O płaszczach - MOK Legionowo
Transkrypt
O płaszczach - MOK Legionowo
O płaszczach, czytaniu i przepisywaniu Sherlock Holmes powiedział o sobie, iż jest wszystkożernym czytelnikiem, a wiadomości czerpane z rozmaitych źródeł umożliwiły mu rozwikłanie niejednej kryminalnej zagadki. A ja, jako czytelnik? Nie tyle wszystkożerny, co kapryśny. Nawet nieobliczalny. Bo oto po przeczytaniu książki o Aleksandrze Wielkim uczułem chętkę na Płaszcz Gogola. Czy można sobie wyobrazić większy kontrast? Oni obaj, Aleksander i Baszmaczkin, są bohaterami utworów literackich, przy czym pierwszy jest najbardziej bohaterskim pośród wszystkich bohaterów, jacy stąpali po ziemi, podczas gdy drugi największą pod słońcem pierdołą. I oto ni stąd, ni zowąd zainteresował mnie ten drugi, tak mało bohaterski, o którym historycy literatury piszą, że był ofiarą machiny państwowej. Opinia, z którą polemizował Boy-Żeleński; jego zdaniem machina państwowa wykazała dosyć miłosierdzia utrzymując przy życiu skończonego durnia. Utrzymując przy życiu, czyli po prostu dając mu środki na utrzymanie w postaci czterystu rubli rocznie. W trakcie lektury byłem oczywiście skłonny współczuć nieborakowi, z którego zdarto nowy płaszcz, owoc wielomiesięcznych, najdalej posuniętych wyrzeczeń, a jednak nie to, nie grabież płaszcza zrobiła na mnie największe wrażenie. Co mną wstrząsnęło, to przepisywanie dla przyjemności. Ten kancelista-kopista przepisywał nie tylko to, co musiał w ramach swoich obowiązków. Gdy nie miał chwilowo nic do przepisywania z rzeczy zleconych, brał jakiś akt i przepisywał dla siebie, dla własnej uciechy. To dopiero duractwo. Nienawidzę przepisywania. Rośnie sterta brudnopisów, które trzeba przepisać, a ja, pisarz niedzielny, nie palę się do tej roboty, ziewam na myśl o niej. Ale – teraz sobie uświadamiam – nie lubię może dlatego, że muszę przepisywać ręcznie, długopisem. Od czasu jak nawaliła mi maszyna, od czasu jak po wieloletnim użytkowaniu zamieniła się w szmelc, jestem skazany na rękodzieło i ta ręczna robota jest dla mnie harówką. Pamiętam jednak, że swoim czasie, w trakcie stukania, z satysfakcją patrzyłem na kartę pokrywającą się maszynowym pismem. Otóż maszyny do pisania nie istniały w czasach Akakija Akakijewicza. On sam był maszyną do pisania. Tak więc jego upodobanie do czegoś, co było prawie maszynopisem, nie powinno mnie tak gorszyć. Wstrząs, o którym pisałem, nie ma uzasadnienia. Baszmaczkin dureń? Może nie był takim durniem, na jakiego wyglądał. A może obaj, on i ja, jesteśmy durnie? Ale jak wytłumaczyć skojarzenie durnia Baszmaczkina z Aleksandrem Macedońskim, który był równie bystry co dzielny? Łącznikiem jest płaszcz. Gdy po zwycięskiej bitwie pod Gaugamelą wracał do obozu w płaszczu perskiego króla na ramionach, była to taka sama parada jak w przypadku Akakija Akakijewicza, gdy po raz pierwszy wyszedł na ulicę w nowym płaszczu. W ów ranek, gdy wystrojony przemierzał petersburskie ulice w drodze do biura, czuł się jak król, jak zdobywca, jeśli nie Persji, to przynajmniej sec niewieścich. Po raz pierwszy zaczął zwracać uwagę na kobiety i może też po raz pierwszy spojrzały nań czyjeś podmalowane oczy. Ja też miałem w swoim życiu taki ranek, gdy zdążałem do pracy w nowym płaszczu. Amerykański płaszcz z samodziału, kupiony na ciuchach. Codziennie w tym samym miejscu mijałem się z dziewczyną, o której było mi wiadomo, że jest fryzjerką; ja drałowałem do szkoły, do swojego belfrowania, a ona do zakładu fryzjerskiego. I tak regularnie, dzień w dzień, przy czym nasze mijanki wypadały zawsze w tej samej scenerii, na tym samym odcinku jednej z pruszkowskich ulic. Po iluś tam spotkaniach uczułem się niemal zakochany, ale ona, piękna i dumna, nie raczyła mnie zauważyć. Nigdy nie przychwyciłem jej spojrzenia. I dopiero w owym dniu, gdy po raz pierwszy miałem na sobie szykowny płaszcz – zostałem zauważony! Przyjrzała mi się, musnęła mnie