki dwór w Marrakeszu, a bladolica dziewczyna oddawała się za pieniądze bogaczom, czekając na rycerza, który zabierze ją kiedyś do Anglii. Takie to były czasy i takie upadki. Dziś kolację jada się w Le chat qui rit, knajpie prowadzonej przez korsykańskiego rzeźbiarza i filozofa – Bernarda Pasqualini, który zamieszkał w Czerwonym Mieście, podobnie jak 8 tysięcy cudzoziemców, spędzających tu emeryturę lub prowadzących interesy. „W Marrakeszu panuje niesłychana nonszalancja i wielka radość życia” – mówi. – „Podatki są niskie, pensje małe, płaca minimalna wynosi zaledwie dwieście euro. A mimo to ludziom się chce pracować. I sprawia im to przyjemność”**. Taki jest właśnie Marrakesz. Można go pokochać albo znienawidzić. Można w nim zbić fortunę albo się zatracić. Utonąć w świecie magii i rozpusty. Odkryć Boga! Zostać na długie lata. Zniknąć. Umrzeć. *** Na placu powoli gasną lampy. Niektórzy siadają w kucki, przykrywają się opończami i odpływają do nieznanych galaktyk. Wędrowiec pyta straganiarzy, czy gdyby nie było turystów, też organizowaliby swoje widowisko. Odpowiadają, że na Jemma el Fna świętowano zawsze. – To przecież cała nasza radość. W pierwszych promieniach wschodzącego słońca podróżnik wsiada w autostostop na Saharę. Zotwartej paki starej, rozklekotanej ciężarówki, miasto demonstruje swą niezmienność. Widać golibrodę tańczącego z brzytwą wokół mężczyzny w burnusie, staruszka, jadącego z żoną na osiołku, a potem powracający z placu orszak karła, otoczonego zmęczonymi akrobatami, sennymi tancerkami, muzykami dźwigającymi na głowach milczące instrumenty. *Elias Canetti, Gosy Marrakeszu ** De Volkskrant, Marrakesz oddaje duszę Europejczykom