Kacykoza
Transkrypt
Kacykoza
Człowiek, który ukradł miasto Andrzej Jarczewski Ryszard Kapuściński był propagandystą o moralności Kalego. Źle jest zabić komunistę, a dobrze, jeżeli zabija komunista. W dodatku ta usłużność wobec ZSRR! Nie był to moralista, zasługujący na pomnik w każdym mieście, zwłaszcza etiopskim… Oprócz świadczenia usług politycznych – Kapuściński pisał dużo i dobrze. Wśród wielu jego książek jest też arcydzieło absolutne, niedościgły wzór w klasie reportażu fikcyjnego, przejaw najwyższego geniuszu pisarskiego: „Cesarz”. Opis kacykozy, schyłkowej epoki rządów wielkiego afrykańskiego i światowego przywódcy, człowieka o epokowych zasługach, który jednak… rządził za długo i w końcu wszystko, jak tylu innych dyktatorów, zepsuł. Gdy to przeczytałem po raz pierwszy w roku 1978 – po prostu dostałem gorączki z zachwytu. W tym samym roku wydano też książkę Elliota Aronsona „Człowiek istota społeczna” i sporo innych ciekawych rzeczy. Te dwie wywarły na mnie wtedy największe wrażenie. „Cesarza”, jak każdy polonista, początkowo odbierałem zgodnie z tradycją dziewiętnastowieczną: cenzura nie pozwala pisać o władzy rosyjskich, czy teraz sowieckich namiestników, więc trzeba przywdziać kostium historyczny lub geograficzny. Widziałem w „Cesarzu” artystycznie przetworzoną fotografię rządów Edwarda Gierka. Dziś już o „Cesarzu” wiemy wszystko. Zwłaszcza że nie jest to książka o Gierku ani nawet o Haile Selassie. Nie zmienia to wartości poczynionych obserwacji cesarskiego i każdego innego kacykowskiego dworu. Bo to, co opisał Ryszard Kapuściński w „Cesarzu” jest zjawiskiem ponadpolitycznym, wręcz ponadludzkim. W tym sensie „ponadludzkim”, że to się dzieje niezależnie od dobrej czy złej woli władcy i jego sług. Po dłuższym czasie decydują niekontrolowane przez nas atawizmy i takie składniki natury ludzkiej, które wytwarzają podobne obyczaje, a nawet podobne struktury, zwłaszcza nieformalne, w dowolnym miejscu na świecie. Dziś nie można napisać „Cesarza” o Fidelu Castro, o Kadafim, Mubaraku czy o Frankiewiczu tylko dlatego, że to byłby plagiat. Wszystko jest już podane w genialnym uogólnieniu przez Kapuścińskiego. „Cesarz” nie opowiada o błędach jednostki czy zbiorowości, ale odpowiada na pytanie, dlaczego takie rzeczy są nieuniknione. Sam Kapuściński zresztą popełnił lekki autoplagiat w znacznie słabszym, ale swego czasu (stan wojenny) też wywołującym dreszcze „Szachinszachu”. Historia zna przykłady ludzi wielkiego charakteru i prawości, którzy nie nadużyli odziedziczonej, czy jakoś inaczej zdobytej władzy absolutnej, a taki rodzaj władzy (dyktatura, tyrania, monarchia) w przeszłości bywał raczej normą niż wyjątkiem. Niestety, ludzie wielkiej prawości są równie wielką rzadkością w przyrodzie. Pod pojęciem władzy absolutnej rozumiem tu kumulację w jednym ręku władzy nad ludźmi, nad pieniędzmi i nad przemianami w rządzonej krainie przy wysokim stopniu komfortu panowania, czego głównym przejawem jest praktyczna nieusuwalność w ciągu kadencji i rzeczywisty brak odpowiedzialności przed kimkolwiek. Nawet filozofowie nie protestują zbytnio przeciw tak silnej władzy. Groźne jest tylko połączenie tej władzy z nieusuwalnością nie kadencyjną lecz dożywotnią. 