szeroki_margines numer strony

Transkrypt

szeroki_margines numer strony
Odtrutki
Księga mojego życia to stek przykrych wspomnień. Wzdrygam się, ilekroć z odmętów pamięci
wychynie jakiś fakt, scena, epizod.
Czy byłoby mimo wszystko możliwe zebranie choćby małej kolekcji wspomnień przyjemnych?
Czy doprawdy nie zdarzyła się ani jedna sytuacja, która nie pozostawiłaby po sobie niesmaku?
Może dałoby się jednak wygrzebać z przeszłości momenty, w których zachowałem się jak należy,
przejawiłem przytomność umysłu, znalazłem właściwe słowa, nie pozostawiłem usłyszanej kwestii
bez odpowiedzi. Spróbujmy pogrzebać i wyłuskać. Byłoby to antidotum na nękające wspomnienia
– przykre, obrzydliwe.
*
Wieczór. Klasa szkolna przekształcona w salę bankietową. Stoliki, przy których parę godzin
wcześniej dzieciarnia gryzmoliła w swoich zeszytach, teraz są zsunięte i przykryte białymi
obrusami; zamiast szkolnych przyborów – trunki i zakąski. Dostojne ciało pedagogiczne rozpadło
się na szereg ciał spragnionych użycia.
Do stołu zajętego przez nas, dwudziestolatków płci obojga, dosiadł się nieznany nam facet po
czterdziestce. Został prawdopodobnie wprowadzony do naszego grona przez któregoś z nauczycieli,
belfra z nim zaprzyjaźnionego. Czterdziestolatek, z zawodu aktor, chwalący się znajomością z
telewizyjnymi gwiazdami, opowiadający o początkach swojej kariery, gdy jako współpracownik
Przeglądu Sportowego parał się dziennikarstwem i przeprowadzał wywiady z asami sportu – ów
interesujący człowiek usiadł obok młodszej od niego o lat dwadzieścia szkolnej sekretarki z
zamiarem poderwania tejże. Wśród żartów wyłonił się dylemat: czy w sprawach damsko-męskich
on, ów podrywacz, nie jest przypadkiem za stary? A może my, dwudziestolatkowie, jesteśmy za
młodzi? Czy on zasługuje na miano starego piernika, czy raczej my na miano smarkaczy? W
każdym razie goszczący u nas aktor nie jest skłonny spasować. Nie przychodzi mu na myśl, aby w
duecie ze Starszym Panem zaśpiewać: „Czas się wycofać z arenki, gdy kusi fotel do drzemki.”
Przeciwnie, dopiero teraz zaczyna się dlań życie.
Uniosłem w stronę aktora kieliszek – szklany naparstek, w jakim mieści się maksimum 40
gramów wódki – i odezwałem się:
– Życie zaczyna się po czterdziestce.
Wprawiłem go w podziw:
– Ale kunszt!
*
Pracowałem wtedy na kolei.
Była właśnie przerwa w ruchu, nie zgłaszano przybycia nowego pociągu, toteż znajdujący się w
pomieszczeniu kolejarze wdali się w towarzyską gadkę. Tematem było życie małżeńskie.
Gawędziarze, jako żonaci, mieli w tej materii sporo do powiedzenia, wszyscy z wyjątkiem mnie,
kawalera. Do tej pory o moim kawalerstwie, fakcie powszechnie znanym, nie mówiło się głośno. I
raptem „tabu” zostało naruszone. Jeden z kredowaczy (takich speców, co na wagonach towarowych
wypisywali kredą nazwę docelowej bocznicy), zwrócił się do mnie z roześmianą gębą:
– A pan długo już w małżeńskim stanie?
1
Był to po prostu cud, że zaczepka nie wzburzyła mnie, co niechybnie spowodowałoby
umysłową blokadę; przeciwnie, zachowałem zimną krew, dzięki czemu mogłem odrzec spokojnie:
– No, już niedługo będzie dycha.
Wymawiając ostatnie słowo pochwyciłem spojrzenie skośnych oczek kancelisty. Przyglądał mi
się z kpiącym uśmiechem, w nadziei, że zobaczy moje zmieszanie. Jeszcze chwila, a uśmieszek
przeistoczyłby się w śmiech. Ale nie dałem mu po temu okazji.
*
Stałem na progu kuchni, w odległości dwóch metrów od zasłanego podręcznikami stolika, przy
którym siedziała moja żona przygotowując się do egzaminu z gramatyki historycznej.
– Co tam wyczytałaś ciekawego?
Nie pytałem, żeby pytać; byłem naprawdę zainteresowany.
Natknęła się właśnie na termin: leksykalizacja. Znaczenie niektórych wyrazów jest inne niż
przed wiekami, gdyż uległy leksykalizacji. Przykładem „bielizna”. Rdzeń tego słowa (biel)
świadczy, że pierwotnie oznaczało coś białego, a teraz niekoniecznie. Istnieje przecież bielizna
kolorowa.
– To samo ze słowem „miednica” – kontynuowała swój wywód żona. – Jego znaczenie też jest
nieco inne.
– Inne niż dawniej?
– No tak, bo dawniej oznaczało...
– Poczekaj – przerwałem. – Muszę to rozgryźć.
Natężyłem mózgownicę w zamiarze samodzielnego zdefiniowania hasła „miednica”, tak aby
było to zgodne z zapisem w słowniku etymologicznym.
Ale czy uda mi się rozwiązać zagadkę? Czy mój pomyślunek nie okaże się za słaby?
