Document 2716770

Transkrypt

Document 2716770
03
11.03.2010
nakład: 100
Redaktor naczelny:
Zastępcy:
Korekta:
DTP:
Foto:
Opieka:
Rafał Orendorz
Urszula Kmieć
Mateusz Płóciennik
Katarzyna Barucha
Zuzanna Dzidowska
Marta Ryborz
Kamil Górecki
Mateusz Płóciennik
Dżesika Budzińska
Roksana Cicha
Paulina Major
mgr Ewa Noworzyn-Pilch
[email protected]
[email protected]
dzień 3.
11 marca
„Patologia”
1f
Lord
„Ogień ostudzony”
Tchnienie
Plotek
8.00
Aula
14.00
Aula
„Piąte – nie zabijaj”
15.00
Mała scena
„Słowa
eksplodujące”
18.30
Mała scena
3kdz
Dariman
12 marca
„Odlot”
8.00
Mała scena
„Al. Cydronu 4b”
15.00
Mała scena
„Podejrzany przypadek seryjnego
samobójcy. Prawdziwy dramat w formie
niewymiernej tragedii w 3.14 aktach”
16.30
Mała scena
1b
Fundacja rozwoju Świętochłowic
Wizjonerzy
Krypto-futurystyczna Grupa
Pseudoartystyczna NOS
Maciej Dziaczko - współtwórca Teatru Cogitatur w Katowicach, współpracujący z grupą
Suka Off i Apart, instruktor teatralny w katowickim pałacu Młodzieży. Aktor, absolwent
III Liceum Ogólnokształcącego im. Stefana
Batorego, tegoroczny członek jury Festiwalu
Teatralnego.
Festiwal teatralny to tradycja „Batorego”.
Jak wspomina Pan minione festiwale?
Od kilku lat staram się obserwować to wydarzenie. Jest to fajna tradycja. Zawsze bardzo dobrze
się czuje gdy wracam tu do szkoły. W tamtym
roku bardzo uderzył mnie poziom. Gdy dzisiaj
razem z Krzysztofem Olesiem porównywaliśmy
Festiwal Teatralny ten z naszych czasów a ten
dzisiaj stwierdziliśmy, że jest to kompletnie coś
innego. Jest to na pewno dużo większe, bardziej
profesjonalne. Tę tradycję widać.
W Pałacu Młodzieży w Katowicach jako
instruktor teatralny współpracuje pan
z młodzieżą w różnym wieku. Jak ocenia
Pan z punktu widzenia instruktora inaugurację FT?
Powiem szczerze byłem bardzo pozytywnie zaskoczony, dla mnie sytuacja wyjścia „czarnych”
postaci przypomniała mi czasy Kraftwerk’a,
które pamiętam. Ja szukam w teatrze buntu,
twierdzę, że młodzi ludzie powinni się buntować! Będąc jeszcze w szkole średniej tak właśnie postrzegałem teatr. Jest to moment kiedy
2
Znalazłam sobie trupa – spędziłam wczorajszy dzień na kanapie, koło faceta bez głowy
i dłoni. Jednak to on okazał się najnudniejszym
elementem przedpołudnia. Bo co może robić trup?
Siedzieć, póki nie spadnie.
A życie? Życie wręcz galopowało. Plotki
dochodziły w regularnych odstępach, dając czas
do ich omówienia, jednak nie przedłużając chwil,
jakże ważnych, festiwalowych refleksji (którymi
dzieliłam się, rzecz jasna, z bardziej żywotnymi
znajomymi). Bo dla mnie, tak naprawdę, wszystko rozgrywa się w płaszczyźnie: wejście, sklepik,
wejście na sceny, konie z papieru. Same spektakle
stanowią tło dla życia podziemnego. Najciekawszego.
Początek – brat Kiragi jest idiotą, z powodu
tej tragedii rodzinnej odwołano monodram naszego, dotychczasowo najlepszego, aktora numer
jeden (na szczęście mogę się podzielić tą opinią,
gdyż jurorem spektaklu został uczeń o wiele bardziej kompetentny w tej kwestii ode mnie).
Nie dość nieszczęść - nasz bohater PODOBNO został wezwany na dywanik do Sami Wiecie
Kogo, którą oskarżył o Sami Wiecie Co, co ukazało się w pierwszym numerze gazety, której tytułu
możecie się jedynie domyślać. Na szczęście poszedł z odsieczą – urzędowo przydzielonym mu
adwokatem i cała sytuacja nie nabrała spodziewanej grozy, a otwarcie okazało się ciekawsze od
punktu kulminacyjnego. Wolność słowa, jak zwykle w demokratycznym ustroju bywa, zwyciężyła.
Tym razem nie poświęcamy jej żadnej pieśni ni
przemowy.
Plotka następna, spektakl Kiragi jednak
może się odbędzie, ale raczej nie dzisiaj, raczej
kiedy indziej.
Poza tym nasi scenarzyści dojrzeli do coraz odważniejszych spektakli, po mocnym „Zo-
można pozwolić sobie na eksperymenty, jest
to jedyny moment kiedy można pokazać „to
i tamto mnie boli”, bo później, kiedy wchodzimy w życie nie mamy na to czasu. Nie ukrywam,
że cieszyłem się, że był to tak odważny, bardzo
pozytywnie nastawiony energetycznie, bardzo
dobrze całościowo zgrany pomysł.
Jest Pan organizatorem festiwalu Biesiada
Teatralna. Czy uważa Pan, że takie festiwale są potrzebne?
Tak, ja w ogóle uważam ze teatr uprawiany
przez młodzież w szkole średniej powinien być,
może nie obowiązkowy, ale jest to rzecz, która
potężnie może pomóc w życiu, pod wieloma
względami.
Jakie kryteria będzie Pan brał pod uwagę
oceniając spektakle?
Bunt! Żeby to było coś co mi pokaże „To jestem
ja!”. Chciałbym takich silnych doświadczeń, po
prostu to ma być szał!
Współpracuje pan z teatrem Apart i Suka
OFF. Z doświadczenia wiem, że praca przy
spektaklu to wspaniała zabawa, ale zdarzają się także spory. Co Panu osobiście daje
teatr, jakie ciekawe wspomnienia ma pan
z nim związane?
Ja po szkole średniej od razu trafiłem do, nieistniejącego już, Teatru Cogitatur na etat zawodowy. Praca w tym teatrze polegała na tym, że 24
godziny na dobę człowiek musiał zajmować się
stańcie państwo z nami” zapowiada się równie
uroczy spektakl „Po piąte nie zabijaj”. Jak wieść
niesie, pojawi się w nim 41 przekleństw na 50
minut spektaklu, niestety, nie wiadomo, na ile
słów w ogóle. Tylko nasuwa się pytanie, czy nasza
publiczność dojrzewa równie szybko. Proponuję
przekonać się na własne oczy.
Spektakl Kiragi ma szanse się odbyć. Zajął
się tym osobiście jeden z naczelnych VIP-ów FT.
I chwała mu za to.
„Maseczka” nie ma ceny z powodów niewygodnie mi mówić, jakich. W każdym razie apeluję,
że warto zapłacić chociaż 50 groszy. Sama wiem,
jak bardzo ciężko jest pracować po 20 godzin na
dobę przy czymś tak niewdzięcznym, jak festiwalowa gazeta, która zarówno przez występujących,
jak i organizujących traktowana jest jak piąte koło
u wozu i kolejny wydatek, a której zagorzałych
czytelników stanowią głównie krytycy, ich rodziny i krytykowani. Poza tym i tak wszyscy wiemy,
że chodzi o nagrodę dla najlepszego recenzenta
(nielicznym) i zwolnienie z lekcji (wszystkim).