1/6 Kto jest zainteresowany funkcjonowaniem dworu prezydenta Gliwic, Zygmunta Frankiewicza, musi przeczytać „Cesarza”. Nic lepszego na ten temat nie da się napisać. Cóż więc ma zrobić filozof czy pisarz, który jednak chce wykonywać swoją najważniejszą powinność: opisywanie, a tam, gdzie to możliwe, również – naprawianie świata? Tu jest kilka możliwości. Ogromna większość ludzi przyjmuje warunki, w jakich żyje, jako „dane” i stara się w tych warunkach robić tyle dobrego, ile jest możliwe. Jeżeli władza popełnia błąd – staramy się własną myślą i pracą jakoś ten błąd naprawić. Wielu ludzi na tym poprzestaje. Umierają z poczuciem uczciwie i godnie przepracowanego życia. Ale bez istotnego wkładu w dobro wspólne. Niekiedy jednak można pójść o krok dalej – starać się zawiadomić władcę (dyrektora, wójta, ministra, sejm), że coś może on robić lepiej. Piszemy wtedy różne memoriały, otrzymujemy lekceważące odpowiedzi albo też zniechęcamy się z braku efektów. To też jest droga donikąd, ale trzeba próbować, choćby dla spokoju sumienia. Te dwa etapy przeszedłem z Zygmuntem Frankiewiczem. Pierwszy pozostawia mało śladów i trudno by było nawet udokumentować, że dane działanie było pokornym naprawianiem cudzych błędów. Tak było zwłaszcza w stosunkach władzy miejskiej z różnymi środowiskami, dość brutalnie spychanymi przez prezydenta na margines. Świeciłem wtedy oczami (jako wiceprezydent) i starałem się łagodzić wzburzenie tych ludzi. Drugi etap zajmuje mi pół twardego dysku. Tysiące pism, wysyłanych do różnych osób i władz. Rodzą się z tego później książki, a w relacjach z prezydentem Frankiewiczem na uwagę zasługuje list sprzed trzech lat, przepracowany następnie w ważny rozdział „Provokado”. Kolejny etap już powinien zmierzać do poprawy czegoś w otoczeniu. W wymiarze lokalnym najskuteczniejszą drogą jest zapisanie się do jakiejś partii i uczestniczenie w typowej dla demokracji walce politycznej. W jakimś zakresie i w tym uczestniczyłem, ale – przy całym moim poparciu dla systemu wielopartyjnego – sam muszę pozostawać poza partiami ze względu na główne moje, filozoficzne, zaangażowanie, które całkowicie wyklucza głoszenie poglądów sprzecznych z filozofią. A w każdej partii władzy prędzej czy później do takiego konfliktu musi dojść. Partie wymagają niekiedy jednomyślności, a to można znosić – pro publico bono – przez krótki czas. Na dłuższą metę żaden filozof nie może podporządkować się cudzym myślom. Bo wtedy staje się sprzedajnym intelektualistą i przestaje być filozofem. Zjawisko obserwowane codziennie w telewizji. Piszę o tym, bo stale różne głupki wypominają mi współpracę z prezydentem w latach 1994-2002, kiedy byłem jego zastępcą. Zapominają, że wtedy prezydenta wybierała Rada Miejska, że Frankiewicz był innym człowiekiem i że ogrom reform, jakie wówczas prowadziliśmy, wykluczał jakiekolwiek spory. Przeciwnie, konieczne było budowanie autorytetu przywódcy, żeby w ogóle dało się procedować w wielopartyjnym Zarządzie Miasta. Obecnie nie uczestniczę w walce politycznej; poświęcam się już wyłącznie filozofii ustrojowej, a w tej pracy zarówno badana przeze mnie prowokacja gliwicka, jak i obserwowana obecnie w Gliwicach kacykoza – to zjawiska, dostarczające przykładów do tezy głównej, która głosi, że w dobrym ustroju ludzie postępują dobrze, a w złym źle (z dokładnością do statystyki). Należy więc ten ustrój serwisować nieustannie. Bo się zużywa. 