Tu jest mój dom, tu jestem szczęśliwy

Transkrypt

Tu jest mój dom, tu jestem szczęśliwy
Marcin Silwanow
[email protected]
Tu jest mój dom, tu jestem
szczęśliwy
Copyright by Marcin Silwanow
2007
Rozdział II
Czas w mieście płynął jak rzeka. Raz zwalniał, innym razem przyspieszał,
jednak nic szczególnego się nie wydarzyło. Chodziliśmy do szkoły, Ŝyjąc od dzwonka
do dzwonka, kiedy to juŜ rytualnie biegliśmy szybko do kibelka na obowiązkowego
papierosa. To było jedyne urozmaicenie, jedyna osłoda całej tej szkolnej monotonii.
W zasadzie to szkoła prawie wcale nas nie interesowała, a kolejne lekcje odróŜniała
od siebie tylko nazwa. Wyjątek stanowiły lekcje polskiego. Wtedy oŜywaliśmy z
odrętwienia i słuchaliśmy słów nauczycielki, która jak nikt inny potrafiła zainteresować
wykładanym przez siebie przedmiotem. Te lekcje to był w ogóle fenomen, bo
zdarzało się nawet czasem, Ŝe sami zgłaszaliśmy się aby zabrać głos, co w naszym
przypadku było absolutną rzadkością. Od dzwonka do dzwonka, od papierosa do
papierosa, mijały nam szkolne dni. Prawdę mówiąc, to coraz bardziej olewaliśmy
naukę i wszystko co z nią związane. Przestało nas to interesować, bo Ŝyliśmy czymś
innym. DuŜo czytaliśmy, czasem nawet jakiś wiersz napisaliśmy, no i tęskniliśmy,
bardzo tęskniliśmy za górami. Za prawdziwym Ŝyciem w górach. Coś nam odwaliło i
przez pewien czas zafascynowani byliśmy himalaizmem. Czytaliśmy opisy wypraw w
najwyŜsze góry świata i snuliśmy marzenia o zdobywaniu himalajskich olbrzymów.
Kilka razy nawet chodziliśmy na sztuczną ścianę i na most kolejowy, Ŝeby się
powspinać. Jednak wspinaczkowa pasja minęła tak szybko jak szybko się pojawiła,
choć nie powiem, urok zdobywania najwyŜszych gór gdzieś w nas pozostał i dalej z
ciekawością oglądaliśmy zdjęcia czy filmy o tej tematyce. Innego praktycznego
przełoŜenia nasze wspinaczkowe zainteresowania nie miały.
Któregoś dnia pod koniec pierwszego semestru wpadła nam do głowy myśl.
Pojedziemy w Bieszczady zimą. Skoro byliśmy latem to moŜemy i w zimie, a czekać
do wakacji to zbyt długo. Coś w nas drgnęło i juŜ wiedzieliśmy, Ŝe dopniemy swego.
Pojedziemy. Pomysł przyszedł we właściwym czasie, bo zbliŜały się długie zimowe
ferie, a my nie mieliśmy nic do roboty. Poza tym przyciągała nas magia Ŝycia w
górach, w prawdziwie surowych warunkach. Długo się nie zastanawialiśmy i gdy tylko
skończyła się szkoła byliśmy gotowi do drogi. Czekała nas nowa przygoda. Czekały
na nas góry.
Kupiliśmy juŜ bilety i stojąc na peronie czekaliśmy na upragniony pociąg. W
końcu przyjechał. Jeszcze ostatnie nerwowe spojrzenia na dworzec i miasto, gdy
drzwi się zamknęły i pociąg ruszył. PodróŜowanie w zimie ma co najmniej dwa plusy.
12
Po pierwsze mieliśmy o wiele lŜejsze plecaki. Wieźliśmy tylko śpiwory, konserwy,
kanapki i picie na drogę. Resztę, czyli ubranie mieliśmy na sobie. ObciąŜenie nasze
było więc minimalne. Drugi plus to prawie zupełny brak innych podróŜnych. MoŜna
było chodzić po wagonach i wybierać puste przedziały wedle upodobania. My
wybraliśmy oczywiście dla palących i całą drogę spędziliśmy sami w przedziale,
leŜąc wygodnie wzdłuŜ siedzeń ze śpiworami pod głową zamiast poduszek, paląc
papierosy i rozmawiając. Naszą samotność przerywał tylko co jakiś czas zaglądający
konduktor. Mieliśmy teŜ raz inne, bardzo dziwne odwiedziny. Pociąg stał akurat na
jakiejś stacji, gdy nagle drzwi do przedziału otworzyły się i zajrzał jakiś chłopak.
Zapytał czy nie mamy papierosów. Daliśmy mu, a on ni z tego ni z owego pyta czy
chcemy łapkę? Jaką łapkę, myślimy. Po chwili pokazał nam dwa breloczki w kształcie
dłoni, na jej wewnętrznej stronie był umieszczony jakby kamień. Nasz gość, jak
powiedział, właśnie ukradł przed chwilą te łapki w kiosku na dworcu i teraz daje nam
je w zamian za papierosy. Podziękowaliśmy mu i nieco zdziwieni przyjęliśmy prezent.