Jednak warto zapłacić, wiem, że też będziesz czytał o swoim przedstawieniu, masochisto jeden..
A poza tym po coś nasi przodkowie stworzyli pismo. To i kilka innych.
Na koniec apeluję, „snobmy” się na „Maseczkę” i chociaż nie będzie nas obchodzić połowa
artykułów i recenzji, to przeglądajmy ją w miejscach publicznych. A myślicie, że na czym dorobiła się redakcja „Machiny”? (będącej wzorem dla
naszych redakcyjnych tytułowych grafików)
Spektakl Kiragi wczoraj się nie odbył i jest
to jedyna pewna informacja w tym tekście.
A poza tym chyba odbyły się jakieś spektakle, a nawet konferencje.
Katarzyna Niedurny
teatrem (musiał, chciał). Udało mi się zwiedzić
w zasadzie cały świat i to zarówno w spektaklach plenerowych jak i salowych. W pewnym
momencie bardzo ceni się profesjonalizm, czyli
szacunek tego co robimy wspólnie i to co wyrażamy – jest to bardzo cienka granica, jeżeli coś
wspólnie chcemy przedstawić trzeba się bardzo
cenić, wtedy tych konfliktów nie ma.
Pana spektakl „DeuSEXmachina” wywołał wiele kontrowersji. We współczesnych
sztukach mamy do czynienia z coraz większą ilością wulgaryzmów. Czy uważa pan,
że tak mocne środki wyrazu są potrzebne?
Jaką pełnią funkcję?
To zawsze było popularne; na ten temat wypowiadali się już akcjoniści wiedeńscy w latach
60-tych. To nie jest kwestia potrzebne – niepotrzebne. Co to są mocne środki wyrazu ? Coś co
pokazywało się 10 lat temu w ogóle teraz nikogo
nie zaskakuje, na deskach teatru już wszystko
było, wszystko jest kopią bez oryginału. Cały teatr XX wieku opiera się na tych formach, to nie
jest nic nowatorskiego. Czasami okrzykujemy,
że coś jest nowoczesne a tak naprawdę to już
było i to w różnych skalach. Ja bym tak mocno
nie radykalizował, jeżeli coś jest kontrowersyjne to na to nie idę, jeżeli nie podoba mi się muzyka taka a nie inna to jej nie słucham.
Dziękuję za rozmowę.
Rozmawiała: Joanna Rycerska
„Sen a rzeczywistość”
kl. 1d
Sen
„Fantastyczna” konferencja
Hmm, jak przyjemnie jest śnić. Chyba każdy
z nas lubi oddawać się w ramiona Morfeusza i marzyć o dalekich krainach, nieistniejących światach
i wspaniałych przygodach. Takie sny warto pamiętać, zostają w naszej głowie jeszcze długo po
przebudzeniu. Inną sprawą jest koszmar, który ma
bardzo mało wspólnego z przyjemnością. Koszmary są jednak zdecydowanie bardziej zbliżone tematyką do horrorów, a klasa 1d zaserwowała nam
(cokolwiek to znaczy) dramat fantastyczny. Jak
się później okazało na konferencji, przewidziane
były też wątki komediowe, tak, że mieliśmy okazję
wyśnić komediowy dramat fantastyczny. I był to
raczej sen z kategorii tych, których rano, po otworzeniu oczu, nie pamiętamy.
Spektakl, na rękę twórcom, odgrywany był
o 8 rano. Jest to niebezpieczna pora, w której,
w moim przypadku, etap budzenia dopiero się
zaczyna. Łatwo mi było więc wejść w tematykę
przedstawienia. 1d zadbała również o to, bym o tej
wczesnej porze nie musiał zbyt wysilać swych
szarych komórek. Narrator, czytający z kartki,
pokrótce przedstawił szczątkową fabułę. Paradoksalnie, to rozwiązanie okazało się trafione. O ile na
początku byłem nim raczej zdegustowany, ostatecznie jednak bez tego wstępu czułbym się nieco
skonfundowany i skory do krytyki fabuły, która
w zasadzie była niezmiernie prosta. Scenarzysta
bowiem wykreował postać paranoiczki, która, zamknięta w swym świecie, czuje się wciąż obserwowana. Po burzliwym monologu akcja przeniosła
się w marzenia senne głównej bohaterki. Jak to we
śnie, obecna była księżniczka, rycerz w srebrzystej
zbroi i… Gandalf.
Tu w zasadzie opis fabuły się kończy, bo
i nie ma o czym opowiadać. Skupię się więc na aktorach „Snu a rzeczywistości”. Niezwykle barwną
postać paranoiczki, zagraną przez Karolinę Więcek, również reżyserkę, oceniam na plus. Pozostali
odtwórcy ról z nieszczęśliwą, a jednak uśmiechniętą od ucha do ucha księżniczką na czele, też
poprawnie. Jeśli chodzi o postać Gandalfa, to bynajmniej nie mam zamiaru się wypowiadać nad
jej celowością, faktem jest jednak, że niosła ona
z sobą sporą dawkę humoru i przypadła mi do gustu. Zgodnie z zasadą „wszystko, co powiesz, może
być użyte przeciwko tobie”, powstrzymam się od
komentowania choreografii. Tyle oceny spektaklu. Teraz o czymś, co, w moim mniemaniu, jest
również istotne, a mianowicie o konferencji. Ponownie pierwszaki pokazały nam, jak konferencja
wyglądać nie powinna i kolejny raz nie jest to winą
prowadzących. Nie do końca rozumiem, czemu
Karolina, tak wyluzowana podczas gry, w trakcie
konferencji się spaliła. Odpowiedzi na pytania
były lakoniczne i mało treściwe, a reżyserka pod
ogniem pytań po prostu postanowiła się poddać.
Kolejny spektakl debiutantów za nami, a ja
wciąż nie widzę faworyta do objęcia schedy po zeszłorocznych zwycięzcach – obecnej II kt. Wprawdzie Id wywarła na mnie do tej pory najlepsze wrażenie z pierwszych klas (przy czym nie widziałem
musicalu klasy Ie „Lakier do włosów”), to wciąż
jeszcze można oczekiwać trochę więcej. Jeśli jednak młodzi menadżerzy zaangażują większą część
klasy i czasu w przyszłe przedsięwzięcia, to mają
szansę pokazać się naprawdę z dobrej strony. Liczę na to. Na razie jednak był to tylko sen, o którym
zapomnę z nadejściem świtu.
Mateusz Lasak
Jak sam tytuł spektaklu sugeruje, poziom
przedstawienia oscylował właśnie pomiędzy dziwacznym snem a jeszcze dziwniejszą rzeczywistością. Za to konferencja była istnym koszmarem,
który nawet głównej bohaterce z zaburzeniami
psychicznymi – wyśnić się nie mógł. Klasyczny
przykład na to, jak wiele „brudów” można wyciągnąć podczas konferencji. A zarazem dowód,
że konferencje są nie tylko przydatne, ale też potrzebne.