2/6 W różnych miejscach już pisałem, że nie prezydent Frankiewicz, ale: prezydent Frankiewicz i wszyscy inni prezydenci miast, burmistrzowie i wójtowie (ok. 2.500 osób) otrzymali od losu niezwykły suwenir: władzę absolutną i dożywotnią. I prawie wszyscy wpadli w pułapkę. Chciałem najpierw napisać, że ten prezent szefowie gmin dostali nie od losu, ale od sejmu. Postanowiłem jednak nie poprawiać, bo działalność sejmu jest właśnie losowa. Jakaś ustawa przechodzi, inna nie; do jednej trafia jakaś poprawka, do innej inna albo żadna… W efekcie ustrój państwa stale ulega dość losowym zmianom. Generalnie oceniam te zmiany pozytywnie, ale też przestrzegam przed chaosem, czy też entropią systemu. Pokazuję to na przykładzie tej właśnie pułapki, w którą zostali złapani prezydenci. Człowiek pełen cnót wszelakich odkrywa w sobie pazerną bestię. Nagle dostał na wyłączność dysponowanie gminnym budżetem. A to są miliony w małych gminach i miliardy w wielkich miastach! Jasne, że 80% to wydatki sztywne, 10% to kontynuacja zobowiązań, ale 10% budżetu, czyli wciąż grube miliony – prezydent ma do osobistej wyłącznej dyspozycji. Zaraz się odezwą głosy, że w danym mieście nie 10% tylko 9 albo nawet 7 lub 17. To nie ma znaczenia. A co jest ważne? Otóż to, że budżet (a te 10% w całości) służy prezydentowi jako osobisty fundusz wyborczy. Wydatkowanie tych kwot jest ściśle skorelowane z terminem następnej reelekcji! Któż może z tym konkurować?! Za te pieniądze jednych się zachęci do głosowania, innych do bojkotu. Frankiewicz rządzi już Gliwicami osiemnasty rok. Ostatnio (2011) do kolejnej reelekcji wystarczyło mu niespełna 17 (słownie: siedemnaście) procent elektoratu. Tak działa polska kacykokracja gminna. Warto przypomnieć tu wykreowany przez propagandę gierkowską slogan „dobry gospodarz”. Tym się szermuje w wyborach, sugerując niejako obywatelowi, że te inwestycje są wyłączną zasługą lokalnego kacyka. Zupełnie przy tym pomija się ten drobny fakt, że aktem wyborczym wskazujemy po prostu gościa, któremu zobowiązujemy się przez cztery lata wypłacać baardzo wysoką pensję za to, żeby nasze pieniądze z budżetu właśnie wydawał! (Zawsze głosowałem za wszystkimi podwyżkami wynagrodzenia prezydenta Frankiewicza, który solidną pracą zasługuje na dwa razy wyższą pensję. Widziałem tę pracę z bliska i nie mam wątpliwości! Chętnie bym też optował za zmianą ustawy „kominowej”, tak żeby prezydent nie musiał dorabiać po radach nadzorczych i zarządach spółek. To jest naprawdę poniżające. Wstyd! W spółkach mogliby spokojnie pracować i poświęcać się tylko temu wykwalifikowani specjaliści). Problemy z prezydentami należą do innej kategorii. Każdy, kto mówi o sobie, że jest „dobrym gospodarzem” – jest tylko złodziejem! Nawet jeżeli nie przywłaszczył sobie ani grosza – on ukradł miasto! Stopniowe zawłaszczanie Gliwic przez Z. Frankiewicza dostrzegłem już dawno. On nawet się nie stara o miejsce w sejmie, czy w rządzie, choć tam mógłby zrobić wiele dobrego. Osiadł na laurach i opracował wzorową technologię trzymania władzy. Wypominałem mu, że jest to przejaw braku ambicji i nieoptymalne wykorzystanie wysokich przecież kompetencji i walorów intelektualnych. Ale w końcu każdy sam decyduje, gdzie powinien pracować, więc nie interesowałbym się tym wcale, gdyby nie zjawiska, zachodzące w otoczeniu prezydenta. A tam już jest straszny gnój. Bo kacykoza – tak jak choroba 3/6 Alzheimera – dotyka najbardziej nie chorego, ale osoby bliskie. Podobnie jest wokół kacyka: dżuma toczy najpierw jego otoczenie, a w końcu zaraza ogarnia całe miasto. Kacykoza jest chorobą społeczną. Degraduje moralnie sługi kacyka zawsze w takim stopniu, jaki w danym systemie jest możliwy. Podpisu Hitlera nie znajdziemy na żadnym dokumencie, dotyczącym Holokaustu. To robiły i za to brały nagrody sługi wodza. Nie znajdziesz też podpisu żadnego generała pod rozkazem strzelania do górników na „Wujku”. Te kule same wyskoczyły z lufy. I o to właśnie chodzi: żeby wyskakiwały same. Dobry posługacz uprzedza rozkazy wodza. W końcu chodzi o to, żeby ubóstwienie kacyka i uziemienie oponentów – w miarę możności jak najbardziej dosłowne – działo się bez żadnego rozkazu. Ten mechanizm jest dobrze udokumentowany w książkach historycznych. Sam jakąś maleńką cegiełkę do tej dokumentacji dołożyłem w kilku miejscach „Provokado”. Obserwując z bliska narastanie kacykozy wokół jednego człowieka, zacząłem dostrzegać te same procesy wokół innych prezydentów. Dyskutowałem na ten temat z obserwatorami i badaczami życia publicznego… Widzę to samo przez całą historię. Akurat więcej napisałem o Hitlerze i Stalinie, bo zajmowałem się ich zbrodniami, ale to przypadek. Gdybym pisał o Mieszku I (a mam w planie) – nic bym nie zmienił w sensie antropologicznym. Oczywiście czynności i przedmioty były inne. Wiąże się z tym problematyka lektur naszych wodzów. Zarzuciłem prezydentowi, że nic nie czyta (to po prostu wyłazi z jego systemu wartości, ze słownictwa, doboru dowcipów itd.; tego się nie da ukryć czy zafałszować, bo to nie podlega kontroli podmiotowej). Błyskawicznie ukazuje się wywiad, w którym prezydent chwali się, że jednak czyta. Ale co czyta? Książki historyczne! Poważne ostrzeżenie! Bo czymś innym jest czytanie np. baśni przez dziecko, a czymś z gruntu odmiennym – ta sama czynność, wykonywana przez baśniopisarza. Inaczej czytają zwykli czytelnicy, inaczej filozofowie, inaczej historycy. Każdy to robi w jakimś celu. Filozof po to, by dowiadywać się o możliwych sposobach obrony przed tyranem, tyran – by sprawniej tyranizować! Inni bohaterowie moich ostatnich badań: Hitler, Stalin, Churchill, Roosevelt – wszyscy byli pilnymi czytelnikami książek historycznych! Wyróżniał się tylko Stalin, który lubił jeszcze poczytać dzieła poetów współczesnych, przeznaczonych przezeń do rozwałki. Najciekawsze, że Frankiewicz rzeczywiście coś czyta, ale nic a nic z tego nie dowiaduje się o sobie. Przytoczę tu charakterystyczną rozmowę sprzed kilku lat. Otóż przestrzegam prezydenta, że jego oceny są błędne, bo dysponuje nieprawdziwymi informacjami. Doszło bowiem do tego, że nikt już spośród tych, którzy mają dostęp do jego ucha, nie ośmiela się przynosić wiadomości i ocen innych niż oczekiwane. Na to prezydent zadaje swoje charakterystyczne pytanie: „a skąd wiesz?”! Chciałem zapytać: „a skąd nie wiesz?”! Jak czytasz książki, że tego nie dowiedziałeś się o sobie samym i o swoich współpracownikach! Ale ugryzłem się w język, bo załatwiałem wtedy ogrodzenie dla Radiostacji, którego nie było w projekcie. Akurat prezydent dał się przekonać i natychmiast kazał wykonać to ogrodzenie, a ja nie przychodziłem doń, by wykładać filozofię, lecz załatwiać sprawy, za które ponosiłem odpowiedzialność. Czy wtedy się nadmiernie ugiąłem? Oczywiście nie. Gdybym powiedział o słowo za dużo – prezydent by się obraził i Radiostacja nie miałaby ogrodzenia. 