Gdy juŜ zostaliśmy sami, uznaliśmy to zdarzenie za dobrą wróŜbę i stwierdziliśmy, Ŝe
z pewnością łapki te przyniosą nam szczęście. Na zmianę śpiąc i paląc jechaliśmy
przez noc. Rano dotarliśmy na miejsce. Wysiedliśmy w Sanoku i witając Bieszczady,
radośni udaliśmy się na dworzec PKS. Do autobusu mieliśmy kilka godzin, z którymi
trzeba było coś zrobić. Najpierw przedzwoniliśmy do domu, Ŝeby powiadomić
rodziców o szczęśliwej podróŜy, a po rozmowie z nimi poszliśmy do baru na ciepłą
herbatę. Siedząc tak przy herbacie ustaliliśmy, Ŝe pójdziemy zwiedzić miasto. Plecaki
zostawiliśmy w barze i poszliśmy do centrum miasta. Zaszliśmy do małego kościółka,
aby pomodlić się do, jak Go nazywaliśmy, Jezusa Chrystusa Bieszczadzkiego, a
potem odwiedziliśmy muzeum gdzie była wystawa malarstwa Z. Beksińskiegio. Gdy
wyszliśmy z tego, co najmniej dziwnego świata obrazów, usiedliśmy na rynku
wymyślając
absurdalne
historie
na
temat
otaczających
nas
budynków
i
przechodzących obok ludzi. W końcu wróciliśmy na dworzec, odebraliśmy plecaki z
baru i wsiedliśmy do autobusu jadącego do Wetliny. Zimą w pekaesie teŜ jest luźniej,
bo oprócz nas jechała tylko grupka dzieci. Widoki za oknem tak nas pochłaniały, Ŝe
prawie ze sobą nie rozmawialiśmy. Gdy nagle z za zakrętu wyłonił się w oddali
pięknie ośnieŜony szczyt, spojrzeliśmy na siebie i w radosnym podnieceniu i
zachwycie powiedzieliśmy równocześnie – Musimy tam być! Widok był tak niezwykły,
Ŝe mało nas nie rozerwało z podniecenia. Wychylaliśmy głowy na wszystkie strony,
aby nasycić się krajobrazem, w który juŜ za chwilę mieliśmy wkroczyć. Ponownie
13
wejść w tajemnicę, tym razem ośnieŜonych gór i szczytów. Kolejny raz poczuć pełnię
Ŝycia i w natchnieniu wysłuchać dalszej opowieści, którą góry snują od wieków. Z
autobusu wysiedliśmy w Wetlinie, zrobiliśmy zakupy i zaczęliśmy szukać miejsca na
nocleg. Mieliśmy z tym trochę kłopotów, ale w końcu znaleźliśmy sympatyczne lokum
na ogromnym strychu u miejscowego człowieka. Zanim zasnęliśmy, poszliśmy na
spacer i słuchaliśmy szumu potoku, a w końcu zziębnięci wróciliśmy na nasz strych i
tam jeszcze długo rozmawialiśmy o tym co nas czeka, o jutrzejszej wyprawie w góry i
co chwila powtarzaliśmy: Cudownie. Mniej cudownie jednak zapowiadała się noc.
Było cholernie zimno. LeŜeliśmy w butach i w kurtkach, opatuleni szczelnie
śpiworami, a mimo to marzliśmy niemiłosiernie. W końcu jednak zasnęliśmy.
Wstaliśmy wcześnie, zjedliśmy śniadanie i zapytaliśmy gospodarza jak dojść
na szlak prowadzący na połoninę. Wyjaśnił nam jak iść, podziękowaliśmy za gościnę,
zapłaciliśmy i poŜegnaliśmy się z tym sympatycznym człowiekiem. Ruszyliśmy więc
brnąc przez śnieg, co znacznie utrudnia chodzenie, przeprawiliśmy się przez
niewielki strumyk i po chwili znaleźliśmy się na szlaku. Pogoda była idealna.
Słoneczko grzeje, Ŝadnej chmurki na niebie, więc zdjęliśmy kurtki, Ŝeby iść w samych
swetrach. Pogoda na to pozwalała, a po pewnym czasie wspinaczka w śniegu tak
nas rozgrzała, Ŝe pochwaliliśmy naszą decyzję. Góry zimą to jednak zupełnie co
innego niŜ latem. Przede wszystkim to co uderzało najbardziej to niesamowita cisza.
Nie chodzi o to, Ŝe na szlaku akurat nie było Ŝadnych ludzi. Po prostu stojąc w
miejscu i nasłuchując cisza staje się niepokojąca. Cisza jest tak cicha, Ŝe aŜ ją
słychać. Zupełnie przenika umysł i ciało. W odróŜnieniu od lata, gdy cisza jednak
Ŝyje, zimą cisza jest nieruchoma i martwa, bardzo tajemnicza. Mieliśmy to szczęście,
Ŝe na szlaku byliśmy sami. Mijaliśmy tylko drzewa, otaczała nas cisza przerywana
jedynie podmuchami wiatru i trzaskiem gałęzi. Świat był zupełnie czarno-biały. Biały
śnieg i czarne drzewa. Coś niesamowitego, gdy się przyjrzeć widać teŜ róŜne
odcienie szarości. Dziwne skojarzenie z codziennym Ŝyciem. Szliśmy wciąŜ do góry,
co jakiś czas przystając, aby odpocząć. Zima zimą, ale nam było gorąco od tej
wędrówki po śniegu, co dodatkowo utrudnia chodzenie i sprawia, Ŝe szybciej się
człowiek męczy. Chcieliśmy ugasić pragnienie i w tym momencie wyszła na jaw
nasza głupota i brak przygotowania. Nie mieliśmy termosu, a za to mieliśmy butelkę z
napojem pomarańczowym. ChociaŜ nam było gorąco, temperatura otoczenia zrobiła
swoje. Gdy sięgnęliśmy po butelkę, spostrzegliśmy, Ŝe z naszego pomarańczowego
napoju zrobiły się pomarańczowe lody. Bądź tu mądry i jedz zima lody. No ale nie
14
mając wyboru włoŜyliśmy do ust zmroŜone kawałki lodu i tak ssając je oszukiwaliśmy
pragnienie. Pnąc się ciągle w górę nagle zaczęliśmy odczuwać zimno i silniejsze
podmuchy wiatru. NałoŜyliśmy kurtki i po niedługim czasie wyszliśmy z lasu na
połoninę. Stanęliśmy zahipnotyzowani cudownym widokiem ośnieŜonego majestatu
góry. Po lewej stronie szczyt Smereka, po prawej grzbiet Połoniny Wetlińskiej. Nic
nie mówiliśmy tylko spojrzeliśmy na siebie i juŜ wiedzieliśmy. My tam będziemy, jak
spełnienie słów wypowiedzianych jeszcze w autobusie. Ruszyliśmy do góry i
dotarliśmy na miejsce gdzie krzyŜują się szlaki. Poszliśmy w kierunku Smereka.