Z samym spektaklem można rozprawić
się w kilku zdaniach. Najpierw monolog bohaterki z autyzmem. Potem refleksje dotyczące życia
i bajki, czyli na ile marzenia o utopii są rozsądne.
A pointa: z racjonalistycznego punktu widzenia,
jak w wierszu Szymborskiej, taka utopia/ bajka
„mimo powabów” byłaby bezludna. Na zakończenie wątek sztuczności i naturalności, gdzie to
właśnie naturalność staje się „gombrowiczowskim parobkiem”, poszukiwanym przez idealnego
rycerza z bajki.
Za to niewątpliwym plusem jest postać
Gandalfa (który po prawdzie wyszedł z ram scenicznego telewizora niczym przysłowiowy Filip
z konopi). Twórcy mniej inspirowali się Tolkienem (z Gandalfa pozostało tylko imię oraz strój),
a bardziej jednym z nauczycieli naszej szkoły.
Wstawki dotyczące przysposobienia obronnego
oraz klasyczne „za drzwi!” ratowały spektakl.
Należą się również dwa sprostowania,
czy luźne uwagi, dotyczące konferencji (czy też
pewnych czarnych dziur, do których można było
w ogólnym zamieszaniu wpaść).
Uno. Pojęcie „dramatu fantastycznego”
funkcjonuje, ma swoje korzenia w romantyzmie.
Odpowiedź, która wywołała falę śmiechu, aż tak
bezmyślna nie była (inna sprawa, że autorka „nie
zna się na gatunkach”, a w końcu stwierdziła, że
nie ma czegoś takiego jak „dramat fantastyczny”).
Najkrócej rzecz ujmując, fabuła takiego dramatu
podporządkowana jest głównie elementom fantastycznym. A sam gatunek zdaje się być zapomnianym (por.: G. Sand). Ale te rozważania wymagają
większej wiedzy, więc nie będę zapuszczać się
w niezbadane tereny.
Dos. Pierwsze pytanie konferansjera: „Kto
jest dramaturgiem tego przedstawienia?” Ano zagadnienie dramaturga jest o tyle skomplikowane,
że dramaturg to nie to samo, co dramatopisarz
(dramaturg to również „prawa ręka” reżysera,
a czasami „szara eminencja” spektaklu). W Polsce ta funkcja teatralna jest słabo zakorzeniona,
dlatego też dziwiło mnie użycie właśnie tego określenia (na co wpływ mają również ożywione dyskusje o tych problematycznych pojęciach). Z kontekstu zrozumiałam, że jednak chodziło o autora
scenariusza (w sensie dramatopisarza). Potem
pojawiło się „pytanie do scenarzystek” (chyba, że
miało być „statystek”, co - summa summarum, nie
byłoby celniejsze). I już się w terminologii pogubiłam. A to wszystko jeszcze mąci fakt, że w tym
przypadku funkcję dramatopisarki, reżyserki,
choreografki i odtwórczyni głównej roli – przypadły jednej osobie.
Powyższa uwaga nie jest atakiem na konferansjerów, a raczej uwagą na boku. Sama konferencja cechowała się sensownymi, wcześniej
przygotowanymi pytaniami, ale większym atutem
były na bieżąco formułowane celne spostrzeżenia
(chociażby o grotesce czy o żabie).
Wydawało się, że konferencja wstrząsnęła
wszystkimi. I nie umiem oprzeć się wrażeniu, że
jak mówi Lupa: „Wszyscy w gruncie rzeczy ulegamy fikcji i na niej budujemy dalsze, wyższe poziomy fikcji. To się dzieje we wszystkich szkołach, na
wszystkich egzaminach, jeden człowiek okłamuje
drugiego, że rozumie wszystko”.
Sonia Auguścik
Senny początek dnia
Debiut na Festiwalu Teatralnym stanowi nie lada wyzwanie, a i oczekiwania wobec
pierwszoklasistów są wysokie. Wczoraj takowy debiut miała klasa 1d, tudzież menedżerska.
O godzinie ósmej rano uczniowie tejże klasy
wystawili spektakl pt. „Sen, a rzeczywistość”,
który poruszał temat ciężki, jakim jest choroba
zwana autyzmem. Z przykrością stwierdzam,
iż przedstawienie minęło się z moimi gustami
teatralnymi, a ponadto, mam nieodparte wrażenie, iż daleko odbiegało od poziomu prezentowanego zazwyczaj podczas festiwalu.
Zaraz po wejściu do auli, publiczność
została potraktowana jak niezdolna do myślenia masa, której sens spektaklu musi zostać
podany jak na tacy. Później było tylko gorzej.
Spektakl przywodził mi na myśl bardziej czasy gimnazjum aniżeli liceum, natomiast każdy
z aktorów zachowywał się jakby grał w osobnej
sztuce – wyglądało to jak kilka monodramów
marnej jakości, połączonych ze sobą w jednym
przedstawieniu.
Dodatkowo drażnił mnie zupełny brak
profesjonalizmu na scenie: uśmiechy do koleżanek z widowni, ciągłe poprawianie włosów,
a przede wszystkim język, jakim posługiwali
się bohaterowie przedstawienia. Szczytem
kompromitacji okazała się konferencja, która
miała miejsce po ukończonym spektaklu. To
strasznie przykre, że reżyserzy, biorąc się za
tworzenie sztuki, nie posiadają elementarnej
wiedzy na temat teatru, a dodatkowo nie znają
podstawowych pojęć używanych w stosunku
do wszelakich form widowiska (nie wspominając już o fakcie, że twórczyni przedstawienia nie wiedziała, skąd dokładnie czerpała
inspirację).
W natłoku wyżej wymienionych negatywnych skojarzeń nie mogę zapomnieć o postaci znacznie się wyróżniającej – chłopak
grający Pana Skorusa (Gandalf ) był jedynym
bohaterem, który mnie rozbawił, chociaż z drugiej strony zastanawia mnie fakt, jaka była reakcja samego zainteresowanego, szczególnie
po tym, jak jego nazwisko zostało wymienione
podczas konferencji.
Porównując spektakl 1d ze spektaklem
wystawionym w godzinach popołudniowych
przez grupę „Outsider”, zastanawiam się, na
ile prawdziwe było stwierdzenie reżyserki
tego pierwszego odnośnie kontaktów z osobami chorymi na autyzm. Tym oto akcentem
kończę moje przemyślenia, gdyż... jakoś trzeba
je zakończyć.
Patrycja Książek
3
Choreografia? To znaczy,
że taniec?
4
Nie lubię chemii. Do dziś prześladują mnie
zeszłoroczne mole i stężenie procentowe. Jednak
w środy rano mam zerówkę i muszę udać się do
sali 302. Szczęśliwa, że dziś Dzień Przedsiębiorczości, liczę ilość osób w klasie. Jest nas sześciu.
Kartkówki nie będzie. O, ja szczęśliwa... a przecież czeka mnie jeszcze spektakl o ósmej. Klasa
1D debiutuje – wystawiają „Sen a rzeczywistość ”
w reżyserii Karoliny Więcek... A jednak mogliśmy
zostać na chemii.
Nie mam pojęcia, od czego rozpocząć moją
refleksję. Tyle do skomentowania, a tak mało
miejsca w „Maseczce”. Zacznę od tego, że sam
spektakl postawił mnie między snem a rzeczywistością: chciało mi się spać. Nie wiedziałam, czy
to, co chciała nam przedstawić Karolina, miało
śmieszyć, skłonić do filozoficznych rozmyślań
nad życiem, czy po prostu zachwycić. Okazało się,
że przedstawiona sztuka to dramat fantastyczny.
