Politolog

Transkrypt

Politolog
Politolog – premierowi *
Podczas inauguracji roku szkolnego w Zespole Szkół Zawodowych w Kurzętniku Pan Premier tak zachęcał młodzież do nauki: „Dobry ślusarz jest tysiąckrotnie więcej wart na
rynku niż słaby politolog, a o polityku już w ogóle nie mówię”.
Wypowiedź tyleż nonszalancka, co zakłamana, z niejedną fałszywą sugestią:
(1) Jeśli zostaniesz politologiem, to grozi Ci bezrobocie, lecz jeśli wybierzesz dyplom i zawód ślusarza, i będziesz dobry w swoim zawodzie, to czekają na Ciebie miejsca pracy. Dzieciaki mogą się nawet na to nabrać. Wcześniej tysiące młodych studiowały
nawet po kilka fakultetów, kończyły studia podyplomowe i robiły doktoraty zachęcane perspektywą kariery dla najlepszych w wyścigu dyplomów. Politolodzy bynajmniej nie dominują wśród bezrobotnych absolwentów uczelni. Choć plaga bezrobocia i umów śmieciowych
dotyka ich również, to wykazują się dużymi zdolnościami adaptacyjnymi, gdyż nauczono
ich myślenia, decydowania, socjotechniki. Funkcjonują z powodzeniem w tak różnych sektorach jak ubezpieczenia, bankowość, marketing, PR, media, urzędy, samorządy. Według
przeprowadzonych badań większość absolwentów nauk politycznych nie żałuje swego wyboru kierunku studiów i uznaje, że studia te były użyteczne w poszukiwaniu pracy i zdobywaniu zawodu.
(2) Jeśli politolog, to oczywiście słaby (politolog to zaprzeczenie dobrego fachowca,
np. ślusarza z konkretnymi umiejętnościami; o innych politologach niż kiepscy Pan Premier
się nie wypowiada). W normalnym rozkładzie statystycznym procent kiepskich politologów
jest podobny jak kiepskich historyków, pedagogów, księgowych, spawaczy, ślusarzy, stolarzy, polityków, posłów, premierów. Nic nie wskazuje na to, żeby akurat politolodzy byli
dotknięci jakąś szczególną zarazą, jak kasztanowce zżerane przez szrotówki. Powszechną
opinią o szczególnej niekompetencji cieszy się raczej inne środowisko – polityków. Trzeba
też być naiwnym, żeby wierzyć, lub obłudnym, by głosić, że ci politolodzy, którzy pozostają bez pracy, nie znaleźli jej po prostu dlatego, że są słabi jako politolodzy. Nawiasem mówiąc, niektóre marne szkółki z politologią „w każdej wsi” to efekt wcześniejszych zachęt
samych polityków (ludzie, uczcie się, to będzie dla was praca i kariera; wykładowcy – zaróbcie sobie). Nagle – w ślad za kryzysem i niżem demograficznym – następuje zmiana o
180 stopni. Wrócił szacunek dla techników bez magisterium, a szuka się oszczędności w
liczbie nauczycieli akademickich, etatów i wynagrodzeń. Urzędowa amnezja.
(3) Albo jesteś ślusarzem (stolarzem, spawaczem, hydraulikiem), albo politologiem.
Niejeden absolwent politologii czy socjologii, a nawet doktor nauk humanistycznych zajmuje się naprawą piecyków gazowych lub podobnymi usługami. Dyplom akademicki zupełnie w tym nie przeszkadza. Panu Premierowi również to nie przeszkadza i snu nie zakłóca.
(4) Polityk na rynku pracy obok ślusarzy i politologów? Pan Premier ma specyficzne
poczucie humoru. Miejsca pracy „w polityce” zależne od kwalifikacji? Znów Pan Premier
raczy żartować.
(5) Na studiach można nauczyć zawodu i konkretnych umiejętności tak samo jak
można wyszkolić ślusarza gotowego z marszu do swej roboty. Z tym założeniem wypomina się uczelniom, że są fabryką bezrobotnych, a politolog ma być tego przykładem.
Ta wypowiedź to kolejny „ukłon” Premiera w stronę politologów. Już wcześniej, przed
rokiem, stwierdził w wypowiedzi radiowej: „lepiej być pracującym, dobrym spawaczem niż
politologiem bez pracy”. I potem powtarzał swój sąd o „kiepskich politologach”. Tym razem spawaczy zastąpili ślusarze (czyżby byli w lepszej sytuacji?), lecz zaprzeczeniem przydatności i zaradności wciąż mają być politolodzy.
Wygląda na to, że politologia leży premierowi na wątrobie; ostrzega przed politologią
jak przed alkoholizmem lub konopiami. Już samo słowo ‘politolog’ w ustach Pana Premiera
2
jest epitetem, jako dyżurne określenie ludzi, którzy niepotrzebnie zajmują tak potrzebne
miejsce dla innych.