Niezapomniane uczucie. Plecak na plecach, szczelnie zapięte kurtki, kaptury na
głowach. To my. Niebieskie niebo bez Ŝadnej chmurki, wielkie słońce, śnieg
cudownie skrzypiący pod nogami, wszechobecna biel i wiatr gwałtownie uderzający z
boku. To przyroda. Piękne uczucie zmagania się z jednej i zjednoczenia z drugiej
strony. Szliśmy tak ku górze zmęczeni i coraz bardziej szczęśliwi. Zaraz teŜ
stanęliśmy na szczycie obok wielkiego krzyŜa. Byliśmy tu, spełniliśmy obietnicę daną
górom i samym sobie. Patrzyliśmy wokół i usiedliśmy Ŝeby zapalić na tym
szczególnym miejscu szczególnego papierosa. Przy silnym wietrze nie było to wcale
takie łatwe, ale udało się, jak na razie wszystko się udawało. KrzyŜ, podobnie jak
rosnące na szczycie krzaczki był cały oszroniony, pokryty śniegiem i lodem
tworzącymi fantastyczne wzory. Naprawdę zdumiewający widok. Siedzieliśmy tak na
szczycie i nic do siebie nie mówiliśmy. Nie było takiej potrzeby. Jedyne co moŜna
było wtedy powiedzieć to: warto było. Ale i tego nie powiedzieliśmy urzeczeni wprost
nieziemskim widokiem. Po kilkunastu minutach wstaliśmy olśnieni i upojeni
cudownością świata i ruszyliśmy, aby zdobyć kolejny nasz cel: Połoninę Wetlińską.
Zmęczenie dawało się nam we znaki i co chwila przystawaliśmy aby złapać oddech.
Mimo to szliśmy wciąŜ dalej popychani wiatrem i rosnącym zachwytem. Dokoła
ośnieŜone góry, nad nami niebieskie niebo i wielkie słońce. Czego trzeba więcej? Co
moŜe być prostszego i jednocześnie piękniejszego? Po drodze minęliśmy samotnego
wędrowca, ale mieliśmy góry tylko dla siebie. Mogliśmy się nimi cieszyć do woli jak
dzieci, bo przy ich ogromie człowiek ze swoimi sprawami to naprawdę tylko dziecko.
W którymś momencie w oddali ujrzeliśmy cel naszej wędrówki, ośnieŜone
schronisko. To dodało nam siły, bo wiedzieliśmy, Ŝe juŜ niedługo odpoczniemy,
zjemy coś, zapalimy papierosa, popatrzymy na zachodzące słońce i pójdziemy spać
na szczycie góry. Miła perspektywa, więc szliśmy dalej cierpliwie omijając
zdradzieckie ruchome kamienie. Zbiegliśmy w dół i przed nami prawie prosta droga
15
do schroniska. Niby blisko, ale nogi juŜ od dawna bolą, więc odcinek ten trochę nam
się dłuŜył. W końcu jednak doszliśmy. Zakończyliśmy na dziś naszą wędrówkę.