Ciekawe.
Zanim przejdę do sedna, do wisienki na
torcie, czyli konferencji, która mnie obudziła, wypadałoby napisać coś o spektaklu. Tylko co? Może
streszczę: Pojawia się obłąkana dziewczyna, włącza telewizor i chyba zasypia. We śnie ukazują się
jej różne postacie: księżniczka (nieszczęśliwa,
a jednak uśmiechnięta od ucha do ucha), książę,
sprzątaczka, wróżka. Mówią, mówią, mówią. Co
jakiś czas na scenie pojawia się Gandalf. Tańczą.
Koniec spektaklu. Konferencja.
Nie jestem z natury wredną osobą, ale nie
umiem znaleźć pozytywu. Po monologu obłąkanej
dziewczyny, białym światełkiem okazał się groteskowy Gandalf. Tylko gdzieś przy dziesiątym „za
dzwi” światełko zgasło. Moim zdaniem, była to
najlepiej zagrana rola w tym spektaklu. Podobała
mi się. Reszta aktorów? Starali się momentami.
Zakończeniem występu klasy 1D był występ taneczny. Karolina chciała uzyskać wrażenie wciągnięcia głównej bohaterki (czyli samej siebie) do
swojego snu.
Czasem zdarza się tak, że konferencja jest
ciekawsza od samego spektaklu. W tym przypadku
tak było, tylko z negatywnym wpływem na i tak nie
za ciekawe wrażenie, jakie wywarł „Sen a rzeczywistość”. Każda odpowiedź Karoliny powodowała coraz to większą ilość pytań z publiczności, co
w zupełności pogrążyło reżyserkę. Gubiła się w odpowiedziach, ale sprawiała wrażenie pewnej siebie. Było sporo wpadek. Rozumiem, mógł zadziałać stres i presja. Jednak do tej pory myślałam, że
każdy reżyser ma świadomość, na podstawie jakiej
książki lub jej fragmentów pisze swój scenariusz.
(„To była jakaś powieść Stefana Kinga, chyba...
” i tu podała nazwę, której nie mogłam znaleźć,
mimo wszelakich poszukiwań. Może się pomyliła,
a może to przejaw mojej niewiedzy?)
Na pytanie: „Kto ułożył choreografię taneczną do końcowej sceny?” usłyszałam odpowiedź:
„Choreografia? To znaczy, że taniec?”. Następnie
dotarło do mnie słowo ‘autyzm’. Więc o to w tym
wszystkim chodziło? Poczułam niesmak. Jak
można w taki sposób, wręcz groteskowy i dziecinny, przedstawić problem, który tak dotyka pewnej
sfery emocjonalnej? Trudne tematy, moim zdaniem, nie są odpowiednie na debiut, a w tym roku
już dwie klasy pierwsze zdecydowały się na taką
sztukę. Wiem to z własnego doświadczenia. W zeszłym roku występowałam w „Pif, paf - jesteś trup”
i mimo że poszło lepiej, niż się spodziewaliśmy, baliśmy się, że wyjdzie z tego bardziej komedia niż to,
co chcieliśmy przedstawić. Trzeba być ostrożnym,
za co się zabiera.
Wiktoria Ficek
Pisząc na kolanach
„Sen a rzeczywistość” powalił. Najpierw sprowadził do parteru podczas występu, po czym dobił
konferencją. I nie pomógł nawet najpotężniejszy mag Śródziemia. Reżyserka (i to nie byle jaka, wszak
ma certyfikat!) uraczyła widzów sztampową historią dziewczyny (autystycznej?) zamkniętej w świecie
swoich marzeń. Spektakl to właściwie pokazywane raz za razem fantastyczne postacie przedstawiające
opowieść o księciu, który wybrał dziewoję z krwi i kości zamiast pięknej królewny z bajki. Cóż, nic
oryginalnego, ale mimo to występ mógłby się udać. Mógłby. Gdyby nie cała reszta.
Primo – aktorzy. Zaczęło się nieźle i nieźle było przez kilkadziesiąt sekund – reżyserka rozpoczęła spektakl monologiem wykrzyczanym do niewidzialnych ludzi. Początek krzyku „uszedł”, ale ileż
można krzyczeć takim samym tonem i barwą głosu? Niecałe pięć minut, co pokazała nam Karolina
Więcek. Dalej było już tylko gorzej. Księżniczka mówiąca o swym smutku zaśmiewa się do łez w stronę
koleżanek na widowni, czarodziejka (?) duka kwestie niczym przedszkolak, z równie wielka charyzmą
gra książę czy sprzątaczka – postać całkowicie zbędna.
Ale, ale! To nie koniec minusów. Konstrukcja historii niesamowicie kuleje, postacie i ich kwestie
są w większości niezrozumiałe. A zakończenie! Na deskach pozostaje tylko główna bohaterka, po czym
pojawiają się ubrane na czarno postacie i wszyscy razem pląsają w rytm muzyki. O co chodzi – nie wiadomo, autorka tłumaczyła na konferencji, że „przecież przedstawienie musiało się jakoś zakończyć”.
„Jakoś” się skończyło.
Sama konferencja miast pomóc I D tylko ją pogrążyła. Reżyserka poprawiająca konferansjerów –
„to pytanie było źle zadane” – bezcenne. Zresztą kwiatków było więcej – nieistniejące książki Stephena
Kinga czy „dramat fantastyczny”. Jeśli ktoś jest spragniony dobrej zabawy radzę zobaczyć spektakl
i konferencję na Batory TV, śmiech gwarantowany. Ja przy jednym z pytań zsunąłem się z krzesła nie
mogąc powstrzymać spazmów.
Przez litość należy wspomnieć o postaci Gandalfa wychodzącego z telewizora, jedynej, która celowo rozbawiała publikę. Mimo niewyraźnych kwestii (zabieg zamierzony?) na tle reszty trupy, pokazał
się z dobrej strony. Pewnie z powodu mizerii całej reszty...
Bartłomiej Kiraga
Co sądzisz o debiucie klasy Id?
Mikołaj Piszczan
Mogę powiedzieć, że spektakl był mocny.
Koniecznie muszę zacząć czytać książki „Stefana” Kinga.
Berenika Srebro
Spektakl - dno, osobiście przeraża mnie
poziom ludzi przyjmowanych do tej szkoły.
Daleka droga przed nimi.
Kamil Górecki
W gimnazjum były lepsze spektakle, a konferencja jeszcze bardziej go pogrążyła.
Dżesika Budzińska
Jedyne, co w tym spektaklu mnie zachwyciło,
to gra aktorska reżyserki. Niestety pogrążyła
się wypowiedziami w czasie konferencji. Ponadto gra księżniczki była jak osadzony konik
w thrillerze.
Ewa Giluk
Nadal się zastanawiam, o co chodziło w tym
spektaklu. Totalny chaos, niezrozumienie.
Marta Ryborz
Niby śmieszne, niby zabawne, ale jednak
wszystko niby.
Wiktoria Ficek
Spektakl? A taki w ogóle się odbył?
Mateusz Lasak
Pierwsza klasa po raz kolejny „perfekcyjnie”
pokazała konferencję.