Czy to jakaś nerwica natręctw (wyładowanie frustracji na obiekcie zastępczym)? Obsesja? Medycznie nowy rodzaj fobii? Diagnozę pozostawmy psychoterapeutom.
A może to raczej socjotechnika? Wytykać palcem jednych, by ustawić w szeregu pozostałych. Na tej zasadzie nauczyciel wyróżnia w klasie chuligana lub przygłupa, sierżant w
wojsku mianuje wybrańca ofermą kompanijną, a lider piaskownicy wyżywa się na odmieńcu. Dla polityka to jednak zajęcie jałowe: o ile szczucie na Żydów, imigrantów czy homoseksualistów może przynieść jakiś kapitał polityczny, to nie wiadomo, co można by ugrać
społecznie na „ujeżdżaniu” politologów.
A może to uraz ideologiczny – sprzed 40 lat, po uprzykrzonych zajęciach z „podstaw nauk politycznych”? Głowie rządu, humaniście z wykształcenia, wypadałoby znać aktualny
stan, charakter i potencjał tej dyscypliny.
Przytoczona wypowiedź – równie przemyślana i mądra jak wcześniejsze nonszalancje o
kastracji pedofilów czy o żyrandolu – to klasyczny przykład demagogii, a zarazem nieprofesjonalnego zachowania zawodowca. Profesjonalizm polityka przejawia się m.in. w tym, że
waży słowa, przewiduje ich wymowę, odbiór społeczny i skutki, wie, kiedy ugryźć się w
język, jakich błędów nie powtórzyć.
Donald Tusk nie wyciągnął żadnych wniosków z reakcji absolwentów studiów politologicznych i pokrewnych już na pierwsze porównanie - spawaczy i politologów. Wtedy w Internecie studenci i absolwenci tych kierunków pytali: Gdzie są te miejsca pracy dla spawaczy? Może w polskich stoczniach? W bohaterskiej Stoczni Gdańskiej? W Irlandii? Były też
wypowiedzi zadziorne: Dlaczego Pan Premier sam wybrał tak niepraktyczny kierunek studiów jak historia, lecz odradza innym studia humanistyczne? Dlaczego nie doradził własnym
dzieciom, by odpuściły sobie uniwersytety – fabryki bezrobotnych i zdobyły solidne, użyteczne wykształcenie zawodowe? Czy lukratywne miejsca pracy dla jego dzieci to jedynie
wynik tego, że one akurat są niekiepskie? Były też zachęty dla premiera, aby sam – z lepszym skutkiem niż na swoim stanowisku – zajął się tym, do czego namawia (tzn. spawaniem) i karykatury, prześmiewcze fotki premiera w masce spawacza. A wreszcie i takie
wpisy: Policzyłeś, ilu nas jest, nim wypowiedziałeś nam wojnę?
Otóż polityk-profesjonalista wyciągnąłby wnioski z takiej pierwszej lekcji. Zrozumiałby,
ile traci przez nonszalancję i obrażanie ludzi, których oczekiwania - wzbudzone także
przez siebie – już wcześniej zawiódł. To ciekawy przypadek samobójczych skłonności u polityka. Przez długi czas w środowisku politologów (studentów, absolwentów, wykładowców)
krąg sympatyków Platformy Obywatelskiej był bodaj największy, liczniejszy niż sympatyków lewicy, PiS czy ludzi indyferentnych politycznie. Jednak Donald Tusk chyba uparł się,
aby tych ludzi sobie zrazić.
Eksponowanie w urzędowej roli własnych uprzedzeń to zachowanie nielepsze od fochów
Nikity Siergiejewicza, który tak nie lubił abstrakcjonistycznych bohomazów, że osobiście
rozpędził pewną wystawę. Wyobraźmy sobie ministra rolnictwa, który nie przepada za kukurydzą lub nawozami azotowymi i daje temu wyraz słowny oraz praktyczny; ministra rzemiosł, który osobiście nie znosi akurat szewców; szefa dyplomacji, który po prostu nie lubi
Ruskich ani Litwinów.
Jednak politycy nie ponoszą wymiernej odpowiedzialności za skutki swej nonszalancji i
swych obsesji. Nie płacą poszkodowanym odszkodowań za straty spowodowane bałamutnymi wypowiedziami i decyzjami. Zbigniew Ziobro nie pokrył strat szpitala na Wołoskiej ani
pacjentów, którym udaremnił transplantację. Pan Premier też może się nie przejmować
wynikami rekrutacji na studia politologiczne (na które w ten sposób wpływa) ani później-
3
szym rozczarowaniem młodych zwiedzionych jego radą, pseudoobietnicą „wszystko, byle
nie politologia”.