Teraz trzeba coś zjeść, zapalić i napić się ciepłej herbaty. Wszystko to zrobiliśmy i
wyszliśmy przed schronisko czekając na zachód słońca. Przyjemnie było tak
siedzieć, patrzeć i odpoczywać. Wracać myślami do wszystkich chwil, uczuć i
widoków dzisiejszego dnia. Teraz liczyło się tylko to. Jesteśmy na szczycie góry,
osiągnęliśmy cel. Świat poza górami nie istniał. Słońce schowało się za górą,
posiedzieliśmy jeszcze chwilę i weszliśmy do schroniska. Tego dnia byliśmy zupełnie
sami, nie było więcej wędrowców. Jedliśmy, rozmawialiśmy, paliliśmy papierosy, aŜ
w końcu zasnęliśmy spokojnie odpoczywając po dniu wraŜeń i zmęczenia. Spaliśmy
tak zdrowym snem do późnego rana. Kiedy wstaliśmy dochodziło południe. Nie
chcieliśmy juŜ nigdzie iść, jedynie na spacer po okolicy, tak aby móc usiąść gdzieś w
lesie i posłuchać co tym razem powiedzą nam góry, jaką prawdę objawią. Chcieliśmy
słuchać tej odwiecznej opowieści i znów stopić swój oddech z zimowym oddechem
lasu i gór. Szliśmy więc w dół szukając miejsca dobrego na modlitwę, wyciszenie i
medytację. Schodziliśmy coraz niŜej nie zwracając uwagi na upływający czas i
oddalanie się od schroniska. W końcu zaszliśmy tak daleko, Ŝe zupełnie zeszliśmy z
góry i dotarliśmy do jakiejś drogi. Gdy spojrzeliśmy na mapę okazało się, Ŝe bardzo
łatwo wrócić do schroniska. Wystarczy wejść na drogę w głąb lasu, a potem prosto
pod górę i juŜ jesteśmy w schronisku. Pospacerowaliśmy jeszcze trochę, minęliśmy
jakąś samotną chatę i stwierdziliśmy, Ŝe pora wracać. Weszliśmy na drogę wiodącą
w głąb lasu. Szliśmy tak, aŜ tu nagle droga się urywa. Widać poukładane w stosy
pnie drzew i ani śladu szlaku choć na mapie był on zaznaczony. Podjęliśmy decyzję,
Ŝe idziemy na przełaj przez las pod górę, bo jak wynikało z mapy to najkrótsza droga
powrotna, choć w ogóle nie oznakowana. Szliśmy krok za krokiem, zapadając się co
chwila w śnieg. Szliśmy juŜ jakiś czas i zaczęło robić się coraz ciemniej. Najpierw
wszystko poszarzało, ale pocieszaliśmy się, Ŝe do schroniska juŜ niedaleko. Byliśmy
coraz bardziej zmęczeni, a wokół wszystko ciemniało, zapadał zmierzch. Jeszcze
szliśmy, jeszcze się łudziliśmy i nie przyznawaliśmy się, ale na twarzach naszych
pojawił się odcień strachu. Gdy juŜ było zupełnie ciemno zrozumieliśmy, Ŝe się
zgubiliśmy. Trzymała nas tylko nadzieja, Ŝe juŜ niedaleko szczyt i schronisko.
Szliśmy więc wciąŜ stanowczo pod górę. Ale śnieg był głęboki i szybko się
męczyliśmy. W głowie tylko jedna myśl: iść naprzód. Strach narastał w nas z kaŜdą
chwilą i z kaŜdą chwilą traciliśmy siły. Lekko tlił się płomyk nadziei. Zupełnie bez sił,
16
wyczerpani szliśmy dosłownie na kolanach, na własną zgubę jedząc śnieg, aby
ugasić pragnienie. Byliśmy przeraŜeni, ale nie wpadliśmy w panikę. Wyszliśmy na
odsłonięty teren, ale tu silny wiatr nie pozwalał zostać dłuŜej. Staliśmy jeszcze chwilę
bezradni i opadający z sił, gdy nagle na niebie pojawiło się zielone światełko. W
stanie jakim byliśmy, mogła to być halucynacja, ale obaj widzieliśmy to światło. Po
chwili gdzieś niŜej w oddali zobaczyliśmy inne światło. Zaczęliśmy krzyczeć: na
pomoc, ludzie, pomocy! Nie było Ŝadnego odzewu. Zaczęliśmy w przeraŜeniu
zbiegać w dół korytem jakiegoś potoku. Tylko cudem nie połamaliśmy nóg i wciąŜ
biegliśmy w stronę tego światła. Mieliśmy juŜ przywidzenia ze strachu i zmęczenia,
ale zbiegaliśmy dalej. Nagle światełko zgasło, a my przystanęliśmy. Co robić?
Zaczęliśmy znowu krzyczeć i wzywać pomocy, ale bez skutku. Szliśmy w dół, potem
wspięliśmy się na niewielkie wzniesienie i tu teren się wyrównał. Rozejrzeliśmy się
wokół i nagle coś przykuło naszą uwagę. Podeszliśmy, dotknęliśmy i krzyknęliśmy:
jesteśmy uratowani! Okazało się, Ŝe trafiliśmy na te same stosy pni drzew, od których
zaczęliśmy naszą zgubną wędrówkę. Wiedzieliśmy juŜ, Ŝe przeŜyjemy. Poszliśmy
drogą przez las i doszliśmy do innej drogi, przy której stała chata, ta sama chata,
którą kilka godzin temu mijaliśmy. Zastukaliśmy do drzwi. Gospodarze przyjęli nas
ciepłą herbatą, za co szczerze podziękowaliśmy. Niestety nie mogli nam udzielić
noclegu i skierowali nas do odległej o kilometr wioski. Posłuchaliśmy ich i ruszyliśmy
dalej. W wiosce przyjął nas leśniczy, bardzo sympatyczny człowiek, który zaraz przez
radio powiadomił schronisko, Ŝe się znaleźliśmy. Przygotował nam łóŜka, napalił w
piecu i dał jeść. Niech Bóg mu błogosławi. Brakowało nam papierosów, bo te które
mieliśmy zamokły. Dziwne, Ŝe w takiej sytuacji człowiek myśli jeszcze o paleniu.