Mateusz Krzemiński
Chyba zacznę bardziej interesować się prozą
Kinga.
Marek Trembaczowski
Mam wrażenie, że reżyserka do końca nie
wiedziała, co chce przekazać, a jej pojęcie o
autyzmie popada w minimalizm.
Sondowała:
Martyna Konefał
„Gdybym mógł z wami rozmawiać”
OREW Chorzów oraz ZST nr 2 / Grupa Outsider
Co sadzisz o gościnnym spektaklu
„Gdybym mógł z wami rozmawiać”?
Prof. Waldemar Podkidacz
Nie mogę tego spektaklu rozpatrywać w kategoriach artystycznych, chociaż oczywiście
można, gdyż wszystko było poprawne. Epizod z folią świetnie wplata się w konwencję
festiwalu. Wielu z nas zapewne zostało
zmuszonych do refleksji
Aleksandra Rzepka
Spektakl ten dał mi wiele do myślenia.
Naprawdę niesamowite jest to, że przy
takich ograniczeniach, można zrobić coś tak
godnego uwagi.
Olga Naliwajko
Spektakl mi się bardzo podobał. Jestem
pod wrażeniem, gdyż wiem, że współpraca
z chorymi dziećmi jest naprawdę ciężka.
Sądzę, że wykonali kawał dobrej roboty.
Paulina Major
Uważam, że był to wspaniały spektakl.
Ujrzeliśmy piękno dzieci, które są chore,
a jednak potrafią się bawić poprzez pracę.
Cieszę się, że mogłam to zobaczyć.
Kesja Karużys
Nie jestem w stanie za wiele powiedzieć.
Jestem bardzo wzruszona i myślę, że takie
rzeczy są bardzo potrzebne. Sposób, w jaki
chcą się porozumieć z nami, jest jak najbardziej prawidłowy. Chcą to wyrazić poprzez
spektakl i cieszę się, bo drogą mniej sceniczną raczej nie dałoby rady, gdyż ludzie są zbyt
zamknięci w stosunku do chorych osób.
Agnieszka Łukaszczyk
Przedsięwzięcia takie są naprawdę bardzo
potrzebne. Uświadamiają zwykłym ludziom,
że ich problemy są niczym w porównaniu do
osób chorych na autyzm.
Asia Róg
Spektakl naprawdę bardzo mi się podobał.
Był poruszający. Najbardziej podobał mi się
motyw z malowaniem na foli. To było takie
- Ach!
Sondowały:
Agnieszka Bąk
Martyna Konefał
Wystąpili u nas po raz drugi. Tym razem nie
z takim rozmachem jak uprzednio, lecz równie
wzruszająco i znów dzięki wielkiemu wysiłkowi. Podobało mi się parę scen, w szczególności
pozornie mało oryginalne rozwinięcie foli –
w tym spektaklu szczególnie mnie poruszyło,
znajdując świetne wykorzystanie na scenie.
Podziwiam tych ludzi za to, że potrafią poruszać
się między dwoma, na co dzień odległymi światami, i że próbują sprawić by były sobie bliższe,
właśnie dzięki takim przedstawieniom.
Droździoł / forum XXI FT
Gdybym mógł z wami być
Szmer na scenie, skromna scenografia i niepełnosprawny chłopiec w centrum wydarzenia.
Wydawałoby się, że tak rozpoczyna się tandetny
spektakl, reprezentujący kolejną godzinę nudy.
Jednakże byłam miło zaskoczona.
Dowiedziawszy się o spektaklu pt.„Gdybym
mógł z wami rozmawiać” z niepełnosprawnymi
aktorami, postanowiłam, że zobaczę go, choćby
z czystej, ludzkiej ciekawości. Przez pierwsze
kilka minut inscenizacji bałam się, że te dzieci są
zwyczajnie wypychane na scenę i grają z przymusu. Jednakże wystarczył jeden uśmiech aktora,
aby rozwiać moje wątpliwości. Narrator bliżej
przedstawiał nam autyzm. Sztuka wprowadziła
nas w ten świat, pokazywała poszczególne wydarzenia w życiu chorego, jego zachowanie, czy też
w pewien sposób przekazywała nam emocje wywoływane różnymi problemami. Autorce spektaklu zapewne nie chodziło o to, abyśmy współczuli
aktorom, że ich los jest taki, a nie inny. Nie, ten
spektakl nie był o tym. To krótkie przedstawienie
pozwoliło nam zrozumieć sens choroby, jaką jest
autyzm, ale również pokazało, jak wiele radości
możemy sprawić niepełnosprawnym dzieciom
poprzez bycie wśród nas i uczestniczeniu w tym
życiu.
Wspaniałym pomysłem okazała się folia,
która w pewnym momencie rozwinęła się i z każdą
chwilą nabierała kolorów, aż w końcu pojawił się
magiczny wyraz „BYĆ”. Szczególnie poruszającą
sceną był taniec głównego aktora z dwoma dziewczynami. Wystarczyło spojrzeć na jego buzię, na
jego uśmiech, na radość, jaką sprawiała mu ta rola.
Również należy wyróżnić tutaj małego chłopca,
ubranego w śnieżnobiały kostium pajacyka. Michał rozdawał kwiatki, jakby rozdawał szczęście.
A po zakończeniu spektaklu, szczęśliwy tym, że
tak głośno biliśmy brawa, nie potrafił zejść ze
sceny, a wręcz nie chciał.
Pięcioletni chłopiec jest wspaniałym przykładem, jak mało wystarczy zrobić, aby sprawić
ogromną radość chorym. Trzeba tylko zauważać
ich i być. To właśnie o tym był ten spektakl.
Dżesika Budzińśka
Realizm i metafora na scenie
Przyznam się szczerze, że pisanie o spektaklach integracyjnych nie jest rzeczą łatwą.
Można przy tym popaść w zbytnią stronniczość,
albowiem poczucie litości nie raz brało górę nad
„obiektywnym” odbiorem spektaklu. Zaznaczę
jednak na samym wstępnie, że w moim odbiorze przedstawienia pod tytułem ”Gdybym mógł
z wami rozmawiać” miejsca na litość było stosunkowo mało. Oczywiście nie z powodu swego
rodzaju apatii, ale z powodu innych szczególnych
elementów przedstawienia, które przykuły moją
uwagę. Zacznijmy może od początku.
Grupa „Outsider”, prezentująca swe możliwości na deskach szkolnej Auli, jest grupą nietypową. Z jednego zasadniczego powodu. Powodem
tym jest jej skład, ponieważ tworzą ją nie tylko,
przepraszam za dość negatywne stwierdzenie,
ludzie „normalni”, inaczej mówiąc, sprawni umysłowo, ale ponadto osoby niepełnosprawne, chore
na autyzm oraz zespół Downa. Niesamowita mieszanka ludzi, jaką mogłem zobaczyć na scenie,
pozytywnie mnie zaskoczyła. Byli tam zarówno
ludzie dorośli, jak również dzieci (najmłodszy
uczestnik miał pięć lat). Kolejnym elementem
wartym uwagi była skromna forma scenografii.
Oczywiście, nie w sensie pejoratywnym. Minimalizm zastosowany na scenie był odpowiedni i do
pogodzenia z przykuwającym główną uwagę, poruszającym scenariuszem. Poruszającym dosłownie, bowiem momentami robiło mi się „gorąco”.