Głupstwa na temat politologów powielane bywają przez ministrów, urzędników, dziennikarzy, rektorów, profesorów nauk „prawdziwych” lub „konkretnych i praktycznych”. Choć
wyróżnia się akurat politologów, to przebija prymitywnie użytkowy stosunek do uniwersytetów i humanistyki w ogóle, do masy „nikomu niepotrzebnych” filozofów, polonistów, etnologów, historyków sztuki. Młodzieży i wykładowcom wmawia się, że jeśli dla kogoś brak
pracy, to tylko dlatego, że wybrał zły kierunek studiów (jak nieodpowiednią żonę), zaś
uczelnia uczyła go „niepraktycznie”. Politycy nieudolni we własnym zadaniu tworzenia
miejsc pracy przerzucają swój wstyd i kłopot na uczelnie. Zmuszają je do udziału w grze
pozorów, jaką jest permanentny pościg w ofercie kierunków i programów studiów za popytem – jak za zajączkiem z lusterka. Częściej mieszajcie tę herbatę bez cukru, to będzie
słodsza.
Czy naprawdę politolodzy są zbędni? W demokracji, która potrzebuje obywateli nastawionych refleksyjnie, zdolnych do myślenia politycznego, wyposażonych w wiedzę społeczno-polityczną, znajomość procedur, mechanizmów decyzji i wzorów działania zbiorowego?
Może politologów jest już zbyt wielu, mamy nadprodukcję? Czy też politycy nie widzą dla
nich miejsca tam, gdzie ich brakuje? Przyjrzyjmy się programom szkół wszystkich szczebli
oraz wymownym sondażom stanu wiedzy obywatelskiej przeciętnych Polaków, w tym tych
„wykształconych”. Zobaczmy, kto doradza politykom, nosi za nimi teczki, kto dostaje etaty
doradców i głównych specjalistów, wreszcie – kto zajmuje się polityką na wszystkich szczeblach. Raz po raz wyziera żenująca amatorszczyzna, dyletantyzm, zwyczajna ignorancja
ludzi zajmujących się polityką bez odpowiedniego wykształcenia. Oczywiście nie brak
kompetentnych polityków, działaczy, urzędników po innych fakultetach. Z drugiej strony,
nie wystarczy być politologiem (nawet wybitnym), aby zostać politykiem (choćby dobrym).
Jednak pogarda dla politologów w kręgu tak nisko ocenianej społecznie „klasy politycznej”
świadczy raczej o tej „klasie” niż o politologach, nawet jeśli wielu z nich przynosi wstyd
swojej uczelni lub swojej dyscyplinie naukowej.
Może raczej politolodzy są niewygodni? Chyba niewygodna jest ich wiedza wyrażona w
analizach, diagnozach, komentarzach, prognozach, w roli krytycznych badaczy ukazujących alternatywy, niewygodna jest też edukacja polityczna zwykłych obywateli, tych nieraz
naprawdę przypadkowych wyborców. Fakt: łatwiej steruje się społeczeństwem, w którym
jest więcej ślusarzy i spawaczy niż politologów, socjologów, filozofów. Politolodzy nauczają, że nie wystarczy manipulatorska sprawność w marketingu i rozgrywkach personalnych,
by być politykiem produktywnym. Żadne manewry personalne ani PR i propaganda nie zastąpią programu, kwalifikacji merytorycznych, reprezentatywności, poparcia społecznego.
Niechęć polityków do politologów zapewne wynika z faktu, że to oni w mediach komentują
kolejne ich wpadki, kompromitacje czy demagogię. Politolodzy nieraz mówią o błędach,
których można było uniknąć. Premierowi i partii rządzącej chyba przydałaby się dziś taka
wiedza i namysł – jak nie pogrążać się własnym stylem działania. Przyda się również następcom – ktokolwiek to będzie. Jednak na porady, przestrogi i krytykę politycy wolą reagować irytacją, złośliwościami i budżetowym odwetem (wam obetniemy). Jak dawni
władcy, którzy ścinali głowę posłańcom za złe wieści. Media z kolei znajdują czas na propagowanie kultury języka (chwalebne) czy kultury kulinarnej, natomiast politologom dają
trzy minuty, z tego dwie do wycięcia.
Złośliwości pod adresem politologów pachną oligarchizacją. Samowystarczalne elity nie
hołubią zbyt dociekliwych obywateli ani nauczycieli myślenia, nie lubią mędrków oceniających ich kompetencję i profesjonalizm. Nie pragną też armii kandydatów do zastąpienia.
4
Niech każdy robi swoje: spawacze niech spawają, studenci studiują, wykładowcy wykładają, a politycy politykują. Choć oczywiście nikt tego nie powie otwarcie.
Panu Premierowi doradziłbym coś: Zamiast lekkomyślnymi opiniami wpuszczać uczniów i
ich rodziców w maliny, lepiej byłoby ich przekonać, że historyk z wykształcenia, a polityk z
przyuczenia naprawdę umie sobie poradzić z bezrobociem.
Mirosław Karwat, politolog, profesor nauk humanistycznych.
* Dziennik Trybuna, nr 75/2013, poniedziałek 9 września, ss. 10-11.