Rano poŜegnaliśmy miłego leśniczego i poszliśmy drogą, aby dojść do wejścia na
szlak prowadzący do schroniska. W mijanej chacie kupiliśmy papierosy i ruszyliśmy
w górę do schroniska. Gdy dotarliśmy na miejsce musieliśmy wytłumaczyć się z tak
głupiego postępowania i przeprosić panów goprowców. Było nam wstyd. Spędziliśmy
dzień i noc na szczycie góry w tym małym schronisku i zeszliśmy zawstydzeni w dół
do ulicy, aby na piechotę dotrzeć do Ustrzyk Górnych. Nie wiem, ale nie dochodziła
do nas myśl, Ŝe naprawdę mogliśmy zginąć. Było to przeraŜające doświadczenie, ale
jednak strachu przed śmiercią nie czuliśmy. Zdaliśmy sobie jednak sprawę z własnej
głupoty i dostaliśmy od gór solidną nauczkę. Jak by nie patrzeć, przyznać naleŜy, Ŝe
góry uczą pokory. Wymagają jej od człowieka, dają do zrozumienia, Ŝe nie moŜna ich
lekcewaŜyć. Góry nauczyły nas pokory przez cięŜką lekcję. Oby nikt więcej nie
17
musiał na własnej skórze odczuć tej nauki, niech kaŜdy przyjmie na wiarę, Ŝe wobec
gór naleŜy być pokornym. Wracając na chwilę do świateł, które widzieliśmy tamtej
nocy gdzieś w dole, to szczerze mówiąc do dziś nie wiemy jak je traktować. Ludzi
tam nie było na pewno. Więc moŜe były to wywołane zmęczeniem, strachem i
ciemnością halucynacje. Jeśli tak, to w jaki sposób wytłumaczyć fakt, iŜ dzięki tym
przywidzeniom, które z natury nie są realne, zostaliśmy uratowani? Nie wiem.
Pozostaje inna alternatywa, która mimo wszystko przyjęliśmy najchętniej jako
wytłumaczenie tego co się stało. Według naszego przekonania to Bóg miał nad nami
opiekę i to dzięki Niemu przeŜyliśmy. Jak nam powiedziano, tamtej nocy spadł obfity
śnieg, a temperatura w wyŜszej partii gór dochodziła do
-30ºC. Logicznie rzecz
biorąc szanse na przeŜycie mieliśmy marne, Ŝeby nie powiedzieć zerowe. Jak to się
stało, Ŝe przeŜyliśmy? My mieliśmy tylko jedno wytłumaczenie: cud. Po prostu boski
cud, który nas ocalił i uratował przed śmiercią.
Gdy szliśmy drogą do Ustrzyk w małej zadymie śnieŜnej, napotkaliśmy
dziwne zjawisko. Tym zjawiskiem byli ...rowerzyści. Jaki normalny człowiek jechałby
rowerem przez ośnieŜone górskie drogi? Jeszcze Ŝeby jechać to pół biedy. Ale ci
chłopcy niestrudzenie to pchali swoje rowery, to znów siadali na nich, aby po kilku
sekundach upaść. Potem znowu wsiadali, znowu padali i tak w kółko. Widok dawał
powód do śmiechu i rozwaŜań nad determinacją rowerzystów. Nie wiedzieliśmy co
ich pchało do tak karkołomnych wyczynów. Z naszych obserwacji wynikało, Ŝe to
raczej oni pchali rowery, niŜ coś ich pchało. Po jakimś czasie doszliśmy do tablicy z
napisem Ustrzyki Górne i poczuliśmy się jak w domu. Znaleźliśmy nocleg w tanim
hoteliku i udaliśmy się do pobliskiej knajpki. W środku nie było nikogo poza
właścicielem. Usiedliśmy przy herbacie i zaczęliśmy rozmowę, która zahaczała o
wszelkie tematy znajdując finał w długiej opowieści właściciela knajpy o
wydarzeniach jakie miały miejsce podczas słynnej akcji „Wisła” . Była to bardzo
ciekawa i zajmująca lekcja historii przedstawiona przez wiarygodną osobę.
Doceniliśmy to i porównaliśmy to do miernych prób oratorskich naszej szkolnej
nauczycielki historii. Po jakimś czasie do knajpy weszło dwóch chłopaków. Szybko
się zapoznaliśmy i zaczęliśmy rozmawiać. Byli to mieszkańcy Ustrzyk. Przyszli tu na
piwo. Jak wynikało z naszej luźnej rozmowy jeden z nich kochał te góry i nie mógłby
Ŝyć gdzie indziej, drugi marzył aby stąd wyjechać, gdzieś gdzie ziemia jest płaska.
Poruszyliśmy jeszcze kilka innych tematów, pytaliśmy o codzienne Ŝycie w
Bieszczadach, o to jak i z czego tutejsi ludzie Ŝyją, po czym poŜegnaliśmy się z
18
nowymi znajomymi i udaliśmy się na zasłuŜony odpoczynek do naszego hoteliku.
Rano, po nocy spędzonej w wygodnym łóŜku ruszyliśmy do Wołosatego, aby
stamtąd wejść na Tarnicę. Po kilku kilometrach kiedy to podziwialiśmy otaczające
nas góry doszliśmy do wioski i weszliśmy na szlak. Szliśmy tak przez jakiś czas i
nagle zatrzymaliśmy się. Nie mogliśmy znaleźć oznakowań dalszej części szlaku i
utknęliśmy w miejscu nie wiedząc, w którą stronę
iść. Posiedzieliśmy trochę z
zamiarem zawrócenia ze szlaku i powrotu do Ustrzyk, gdy nagle pojawiła się grupka
małych turystów, w większości dzieci, prowadzonych przez starszych opiekunów.