Mówiąc w skrócie, spektakl traktował o autyzmie. Parafrazując główną reżyserkę, hasłem
przewodnim przedstawienia były słowa „Żeby
kochać, trzeba być szczęśliwym”. Wzajemne relacje zdrowych ludzi z niepełnosprawnymi, konstytuowały główną akcję. Folia, będąca częścią
scenografii, była dla mnie metaforą dystansu, jaki
dzielił chorych od realnego życia, a - co za tym
idzie - dystansu między ludźmi. Dało się jednak
dostrzec, ku mojemu zachwyceniu, rzecz, która
ich łączyła. Rzeczą tą była miłość. Serca malowane na folii, doskonale ilustrowały uczucie, które,
mimo choroby, stanowiło dla każdego wartość najważniejszą. Naturalnie, interpretacje te są moimi
własnymi, będącymi zapewne daleko posuniętym
subiektywnym odczuciem, jakiego doświadczałem
podczas pobytu w auli.
Wracając jednak do odbioru spektaklu jako
całości, oglądałem go z pełną ciekawością. Nie
było dłużyzn, a dobrana muzyka nie przeszkadzała. Wspomnę jeszcze o jednym zabiegu, który
mogliśmy oglądać. Jest nim ukazanie bogatych
w treść myśli głównego bohatera. Nie jest to, co
prawda, zabieg nowy, gdyż widziałem go w innych
spektaklach. Mimo to, ukazanie myśli człowieka
(przyznam - całkiem racjonalnych), który fizycznie ich przedstawić nie potrafi, wywołuje silne
emocje.
Pełny realizm ukazany w spektaklu, mający
swój pełen udział w aktorach w nim grających, zasługuje na gromkie brawa. Brawa takie faktycznie
otrzymał. Na koniec jednak pozwolę sobie na wypowiedzenie dość odważnych słów. A mianowicie,
stwierdzam, że spektakl zaprezentowany przez
grupę „Outsider”, był przedstawieniem w gruncie
rzeczy przeznaczonym nie dla widzów, ale dla samych występujących. Chodzi mi oczywiście o aktorów z autyzmem. Chciałbym jednakże, aby miało
to jak najbardziej pozytywny wydźwięk. Zrobienie
spektaklu, który intryguje i wzrusza całą zebraną
widownię, a zarazem rozwija i daje aktorom mnóstwo zabawy, zasługuje na uznanie przekraczające
wszelkie możliwe sposoby okazania emocji.
Rafał Orendorz 5
Kolory w ciemności
Na temat takiego spektaklu nie sposób dyskutować. Jak i dwa lata temu w tworzeniu Festiwalu Teatralnego udział wzięła grupa „Outsider”.
Po raz kolejny jej twórcy poruszyli widownię
pokazując jak bardzo można zaangażować dzieci niepełnosprawne podczas tworzenia przedstawienia. Poprzez muzykę, taniec oraz krótkie
nagrane wypowiedzi aktorzy przedstawili świat
osób autystycznych – ich własny, indywidualny,
dla nas niezrozumiały. Granicą pomiędzy światem
kształtów pewnych, wyraźnych i tych niejasnych,
zamazanych uczynili przezroczystą folię. Na jej
powierzchni aktorzy rysowali formy symboliczne – serce, kwiaty, by za chwilę wszystko zatrzeć,
przemieszać. Dzięki prostym, ale sugestywnym
układom tanecznym zarysowali nam różnicę
pomiędzy percepcją ludzi zdrowych i chorych.
Co ważne i podkreślone podczas konferencji,
podopieczni i ich opiekunowie musieli pokonać
te same bariery – stres i trudności jakie niesie
ze sobą taniec. Możemy sobie tylko wyobrażać
zarówno to, co dzieje się w umysłach osób niepełnosprawnych, na co dzień, jak i to co dzieje się
w ich głowach, gdy mają wyjść na scenę i pokazać się publiczności. Tego typu pokazy na pewno
wzruszają. W tym wypadku momentem przełomowym dla przeszklonego już oka było wejście małego chłopca z kwiatkami, które potem darowywał
swoim opiekunkom. Kolejnym punktem zapalnym
było zachęcanie publiczności do owacji przez małego Tobiasza. Myślę, że gromkie brawa i ogromny
szacunek należą się osobom, które dobrowolnie
zajmują się niepełnosprawnymi dziećmi – pokazując im jak bardzo kolorowy jest świat i umożliwiając występy takie, jak ten.
Oprócz posiadania niewątpliwych walorów
estetycznych, spektakl ten udowodnił, że istnieje
jeszcze wielu ludzi, którzy chcą pomagać i poświęcać swój czas innym. Na koniec mała prośba do
konferansjerów – by nie powtarzali pytań, na które aktorzy już odpowiedzieli…
Magda Marzec
Czy to na pewno jest potrzebne?
Uznacie, że jestem wredny i nieczuły. Będziecie obrzucać mnie najgorszymi inwektywami. Ponadto powiecie, że w ogóle nic nie wiem
o tych ludziach i że nie mam moralnego prawa się
wypowiadać. Być może to, co oznajmicie, będzie
prawdą. Ja jednak opinią publiczną prawie wcale
się nie przejmuję, a prawo do wypowiedzenia własnego zdania jak najbardziej jest mi przypisane.
Po tym krótkim oświadczeniu chciałbym
przejść do meritum, czyli do właściwej recenzji.
Spektakl był o… właściwie nie wiadomo o czym.
Na konferencji dowiedziałem się jednak, że był
o przeżyciach i sytuacji osób dotkniętych okropną chorobą zwaną autyzmem. Trudno właściwie
oczekiwać innej tematyki od takiej specyficznej
grupy. Na scenie przewijały się panie wychowawczynie z dziećmi o mniejszym i większym stopniu
upośledzenia. Wszystko to okraszone muzyką relaksacyjną oraz mechanicznym głosem, dobiegającym gdzieś zza ściany. I cała warstwa fabularno-
Magda Deptała – niegdyś uczennica klasy
kulturoznawczo-teatralnej liceum Batorego,
dziś studentka Wydziału Radia i telewizji UŚ,
przyszła producentka filmowa (miejmy nadzieję). Pracuje również w studenckim radiu
EGIDA, gdzie udziela się m.in. jako „latająca
reporterka” i podróżniczka. Jest reżyserką,
scenarzystką i człowiekiem od brudnej roboty
w Teatrze Klinika, który spektaklem „Shoah”
wygrał XX FT, a przy okazji zwiedził parę (naście?) scen w Polsce.
Byłaś uczennicą Batorego. Sama tworzyłaś spektakle, brałaś udział w próbach
Czy będziesz łaskawszym okiem oceniała
spektakle wiedząc, ile pracy trzeba włożyć w ich przygotowanie ?
Myślę, że nie, bo to oczywiste, że przygotowanie spektaklu wymaga wiele zaangażowania i to właśnie efekt tej pracy rozłożonej na
wiele dni się ocenia. Nie jest ważne, czy spektakl przygotowuje się przez tydzień czy przez
pół roku, cała sprawa polega właśnie na tym,
aby widz nie zorientował się jak długo, jakim
nakładem pracy tworzył się końcowy efekt
i przede wszystkim aby nie mógł powiedzieć:
„Aa, oni mieli mało czasu, poza tym to uczniowie. To nic, że scenografia łamie się w pół,
6
techniczna spektaklu została streszczona w tych
kilku zdaniach.