Nieprzyjemnie byłoby skapitulować. A ona patrzyła na mnie znad swoich książek i czekała.
Po upływie paru sekund, podczas których tkwiłem nieruchomo, wpatrzony w podłogę, coś mnie
„tknęło”. Uniosłem wzrok, by spojrzeć na swoją ślubną.
– Naczynie z miedzi?
Przytaknęła z nikłym uśmiechem, a ja uczułem satysfakcję uczonego, którego hipotezę
potwierdził cały świat naukowy.
*
Sąsiad zatrzymał mnie na schodach i zapytał o książki. Kilkanaście starych książek, które on
położył w kącie na strychu – zniknęło.
Mieszkanie, które dzieliłem z rodzicielami, mieściło się na drugim (najwyższym) piętrze,
naprzeciw strychu, drzwi w drzwi. Kluczami od tego pomieszczenia dysponowali wszyscy
lokatorzy. Od razu domyśliłem się, że zniknięcie książek to sprawka mojego ojca. Jednakże
„zwalanie winy” na starego byłoby głupie i dziecinne. Początek mojej defensywy brzmiał:
– Uważa pan, że te książki wziąłem ja?
Na co sąsiad:
– Nikogo za rękę nie złapałem, ale pan pracuje w księgarni, pan się na książkach zna i wie, że
można takie stare wydawnictwa dobrze sprzedać.
– Skoro nikogo nie nakryto na gorącym uczynku – podchwyciłem – nie ma podstaw do
wysuwania oskarżeń.
Nie rozporządzający dowodami sąsiad pogodził się poniekąd ze stratą. Mając na myśli
przywłaszczyciela machnął ręką z rezygnacją. Ten, kto wziął książki, niech je sobie zatrzyma i
przyłączy do stanu swego posiadania. Ale:
– Niech go sumienie gryzie!
Sąsiad mierzył mnie wzrokiem w przewidywaniu, że zmieszam się pod wpływem tych
mocnych słów. Lecz ja patrząc mu prosto w oczy powtórzyłem zdecydowanie:
– Tak, niech go sumienie gryzie.
2
Zachwiany w swoich wobec mnie podejrzeniach facet ruszył ku drzwiom własnego mieszkania,
a ja patrząc za oddalającymi się plecami powiedziałem:
– To ładnie, że rozstajemy się w zgodzie.
Działo się to w przeddzień mojej wyprowadzki z tego domu, toteż było do przewidzenia, że jest
to nasza ostatnia rozmowa.
Nie odwracając głowy mruknął:
– Niech się panu wiedzie.
*
Po przeprowadzce wylądowaliśmy, matka i ja, w innym mieście. Widok z okien nowego
mieszkania był zupełnie niepodobny do scenerii otaczającej nasz poprzedni dom. Teraz było to
blokowisko, gromada betonowych pudeł o fasadach zdobnych identyczną mozaiką. Monotonię
przerywał jedynie kolor: tu i tam beżowy, gdzie indziej zielonawy.
– Tu blisko bloki są pstre – zauważyła matka. – A tam...
Istotnie, na ścianach najbliższych domów widać było wyraźnie zielonawą lub beżową mozaikę,
a na dalszych zieleń i beż były jednolite.
Staliśmy obok siebie, z twarzami przy szybie, wpatrzeni w rozległy pejzaż. Zorientowałem się,
że gładkość tych oddalonych ścian to optyczne złudzenie.
Rozpostartą dłonią zatoczyłem przed oczami kółko, mówiąc:
– Ściany są wszędzie takie same, a tylko z daleka wszystko się zlewa.
– Ano tak – przyznała mateczka.
*
Jest jeszcze coś, co wspominam mile. We wdzięcznej pamięci przechowuję swoją reakcję, choć
nie padło przy tym ani jedno słowo. Czyjaś jadaczka była bardzo aktywna, lecz moje usta pozostały
nieme. Nasłuchałem się co niemiara, ale choć moja riposta była bezsłowna, przyjemnie mi
wspomnieć ten incydent.
Wyszedłem z domu w zamiarze odwiedzenia miejskiej biblioteki. Z opuszczonej prawej ręki
zwisała i solidnie obciążała mi bark teczka pełna książek, które należało oddać. Idąc alejką wzdłuż
mieszkalnych bloków ujrzałem na swej drodze bachory z psem. Przeczucie szepnęło mi, że tej
grupki nie da się gładko wyminąć. Istotnie, pies rozdarł na mnie paszczę i puścił się biegiem obok
przemierzanej przeze mnie trasy. Kundel pokraczny, o krótkich łapach, wielkim łbie i masywnym
tułowiu, biegł po mojej prawej stronie – z okropnym ujadaniem. Baryła pełna dynamizmu, osobnik
potwierdzający biologiczną teorię o wigorze mieszańców. Już pół minuty minęło od pierwszego
rozdarcia mordy, a zajadłość agresora nie ustawała.
Czy oprócz sposobu przeze mnie zastosowanego była jakaś inna możliwość uwolnienia się od
bestii?
Nagły zwrot w prawo połączony z ujęciem ciężkiej, pękatej teczki w obie dłonie, błyskawiczne
pchnięcie pocisku ku korpusowi potwora. Zawył i prysnął na odległość 30 metrów. Z tego dystansu
wznowił ujadanie, ale już się nie zbliżał.
Podniosłem teczkę z trawnika i poszedłem w swoją stronę.
3