Musieli znać tę trasę , bo szli nie zatrzymując się. Odczekaliśmy aŜ znikną nam z
oczu, po czym podjęliśmy wędrówkę po ich śladach. Doszliśmy do lasu i zaczęliśmy
marsz pod górę. Gdy raz zatrzymaliśmy się na odpoczynek ogarnęło nas dziwne,
zachwycające uczucie. Oto wokół nas rosły bardzo wysokie iglaste drzewa pokryte
śniegiem. Były tak blisko, iŜ mieliśmy wraŜenie, Ŝe jesteśmy otoczeni przez
potęŜnych zakapturzonych mnichów. To uczucie wraz z martwą ciszą robiły
niesamowite wraŜenie. Droga pod górę, przez las, choć uciąŜliwa minęła dosyć
szybko i wkrótce wyszliśmy na odsłonięty teren. Wtedy ujrzeliśmy przeraŜającą
scenę. Na połoninach szalała dość duŜa zamieć, a przed nami widzieliśmy jak
spotkana wcześniej wycieczka zmaga się ze śniegiem i wiatrem. Dzieci zapadały się
po pas w śniegu, a my dziwiliśmy się, kto tak nierozwaŜnie zabiera dzieci w góry w
taką pogodę. Opiekunowie jakby usłyszeli nasze myśli, a raczej sami doszli do
słusznego wniosku i rozpoczęli odwrót. Tylko najstarsi pieli się dalej ku górze. Ale i
nam nie było lekko. Marsz w głębokim śniegu szybko nas męczył. Stawiasz jedną
nogę i zapadasz się po kolano, stawiasz drugą i zapadasz się po uda. KaŜdy krok to
wyciąganie nogi spod śniegu aby przy następnym znów się zapaść. Szybko się
męczyliśmy idąc powoli krok za krokiem i co chwila zapadając się w śniegu. Co
musiały przeŜyć dzieci moŜna sobie tylko wyobrazić. Ale dobrze Ŝe grupa starszych
opiekunów szła dalej. Dzięki temu wiedzieliśmy jak iść Ŝeby wejść na szczyt, bo tego
terenu nie znaliśmy zupełnie. Zamieć utrudniała marsz, uderzając w twarz
zamarzniętym śniegiem, ale szliśmy wciąŜ naprzód. W pewnej chwili nad nami
pojawił się wielki ptak. Wtedy przypomnieliśmy sobie słowa kolegi, który mówił, Ŝe w
rejonie Tarnicy Ŝyje orzeł. Byliśmy pewni, Ŝe widzimy prawdziwego orła, który właśnie
krąŜył ponad białym szczytem. Naprawdę piękny widok. Musieliśmy chyba lekko
zboczyć ze szlaku, bo wchodząc na wierzchołek Tarnicy uŜywaliśmy takŜe rąk ze
względu na strome zbocze. W końcu jednak, po tylu wysiłkach stanęliśmy na
19
szczycie. Wiało bardzo mocno i szybko marzliśmy, a tu jeden z członków wycieczki
prosi o zrobienie zdjęcia. Bądź tu mądry i zdejmij rękawice na takim mrozie. Ale w
końcu zrobiliśmy to zdjęcie i wycieczka zaczęła schodzić.
Widok przepiękny, jakŜe inny od tego, który widzieliśmy latem. Tak samo jak
na szczycie Smereka, na Tarnicy teŜ stoi krzyŜ, identycznie ośnieŜony, wyglądający
jak fantastyczna rzeźba. Zapaliliśmy papierosa, co udało się z wielkim trudem przy
tak silnym wietrze, ale trzeba było przecieŜ przypieczętować nasz sukces, zdobycie
Tarnicy zimą. Papieros był obowiązkowy. Po jakimś czasie zaczęliśmy schodzić, ale
szlakiem prowadzącym do Ustrzyk. Znowu krok za krokiem, przy kaŜdym stawianiu
nogi zapadanie się co najmniej po kolana w śnieg. bardzo wolno posuwaliśmy się do
przodu, coraz bardziej zmęczeni tym ciągłym wyciąganiem nóg spod śniegu, aby po
chwili znowu się weń zapaść. W którymś momencie będąc na Szerokim Wierchu
ujrzeliśmy pięknie wyglądające pasmo Połoniny Caryńskiej, a za nią Połoniny
Wetlińskiej. Przystanęliśmy na chwilę, po czym ruszyliśmy mozolnie naprzód. Po
jakimś czasie utknęliśmy wypatrując miejsca, z którego powinno być zejście do lasu.
Niby pamiętaliśmy trasę z ubiegłego lata, ale zimą krajobraz i odległości ulegają
zmianie. Znów przeŜyliśmy chwilę strachu, ale na szczęście zauwaŜyliśmy wystający
spod śniegu znak i juŜ pewnie ruszyliśmy w dół, w stronę lasu. Jeszcze ostatni raz
odwróciliśmy głowy aby spojrzeć na szczyty i zaczęliśmy schodzić zagłębiając się w
las. Czuliśmy się bezpiecznie, bo tutaj trudno było zabłądzić i po dość długim czasie
wyszliśmy z lasu na drogę prowadzącą do Ustrzyk. Przemarznięci wracaliśmy do
ciepłego hotelu. Po drodze mijaliśmy jakichś ludzi i w duchu pomyśleliśmy sobie: oni
tu na dole, a my jeszcze przed chwilą zmagaliśmy się ze śniegiem i wiatrem w
morderczym marszu na szczytach. Ale nie czuliśmy pychy ani wyŜszości nad nimi.
Jedynie dumę i satysfakcję, z tego czego właśnie dokonaliśmy. W hotelu zdjęliśmy
przemoczone ubrania i przygotowaliśmy sobie szybko ciepły posiłek. Gdy później
patrzyliśmy na górę, w kierunku Szerokiego Wierchu, z wielką satysfakcją
powiedzieliśmy: My tam byliśmy.
Po jakimś czasie pobytu w niemalŜe całkowicie opustoszałych z ludzi
Ustrzykach postanowiliśmy, Ŝe odwiedzimy Józka. Zapraszał nas przecieŜ, a my
byliśmy ciekawi poznać Ŝycie prawdziwego człowieka gór, Ŝyjącego w prosty sposób
w prostych warunkach. W końcu my teŜ w przyszłości zamierzaliśmy tak Ŝyć.