spojrzeniem swych pięknych oczu. * W Liście do krawca Teofila poeta Ildefons pisze: „I się zadziwisz aż po głąb jestestwa, jak blisko jest od poezji do krawiectwa.” A dalej: „Tak więc poeta winien mieć przy lustrze żurnal, z którego widać, co się święci, czy wiersze dłuższe idą, czy też krótsze, na co ma naród chęć bądź nie ma chęci.” Jedna z ilustracji zawartych w Zagadkach muzycznych Ekierta jawi się moim oczom niczym kartka z krawieckiego żurnalu. Pokazuje mężczyznę co najmniej czterdziestoletniego w płaszczu i kapeluszu. Każdy szczegół garderoby, łącznie z obuwiem, jakże charakterystyczny. Pomyślałem, że to postać skopiowana z filmu o pięknej epoce, obrazu przedstawiającego Paryż na przełomie XIX i XX wieku. I oto znajduję prawdziwy oryginał. W szkolnym podręczniku do nauki o literaturze, w rozdziale o Kafce, widzę fotografię młodego Franza na tle praskiej kamienicy. A więc nie Paryż, lecz Praga, nie facet w sile wieku, tylko młodzieniec. Przedtem czarno wypełniona sylwetka, teraz wizerunek ze wszystkimi szczegółami. Przepiękna moda męska. Właśnie tak chciałbym być ubrany. Płaszcz, spodnie, buty, kapelusz – wszystko jak trzeba. Ale zwłaszcza płaszcz. Z tymi długimi, zasłaniającymi kolana połami czułbym się doskonale. Znać zamożność; dostatek bije z tej figury. Właściwie ten Kafka powinien czuć się szczęśliwy. Ze swymi regularnymi rysami twarzy mógł się swobodnie zwrócić do obiektywu: oczy ocienione rondem kapelusza, dolna partia facjaty w słońcu. Naturalność, bezpretensjonalność. Teoretycznie nic nie stało na przeszkodzie, żeby sobie taki płaszcz sprawić. A więc kupić na ciuchach, o czym już wspomniałem, lub pójść do krawca. W moim rodzinnym mieście miał swoją pracownię krawiec Cywka i tenże Cywka mógł mnie uważać za stałego klienta. W pracowni, przy lustrze, wisiał żurnal, z którego widać było, co się święci, czy płaszcze dłuższe idą, czy też krótsze, na co ma naród chęć bądź nie ma chęci. Sęk w tym, że moje chęci nie pokrywały się z chęciami narodu. W żurnalu Cywki widniały wyłącznie płaszcze krótkie. Użerałem się z Cywką o długość płaszcza. Bezskutecznie. Chciałem mieć płaszcz długi, lecz dbający o swoją markę Cywka nie podporządkowywał się moim życzeniom; liczył się z tym, że ja chodząc po mieście będę jego żywą reklamą. Więc płaszcz ma być w jego, nie w moim guście, w przeciwnym razie ludzie obserwujący mnie na ulicy (kto? inni krawcy?) mówiliby: „Cywka wypuścił fuszerkę.” „Klient nasz pan”; „Płacę i wymagam” – nie, te porzekadła ignorowane są przez krawca-poetę. Choćby mu zapłacić słono, on nie sprzeciwiłby się nakazom żurnalu. Pocieszyć się mogę jedynie tym, że sam Napoleon musiał ulec temu, „co się święci”. Jego słynny szary płaszcz nie miał tej długości, jakiej cesarz sobie życzył. Zgodny z jego gustem był płaszcz długi, a nie kusy, upodobniający właściciela do fircyka. Krawiec cesarski oczywiście nie śmiał się sprzeciwić swemu dostojnemu klientowi, brał miarę do pół łydki i tejże długości płaszcz przynosił. Ale co z tego? Już po paru dniach płaszcz kurczył się i z powrotem sięgał Bonapartemu zaledwie do kolan. Była to sprawka mającego pieczę nad cesarską garderobą kamerdynera, któremu się zdawało, że lepiej wie, jak władca Francji powinien się ubierać. Ano właśnie, władca Francji, Europy, świata! A on nie był władny wymusić dla siebie płaszcza tak długiego, jak mu to odpowiadało, w jakim czuł się najlepiej. Wśród mistrzów igły Cywka nie stanowi wyjątku. Czyż krawiec z opowiadania Gogola, ten, który uszył płaszcz urzędnikowi, jest inny? Mam w oczach scenę przymiarki, a jest to kadr z włoskiego filmu, ekranizacji gogolowskiego dziełka. „Nie wypychaj kieszeni!” – ofuknięto Baszmaczkina. Kanceliście wydawało się, że to jemu płaszcz uszyto i może ze swoim przyodziewkiem robić, co mu się podoba. Lecz uderzony po łapach, które ku niezadowoleniu krawca pchały się do kieszeni – został wyprowadzony z błędu.