4/6 Tylko że tego rodzaju problemy ma każdy rozmówca prezydenta. Każdy coś w sobie międli i nie powie, żeby nie zaszkodzić sprawie, z którą przychodzi. Tak właśnie działa kacykoza. (Nawiasem mówiąc, chyba na złość, projektant dodał do tego ogrodzenia pięć automatycznych – kompletny idiotyzm – bram, które podniosły koszty o setki tysięcy złotych i nigdy nie działały. Ochrona otwiera te bramy ręcznie rano i zamyka wieczorem; w maju 2011 naprawiono. Na jak długo?). Prezydent ocenia wiele spraw kalkulatorem, przelicza na pieniądze i nie potrafi policzyć skutków społecznych. Oto komendant straży miejskiej dokonał kradzieży kilku ton miejskiej kostki brukowej (o niewielkiej wartości). Miasto jest oburzone, a prezydent przez całe lata osłania i zatrudnia tego człowieka tylko dlatego, że on – pilnując w kampanii wyborczej prezydenckich plakatów – pochwycił świętokradczą rękę jakiegoś młodzieńca i wydał go katu. Oczywiście komendant ma inne zasługi dla szefa i inne trzymania, ale to już nie mój temat. A kostka? Szkoda na majątku miasta niewielka, tylko zgorszenie straszne: sygnał, że możesz kraść, bylebyś dobrze służył prezydentowi! Najważniejsze, że to nie był chłopiec na posyłki, ale sam komendant Straży Miejskiej! Człowiek zobowiązany do szczególnej dbałości o miejskie mienie, człowiek obserwowany na każdym kroku, wzór dla podwładnych. Tymczasem strażnicy, próbujący nakłonić do porządku obywateli, słyszeli na każdym kroku „zróbta najpierw porządek ze swoim komendantem!”. Inny sygnał już opisałem. Maturzysta na czterech posadach dostaje 155.000 złotych, a wybitny specjalista jest pozbawiany pracy i środków do życia (piszę o sobie, bo w tym momencie i jako przeciwwaga dla niedorzecznika nie mam powodu, by demonstrować fałszywą skromność). Różnica jest taka, że ja w Radiostacji służyłem nauce i społeczeństwu, a rzecznik w Urzędzie służył prezydentowi. Taka jest skala kar i nagród prezydenta. Gdyby mógł posunąć się dalej – z całą pewnością by to zrobił. Jakiś skacykowany posługacz prezydenta oburzy się w tym miejscu i zapyta: „jakie dalej? Czy posądzasz prezydenta, że może zamordować człowieka?”. Więc uprzedzająco odpowiem: „Tak!”. Tylko że nie dotyczy to prezydenta Frankiewicza. To dotyczy prezydenta Frankiewicza i każdego z nas. Ja nie moralizuję i nie pouczam osób. Zajmuje mnie wyłącznie ustrój, który kształtuje nasze postępowanie w przemożny sposób. Z Dekalogu przypominam tylko to: NIE MORDUJ! Bo jeżeli masz władzę nad życiem innego człowieka, to w ciągu wielu lat zdarzy się taka sytuacja, że tej władzy użyjesz! A jeśli nawet nie ty, to w zbiorowisku, w którym wolno zabijać, zawsze znajdą się zabijający i zabijani. I niekoniecznie będziesz wtedy należał do tych pierwszych! Gliwice zostały zamienione w prywatny folwark, w którym mogą pracować, w którym nawet żyć mogą tylko ci, co nieustannie chwalą kacyka. A ci, co chwalą z przerwami, tacy jak ja, którzy chwalą prezydenta tylko wtedy, gdy na to zasłuży – otóż pytam, czy tacy ludzie nie mogą pracować w gliwickich instytucjach samorządowych? Na razie wygląda na to, że nie mogą, bo wszyscy nieprawomyślni już wylecieli albo cierpią różne szykany. Ale to trzeba sprawdzić starannie. Bo może wylecieli tylko ci, których otacza znieczulica? Nie wiemy, czy system wypluwa również tych, o których upomni się opinia publiczna. Jeśli się upomni! W stanie wojennym byłem