Wyruszyliśmy w drogę, najpierw autobusem, potem na piechotę przez las. Lekkie
plecaki, cisza i spokój, Ŝadnych ludzi. Wymarzone warunki do wędrówki. Ale latem,
20
kiedy tu ostatnio byliśmy wszystko wyglądało inaczej, więc po jakimś czasie ogarnął
nas niepokój, o to czy znajdziemy chatę Józka przed zmierzchem. Szliśmy dalej
rozglądając się dookoła, bo moŜe juŜ minęliśmy nasz cel, moŜe juŜ zaszliśmy za
daleko. Przystanęliśmy w końcu nie wiedząc czy zawracać czy iść dalej. Kolejny raz
podczas naszej wyprawy czuliśmy się zagubieni. Nagle przed nami pojawiło się
dwóch młodych męŜczyzn, którzy powiedzieli nam jak mamy iść, Ŝeby trafić do
Józka. Podziękowaliśmy im za pomoc i poszliśmy we wskazanym kierunku. Niedługo
potem wyszliśmy na leśną polanę, na której stał dom Józka. PrzeŜyliśmy chwilę
wahania, czy aby nas pozna, ale wierzyliśmy Ŝe tak i zastukaliśmy do drzwi. Wyszedł
Józek, patrzył na nas przez chwilę jakby chciał zapytać : w czym mogę pomóc, po
czym uśmiechnął się. Poznał nas, a my dodatkowo przypomnieliśmy naszą letnią
wizytę u niego. Zaprosił nas do środka. Usiedliśmy na pieńkach słuŜących za krzesła,
obok stał piecyk, który dawał przyjemne ciepło. Obejrzeliśmy chatę, bardzo skromnie
urządzoną. śadnych zbytków, jedynie to co konieczne do Ŝycia. Opowiadaliśmy
Józkowi o naszych przygodach, a tymczasem zrobiło się juŜ ciemno. PoniewaŜ
Józek nie miał w domu prądu za oświetlenie słuŜyły mu małe lampki wykonane z
wosku i kawałka knota. Całkowicie praktyczne i dające wystarczającą ilość światła.
Józek opowiadał nam swoją historię i ku naszemu zaskoczeniu okazało się, Ŝe jako
Ŝołnierz słuŜył w Białymstoku. W ten sposób nawiązała się nić porozumienia i okazja
do wspomnień. Miło spędzaliśmy czas na rozmowie, aŜ w końcu ułoŜyliśmy się do
snu. LeŜeliśmy na materacach, w kurtkach i butach, owinięci śpiworami. Ogień w
piecyku dogasał i zrobiło się strasznie zimno, zwłaszcza, Ŝe ściany chaty nie były
szczelne a my leŜeliśmy na podłodze. Józek zasnął szybko, a my drŜąc z zimna nie
mogliśmy zmruŜyć oka. Nie wiadomo po jakim czasie udało nam się zasnąć.
Obudziliśmy się wcześnie rano, gdy Józek jeszcze spał i rozpaliliśmy w piecu. Gdy
juŜ się ogrzaliśmy, nasz gospodarz ubrał się i poszedł do wioski po zakupy.
Zostaliśmy sami. Wtedy dokładniej przyjrzeliśmy się wnętrzu domu. Obejrzeliśmy
ksiąŜki, obrazy namalowane przez Józka, a potem poszliśmy na spacer po okolicy.
Usiedliśmy między drzewami na powalonym pniu i zaczęliśmy słuchać. Szybko się
wyciszyliśmy wtapiając się w otaczającą ciszę. Pojawiło się dziwne uczucie, które
sprawiło, Ŝe czuliśmy się jak w wielkiej świątyni, gdzie wszystko tchnęło świętością i
majestatem, a my nabraliśmy szacunku do tego miejsca, do naszego otoczenia i
całej przyrody. Czuliśmy obecność stwórcy, który objawiał się nam w tej tajemniczej
ciszy, jak w świętym misterium. Spotykaliśmy się z Nim i jego Stworzeniem, a w
21
leśnej ciszy uczył nas szacunku i pokory wobec Niego i wobec świata. Potem w
tajemniczy sposób udzielił nam komunii, a wtedy poczuliśmy jedność z tym co nas
otacza, z kaŜdym istnieniem. Czuliśmy harmonię ze światem, przeŜywaliśmy pełnię.
Bóg był w nas i wokół nas, a my dziękowaliśmy za to spotkanie i świętą lekcję.
Naprawdę będąc w górach, w lesie moŜesz spotkać Stwórcę. Wystarczy tylko
słuchać, a las objawi tajemnicę i Bóg przyjdzie niosąc wielkie dary dla tych, którzy
chcą się uczyć od przyrody i dla tych, którzy chcą go spotkać. Kiedy wstaliśmy, w
ciszy i spokoju poszliśmy w stronę chaty. Chcieliśmy narąbać drewna i juŜ się do
tego zabieraliśmy, gdy usłyszeliśmy z tyłu głos Józka. Coś nam pokazywał.
Spojrzeliśmy w tamtą stronę i ujrzeliśmy grupkę saren, które wyszły z lasu na polanę.
Patrzyliśmy na nie, one patrzyły na nas. nie bały się i poszły spokojnie dalej. Piękne
spotkanie.