Przedstawienia takich grup mają zapewne wywołać u widzów określone reakcje. Aktorzy (a ściślej pisząc - panie wychowawczynie)
oczekują pewnie wzruszeń, kwiatów rzucanych
na scenę i tym podobnych laurów. Bo ciężko
znaleźć inny powód, dla którego męczy się niepełnosprawne dzieci. Tak, właśnie, męczy się, bo
jedyne, co widziałem na twarzach tych istot to
ogromne przerażenie. Trudno się zresztą dziwić.
Rzucone na wielką scenę, przed ogromną publicznością, mają prawo być zlęknione. Słyszałem,
oczywiście, że jest to forma terapii, ale na mnie
wywarło to złe wrażenie. Być może przesadzam,
ale takie coś mogę określić tylko jednym słowem:
bestialstwo.
Dziękuję za uwagę i zapraszam do zlinczowania mnie.
Kasjan Kasprzak
a aktorzy nie pamiętają swoich kwestii. Dobrze, że w ogóle coś zrobili.” Oczywiście ciężko
oceniać zmagania uczniów tak samo jak profesjonalne spektakle, ale jako że często wspominam, uż teatry offowe robią lepsze spektakle
od instytucjonalnych, to może i na batorowej
scenie uda się zobaczyć spektakle na bardzo
wysokim poziomie. Zwykle bywały takie…
około dwóch na Festiwal i na nie zwykle czeka
się najbardziej.
Co według Ciebie jest najważniejsze
w spektaklu ?
Ciężko wyróżnić jakieś osobne składniki, bo
chyba najważniejsza jest właśnie spójna całość. Gdy podczas oglądania zaczynam się zastanawiać co mi się podoba: może światło jest
ciekawie dobrane albo główny bohater ma ładny
krawat, to wiem, że spektakl mnie nie wciągnął,
bo rozkładam go na czynniki pierwsze, zamiast
pozwolić mu przeze mnie przechodzić, zaczarować mnie całością historii. Oczywiście teraz
jako juror będę musiała również przeanalizować każdy z elementów, ale najbardziej chciałabym chłonąć cały efekt pracy twórców.
Czy doświadczenie związane z Twoim zaangażowaniem w życie teatralne przydało
Ci się w życiu ?
Oczywiście, ono w dużym stopniu determinowało moje wybory. Już przed pójściem
do liceum stawiałam kroki na scenie, dzięki
temu znalazłam się w Batorym, następnie
mogłam odwiedzić, a przede wszystkim zagrać z Teatrem Klinika na scenie Emiliana
Kamińskiego w Warszawie, czy podczas legendarnych już, bo odbywających się od lat
60-tych Łódzkich Spotkań Teatralnych. To
również zamiłowanie do aktorstwa, czy to filmowego, czy teatralnego zaprowadziło mnie
na wydział, na którym teraz studiuję. Sądzę,
że doświadczenia związane ze sceną mają
również duży wpływ na to, że zdarza mi się
oceniać spektakle w formie publikowanych
recenzji, czyli otwierają przede mną szansę
na kontakty z dziennikarstwem. Przydają się
również w pracy w radiu, w którym dziś się
udzielam – nie tylko pod względem merytorycznym, ale również technicznym.
Dziękujemy ci bardzo, mam nadzieję, że
ten festiwal będziesz tak samo dobrze
wspominać jak wszystkie pozostałe.
Rozmawiały:
Paulina Major
Martyna Konefał
„Rodzina Adamsów: Miłości czar”
III LO w Tychach im. Stanisława Wyspiańskiego / Kochający inaczej
Dowcip niezrozumiały
Niedosyt. Właśnie to się odczuwa, kiedy widzi się młodych aktorów, mających ogromny talent,
a nie potrafiących wykorzystać go jak należy. I to
właśnie czułam, wychodząc z auli po gościnnym
spektaklu Kochających inaczej.
Przedstawione zostały perypetie, znanej
chyba wszystkim, rodziny Adamsów. Głowa rodziny szukała sposobu, w jaki mogłaby rozpalić uczucia swojej małżonki. Myślałam, że będzie to fajna
i lekka komedia, rozśmieszyły mnie jednak może
dwie czy trzy sceny i to tylko i wyłącznie wtedy,
kiedy udział w niej brali Gomez i jego niemiecki
nauczyciel podrywu - Hans (Heinz?) von Jakiśtam
(za cholerę nie przypomnę sobie jego nazwiska).
Pozostałe sceny zaś nie bawiły, a momentami wręcz
nudziły. Tym większy zawód czułam, bo grze aktorskiej nie można nic zarzucić, według mnie stała na
wysokim poziomie, problem tkwił raczej w scenariuszu, który po prostu był mało śmieszny, chyba że
samych aktorów on śmieszył, a to my – Batorowcy
- mamy jakieś inne poczucie humoru.
Spektakl powstał podobno w tydzień,
o czym na konferencji cały czas (swoją drogą,
nie wiem po co) przypominał autor scenariusza.
Jeśli faktycznie tyle trwały przygotowania, to
muszę przyznać, że jestem pełna podziwu, że na
scenie, która zresztą była naszym gościom nieznana, udało się zagrać bez żadnej wpadki. Nie obyło
się jednak bez nich już po zakończeniu występu.
Nie wiem, czy odtwórca roli Gomeza silił się na
dowcip podczas konferencji, czy naprawdę tak się
zachowuje, natomiast odrobina dyplomacji by nie
zaszkodziła. Przyznanie się, że scenografia miała
się pojawić, ale się nie pojawiła, ‘bo z aktorów są
takie lenie, że nikomu się nie chciało tego zrobić’,
chyba nie było wskazane ze względu na to, jak wysoko podniesiona jest poprzeczka na „naszym” Festiwalu Teatralnym. Poza tym goście, nie wiedzieć
czemu, chyba poczuli się zaatakowani pytaniami
na konferencji, bo, szczególnie pod koniec, dało
się wyczuć ich postawę obronną. Przynajmniej ja
odniosłam takie wrażenie.
Wierzę, że drzemie w nich duży potencjał
i że jeszcze kiedyś będę miała okazję obejrzeć
ich spektakl, jednak mam nadzieję, że będzie on
dużo zabawniejszy od dzisiejszego i ich lenistwo
nie sprawi, że po raz kolejny będą występować na
pustej scenie, gdzie jedyną scenografię stanowi
„kanapa”.
Agnieszka Bąk
Zmarnowany potencjał
Są przedstawienia, w których prawie wszystko kuleje – scenariusz, gra aktorska, oświetlenie –
a mimo wszystko ogląda się je dobrze. Czy powodują
to gagi, wpadki sceniczne czy jakikolwiek element
– nieważne. Fakt, że wszystko „działa” mimo, że nie
ma prawa. Szkoda, że z „Rodziną Adamsów: Miłości
Czarem” jest dokładnie na odwrót.