spokojny o rodzinę. Teraz już nie tak bardzo… 5/6 Zdekacykować Gliwice O kształcących następstwach opisanych sygnałów, wysyłanych przez prezydenta i odbieranych w jego otoczeniu mógłbym teraz napisać sto stron, trochę nawet napisałem, ale nie chcę już dotykać nikogo poza osobami, które bezpośrednio przyczyniły się do obecnego protestu. Wymienię: prezydent, wiceprezydent Caban, naczelnik Jarzębowski, dyrektor Krawczyk i jego konkubina, a w roli głównej, to znaczy w roli inkubatora wariackiego pomysłu wieżowego - niezawodny Sąd Rejonowy w Gliwicach, który wzbogacił mój protest o niezmiernie (w skali krajowej) wartościowy wątek. Na wszelki wypadek przypomnę też wszystkie trzy wątki tego protestu, który – powtarzam – natychmiast zostanie sprowadzony na ziemię po przywróceniu mnie do pracy na warunkach niedyskryminujących. Wątek 1. Pokazanie na konkretnym przykładzie, że połączenie władzy absolutnej z możliwością dożywotniego jej sprawowania psuje demokrację, prowadzi do głębokiej degradacji moralnej człowieka i – to jeszcze się sprawdzi – może doprowadzić do zbrodni. Wątek 2. Obrona wolności słowa, niweczonej w Polsce wskutek nadużywania art. 212 kk przez kacyków, spragnionych komfortu władzy i wolności od krytyki. Wątek 3. Potępienie „fabryki wariatów”, czyli art. 74 kpk. I na tym postanowiłem zakończyć opis przyczyn i możliwych skutków protestu. Pewne tematy muszę omijać, choćby dlatego, by nawet pośrednio nie zaszkodzić Radiostacji, gdzie w roku 2009 wdeptano w błoto połowę dziesięciomilionowych nakładów. Zrobiono to, żeby panu prezydentowi pomalować trawę na zielono. Oczywiście to jest metafora. Naprawdę były to dziesiątki TIR-ów, które codziennie przywoziły trawę z rolki (2 hektary!). Zdjęto humus z dwóch hektarów w pobliżu średniowiecznego szlaku niedaleko innych stanowisk archeologicznych i postarano się, żeby przypadkiem inwestycja nie znalazła się pod obserwacją archeologa. Miasto poniosło tam mnóstwo innych głupich wydatków przy zerowych nakładach na funkcje muzealne. Rozpacz. Jest ładnie i głupio. Jednocześnie ogromne pieniądze idą na inne ozdóbki. Na przykład przeniesienie Muzeum Odlewnictwa Artystycznego do Nowych Gliwic całkowicie wyłączyło to muzeum z obiegu edukacyjnego i wychowawczego. Za to goście prezydenta są tam prowadzani i cmokają z zachwytu, bo rzecz jest artystycznie ciekawa. Tyle że służy prezydentowi a nie miastu. Te przenosiny wiążą się z ogólna strategią dyrektora Muzeum, G. Krawczyka. Nie sformułował on tego nigdy na piśmie, ale po czynach można się zorientować, że również w tej dziedzinie chodzi głównie o wyprowadzanie kasy. Nasi architekci wygrywają konkursy światowe (pisałem o tym dwa lata temu w „Biuletynie Politechniki Śląskiej”), a tu zaprasza się równie dobrych artystów, ale już wypromowanych, by w ich odbitym świetle mógł błysnąć dyrektor Krawczyk, a nawet sam prezydent. Tak się morduje twórczość, a samych twórców wypędza z miasta! Kultura jest dla gliwickich władz towarem. Miejskie pieniądze wyprowadza się po uważaniu na przykład na tak poronione pomysły, jak „Czytelnia Sztuki” (dla 20 osób, które przyjdą na każdą imprezę, bo wielkie jest pragnienie kultury). Sprowadzenie prelegentki na godzinę z Edynburga kosztuje więcej niż pensja muzealnika, który został sprowadzony do funkcji wołu roboczego. Szkoda gadać. Idę na wieżę! Reszta w rękach opinii publicznej. 6/6