Józek przyniósł w worku zakupy. Ziemniaki, mąkę, herbatę, cukier i słoninę do
przetopienia. Usiedliśmy w chacie i znów zaczęliśmy rozmawiać. Zresztą mówił
głównie Józek. Opowiadał jak Ŝyje, duŜo mówił o zwierzętach, które widać było kocha
bardzo. Ma kilka koni, które są jego największą miłością. OskarŜał myśliwych i ludzi z
zachodu przyjeŜdŜających w Bieszczady na polowanie. śal mu było zwierząt. Jak
mówił, ona skarŜyły mu się na swój los, a on ich słuchał, bo nic więcej zrobić nie
mógł. Choć i tak robił bardzo duŜo. Pokazywał całemu światu, Ŝe moŜna Ŝyć inaczej i
lepiej, w zgodzie z Naturą , dawał przykład jak postępować, aby Ŝyć uczciwie nikogo
nie oszukując, utrzymując się z pracy własnych rąk, bez niczyjej krzywdy. Mówił teŜ o
wolności, uczciwości, przyjaźni z ludźmi i ze światem, o miłości, a wszystko o czym
mówił potwierdzał własnym Ŝyciem. Czy miał wady? Oczywiście, przecieŜ był
człowiekiem, ale był dobrym człowiekiem, więc jego wady nikomu nie szkodziły. Choć
jak mówił, miał wrogów, ale byli to ci, którzy pod osłoną przestrzegania prawa,
zazdrościli mu wolnego Ŝycia. Józek był prawdziwym człowiekiem.
Tego dnia mieliśmy cudowną kolację. Dopiero tutaj dostrzegliśmy wartość i
urok prostoty. Placki ziemniaczane, słodka i mocna herbata, a potem papieros.
Prawdziwa uczta mimo braku wyszukanych dań. To proste jedzenie, tutaj w lesie
smakowało lepiej niŜ najdroŜsza kolacja w restauracji. Jeszcze przed posiłkiem
usiedliśmy razem do obierania kartofli, potem poszliśmy po drewno na opał, po czym
narąbaliśmy tyle, ile było potrzebne. Czuliśmy się jak prawdziwi traperzy, Ŝyjący z
dala od ludzi w górskich ostępach. Zresztą wtedy faktycznie tak było. Takie Ŝycie
nam odpowiadało, czuliśmy się tu dobrze, czuliśmy, Ŝe jesteśmy we właściwym
22
miejscu. Takie Ŝycie przyciągało nas swoim romantycznym urokiem i wiedzieliśmy,
Ŝe chcemy w ten sposób Ŝyć. To było to czego szukaliśmy, do czego dąŜyliśmy.
Mieliśmy teŜ wiarę w to, Ŝe któregoś dnia osiądziemy gdzieś tu między górami, aby
zostać i Ŝyć juŜ na zawsze.
Po kolacji i miłej rozmowie w pogodnych nastrojach połoŜyliśmy się spać. Jak
surowe i proste, a przez to prawdziwe jest Ŝycie w lesie. Rankiem następnego dnia,
poŜegnaliśmy się z Józkiem i poszliśmy przez las do wioski. Gdy doszliśmy na
przystanek PKS zobaczyliśmy, Ŝe do autobusu jest jeszcze kilka godzin. Siedzieliśmy
więc i paliliśmy papierosy, gdy nagle zatrzymał się przy nas samochód, a kierowca
zapytał gdzie jedziemy. Szybko się dogadaliśmy i za pięć złotych od głowy zabrał nas
do Sanoka. Jechaliśmy patrząc na góry i las, w duchu Ŝegnając się z nimi i obiecując,
Ŝe jeszcze wrócimy. śal nas ogarniał, ale naprawdę musieliśmy wracać do domu. O
dziesiątej rano byliśmy w Sanoku. Do pociągu zostało nam dziesięć godzin.
Kupiliśmy bilety i poszliśmy do miasta bez Ŝadnego celu. Nie wiedzieliśmy co robić
tyle czasu. Wtedy wpadliśmy na genialny pomysł. Pójdziemy do czytelni. Tak teŜ
zrobiliśmy. Znaleźliśmy bibliotekę i czytelnię, wzięliśmy jakieś czasopisma i
zaczęliśmy czytać. Ale tylko zaczęliśmy, bo juŜ po chwili nas to znudziło i czuliśmy
się idiotycznie. Szybko wyszliśmy z budynku i łaziliśmy bez sensu po Sanoku. Jakoś
przeczekaliśmy te dziesięć godzin i w końcu znaleźliśmy się w pociągu, w pustym
przedziale. Przed nami perspektywa całonocnej podróŜy, więc ułoŜyliśmy się
wygodnie a pociąg ruszył ze stacji. śegnaliśmy Sanok, Ŝegnaliśmy góry i smutno
nam było strasznie, ale co mogliśmy zrobić. W końcu po dość męczącej podróŜy
dotarliśmy do domu. Znowu to dziwne uczucie. Jeszcze wczoraj góry i prawdziwe
Ŝycie, a teraz miasto ze wszystkimi swoimi małymi i głupimi problemami, z tymi
wszystkimi troskami. Byliśmy tak wewnętrznie rozdarci, bo widzieliśmy róŜnicę
między Ŝyciem w górach, a Ŝyciem w mieście. Mając tę świadomość musieliśmy
znów wpasować się w tempo miejskiego Ŝycia i w jego wymagania. Choć byliśmy juŜ
w domu, czuliśmy, Ŝe nie tutaj nasze miejsce. Czuliśmy, Ŝe nasz dom jest tam, w
górach, które zostawiliśmy za sobą. To przekonanie i rozdarcie dręczyło nas bardzo.
Tęskniliśmy za prawdziwym Ŝyciem, a jedyne co mogliśmy powiedzieć rodzicom na
przywitanie to stwierdzenie, Ŝe zima jest najpiękniejszą porą roku w górach.
23

Podobne dokumenty