Zalet spektakl ma wiele, przede wszystkim
zagrany jest na bardzo wysokim poziomie (może
poza dziećmi, ale cóż, wypadki się zdarzają) – niezwykle charyzmatyczny Gomez (autor scenariusza
i reżyser) ciągnie całe przedstawienie do przodu
i radzi sobie wyśmienicie. Brawa dla postaci drugoplanowych – babcia i brat nie są tak dobrzy jak
główny bohater, ale swym zachowaniem tworzą
specyficzny klimat. Kolejny plus za historię – głowa rodziny chce rozpalić Mortycję, uważając, że ich
związek przeżywa kryzys. Wątek prosty jak budowa
cepa, ale w komedii nie potrzeba wiele więcej. Złe
nie były też dowcipy, szczególnie tworzone przez
specjalistę od spraw miłości wynajętego przez
Gomeza. Jego porównania miłości do pola bitwy są
autentycznie dobre, podobnie jak reszta elementów
spektaklu. Ale mimo to widowisko NIE BAWI. Nie
wiem czemu, ale zarówno ja, jak i reszta publiki
oglądaliśmy spektakl w milczeniu. Na twarzy gościł uśmiech, lecz nie śmiech. Zagadka zakrawa na
tajemnicę godną lepszej sprawy, winę zrzucano na
różne rzeczy – żarty, aulę, późną porę… Szkoda, że
drzemiący w „Kochających inaczej” potencjał został niewykorzystany.
I jeszcze jedno – konferencja. Odtwórca
roli Gomeza pokazał charyzmę nie tylko na scenie, wspaniale odpowiadając na pytania, również
na takie, które nawet niżej podpisanego wprawiło
w zakłopotanie – „Po co?” (pytanie zadawane przez
stałego konferencyjnego krytyka oczywiście było
o wiele bardziej rozbudowane). Też spytam PO
CO?. Jasne, konferencja jest od zadawania pytań,
ale proszę o odrobinę kultury! Nie wszystko musi
mieć trzecie dno i ósmą głębię. Po głębię zapraszamy do studni, do której niektórzy pytający powinni
być wrzucani.
Bartłomiej Kiraga
Adamsowie kochający inaczej
Rodzina do godziny dwunastej masochistyczna, po dwunastej sadystyczna. Ale bez wyjątku opatrzona czerwonym kółeczkiem w górnym
prawym rogu ekranu. Jedząca robaki i zielone
galaretki. Zamieszkująca pałac – pełen zakamarków i przepaści – w którym diabeł mówi dobranoc. W ich rozkładzie dnia znajdziemy rozrywki
pokroju torturowania czy niebezpiecznych gier
i zabaw. Rodzina nie tylko o podkrążonych oczach,
ale również specyficznych kreacjach i… „najczarniejszym” poczuciu humoru, które jednak nie do
każdego trafia.
O dziwo, to wszystko, co z Adamsami mi
się kojarzyło (czyli powyższe), w spektaklu grupy „Kochający inaczej” się nie pojawiło. Przede
wszystkim zabrakło specyficznego klimatu. Chociaż nasza szkolna aula jest wyjątkowo plastyczna,
to jednak sama zielona ławka z tworzywa sztucznego nie wystarczy do zagwarantowania „dreszczyku emocji”. Z drugiej strony, był to spektakl
gościnny, przeniesienie rozbudowanej dekoracji
do szkoły byłoby siłą rzeczy problematyczne. Ale
zasadniczą zagadkę można określić słowami:
to nad wyraz dziwne, że po spektaklu, w którym
trudno wypisać minusy, a łatwo wskazać plusy –
odczuwa się… niedosyt.
Pytanie „po co?” rozbrzmiało echem po auli
(wraz z otoczką wizualno-słowną). Zastanawiam
się, kiedy większe show jest na scenie, a kiedy na
konferencji. A pytanie można by postawić przed
samymi Adamsami. Pewnie odpowiedzią byłyby
ostre narzędzia lub dziwnie smakujące potrawy.
Za to grupa „Kochających inaczej”, w moim mniemaniu, odpowiedziała sensownie, a przy tym
Czarna komedia?
Raczej nie należę do ludzi spokojnych, ostatnio nawet zaobserwowałam u siebie objawy nadpobudliwości, a zwłaszcza w godzinach wieczornych.
Dobrym lekarstwem na owy problem okazało się
zapewnienie sobie rozrywki, w tych trudnych
chwilach dla mojego otoczenia. Wybrałam się na
wieczorny spektakl „Rodzina Addamsów: Miłości Czar”, tytuł wydawał się bowiem interesujący,
z resztą kogo z nas nie ciekawiły przygodny zwariowanej, a zarazem mrocznej rodziny Gomeza i Mortici Addams. Okazało się niestety, że spektakl ten
nie miał właściwości „leczniczych”.
Krytykowanie czyjejś pracy nie sprawia mi
przyjemności, ale tym razem ciężko jest mi się
powstrzymać. Filmy i seriale z serii, na której jak
sądzę wzorował się autor tekstów, uznawane są za
komedie, jednakże w przypadku tego spektaklu,
próby rozbawienia publiczności nie należały do
udanych. Nuda napływająca ze sceny przenikała
moje ciało i wprowadzała je w stan podobny do
hibernacji, zaś w mojej głowie rodziły się dziwne myśli, czy jestem w stanie wyjść tak szybko,
że continuum czasoprzestrzenne zostanie przerwane? Te chwile nie należały do łatwych, jednak
usiłowałam się skupić.
Pozytywnym aspektem przedstawienia była
gra aktorska, albowiem osoby występujące potrafiły
wczuć się w swoje role, dobrze się przy tym bawiąc.
Zaletą była również muzyka, odbiorca nie miał wrażenia przesycenia dźwiękiem. Zaakcentowano nim
początek spektaklu i każdej sceny. Scenografia została ograniczona do ławki postawionej na środku
sceny, która miała pełnić rolę kanapy. Być może zamysłem twórcy było pobudzenie wyobraźni, wnioskuje jednak, że moja nie sprawuje się za dobrze.
Oświetleniowiec miał ręce pełne roboty, jego rola
sprowadzała się do zaświecenia światła na początku pierwszej sceny. Ciekawsza od samego spektaklu okazała się dla mnie konferencja. Ironiczne odpowiedzi reżysera wywołały niewielką burzę wśród
publiczności, a także szanownego jury.
Całe przedstawienie nie zrobiło na mnie
wrażenia, mimo dobrego pomysłu, niedopracowane
elementy i nieudolne próby rozbawienia publiczności sprawiły, że mój poziom zadowolenia znacznie
się obniżył. Nie miałam na celu zniechęcenia twórców do podejmowania podobnych wyzwań, jednak
czasem krytyka mobilizuje do pracy na pełnych
obrotach.
Aleksandra Kwijas
zachowała klasę. Od początku wydawało się, jakoby motorem napędowym grupy było właśnie zgranie zespołu. Robienie czegoś, bo się lubi. I robienie
tego, co się lubi.
Aktorom udało się uchwycić tylko kwintesencje kreowanych postaci, bo nie były one jeszcze
pełnowymiarowe. Gra aktorów była przyzwoita,
a sama grupa sprawiała wrażenie szalenie sympatycznej. Wszystko przed nimi, bo też z chęcią
zobaczyłabym więcej. W końcu jest jeszcze parę
rodzin do sparodiowania. Dajmy na to: Młodziakowie, Hurleccy czy Stomilowie (wszystkie niewątpliwie „z przesłaniem” i „po coś”). A… może
jednak chciałabym zobaczyć klasycznego Monty
Pythona? Ot tak. Bo na razie „cyrk” nie jest ani na
kółkach, ani latający.
Sonia Auguścik
7
SPONSORZY I PATRONAT

Podobne dokumenty