Tygodnik Styczeń 2012 r. nr 1 (40) G azeta Polska Codzienna cytuje

Transkrypt

Tygodnik Styczeń 2012 r. nr 1 (40) G azeta Polska Codzienna cytuje
Tygodnik
Styczeń 2012 r. nr 1 (40)
Czeski historyk dr Petr Blazek przekazał historykowi Sławomirowi Cenckiewiczowi materiały dotyczące przeszłości Lecha Wałęsy, które znajdowały się w czeskim Archiwum Służb Bezpieczeństwa - Ciastoniem w 1981 roku. Według Cenckiewicza to kolejny dowód na agenturalną przeszłość Lecha Wałęsy.
G
azeta Polska Codzienna cytuje dokument, z którego wynika, że Ciastoń oznajmił, że do pozyskania Wałęsy
"doszło w roku 1970 w czasie strajków
na Wybrzeżu", a Wałęsa miał też podpisać
potwierdzenie odbioru kwot pieniężnych,
które otrzymywał za współpracę."Ciastoń
nie wie, kiedy skończyła się współpraca
Wałęsy z SB, ale trwała jeszcze w 1976r."czytamy. W ocenie historyka Sławomira
Cenckiewicza, autora kontrowersyjnej biografii byłego prezydenta, te informacje
to kolejny dowód na potwierdzający i uzupełniający stan wiedzy na temat Lecha
Wałęsy.
- Uderzająca jest dosadność tych kilku
zdań poświęconych Wałęsie. Zawiera się
w nich wszystko, co najbardziej istotne
w tej sprawie: potwierdzenie faktu współpracy agenturalnej, sporządzanie własnoręcznych doniesień i sygnowanie podpisem
pokwitowań na odbiór - twierdzi Cenckiewicz. Autor od lat, powołując się na dokumenty SB zachowane przez Instytut Pamięci Narodowej, stara się udowodnić
agenturalną przeszłość Lecha Wałęsy. Były
prezydent odrzuca oskarżenia i twierdzi,
że dokumenty na jego temat zostały sfałszowane przez Służbę Bezpieczeństwa.
W 2011 roku Instytut Pamięci Narodowej ustalił, że Służba Bezpieczeństwa sfabrykowała dokumenty o rzekomej współpracy Lecha Wałęsy z PRL-rowskimi służbami. Dokumenty o współpracy miały
skompromitować Lecha Wałęsę przed komitetem noblowskim.
Były prezydent powiedział, że wyniki
3-letniego śledztwa przyjął z satysfakcją.
- Prawda, prędzej czy później zwycięży
i tym razem widać, że zwycięża. Byłem pewien tego wyroku, przecież wiem co robiłem, wiem jak walczyłem, wiem co się zdarzało. Spokojnie czekałem na werdyktmówi Wałęsa.
Lech Wałęsa dodał, że śledztwo trwało
tak długo, bo akta były sfabrykowane
w bardzo profesjonalny sposób.
- Zawodowo to jest dobrze zrobione. Robili
to zawodowcy, nie jakieś popaprańce podkreśla Wałęsa.
Od 2005 roku na wniosek Lecha Wałęsy przez trzy lata sprawę badał gdański
oddział IPN. Śledztwo przeniesiono do Białegostoku po tym, jak okazało się, że być
może trzeba będzie przesłuchać jednego
z gdańskich prokuratorów IPN.
Według niektórych polityków Cenckiewicz szuka sensacji odgrzewając już „stare
kotlety”. Reakcję Wałęsy na te nowe rewelacje powinniśmy poznać w najbliższych
dniach.
Marek Nowak●
Fot. PAP - Lech Wałęsa
Dominikanin i Jezuita
Jezuita i dominikanin kłócili się, który z ich zakonów jest ważniejszy
i bardziej zasłużony. Wreszcie któryś z nich zaproponował, aby echo
w studni odpowiedziało.
Dominikanin krzyczy do studni:
- Quid est Dominicanus?
Echo odpowiada:
- Anus! Anus! Anus!
Teraz jezuita krzyczy:
- Quid est Iesuita?
Echo odpowiada:
- Ita! Ita! Ita!
Ślęża to największy – w przenośni i dosłownie – relikt dawnych
kultów w Polsce. Obecne na niej zagadkowe rzeźby fascynują turystów tak samo jak i naukowców.
O mumii
- Dlaczego mumie zawijano
w bandaże z lnu a nie z bawełny?
- Bo w Egipcie nie lubili
owijać w bawełnę.
Pomoc dzieci na wojnie
Rosyjski nauczyciel (rok 1945)
pyta dzieci:
- Dzieci, kto i jak z was pomagał żołnierzom na froncie?
Nastia:
- Wysyłałam na front tabakę
i tytoń.
Masza:
- Pomagałam mamie robić
opatrunki.
Nauczycielka:
- Zuchy! Wowa, a Ty:
- A ja donosiłem żołnierzom
pociski!
- Wowa, to ty jesteś bohaterem dzisiejszego dnia!
A czy Tobie podziękowali?
- Tak, powiedzieli mi "Sehr
gut, Władimir!"
Artykuły, dowcipy i zdjęcia wykorzystane w mojej gazecie pochodzą
z:
-onet.pl
-Rozrywka57.pl
-PolskieRadio.pl
-Focus Historia
Tygodnik Historyczny
P
omimo chrztu za czasów
Mieszka I kraj jeszcze przez
wiele lat był areną walki chrześcijaństwa ze starymi wierzeniami. Jaskrawym symbolem Polski pogańskiej
jest góra Ślęża, położona 35 km
od Wrocławia, tuż obok Sobótki.
„To bodajże najważniejsza święta
góra, związana z kultem solarnym
okresu średniowiecza” – opowiada
„Focusowi” dr. Maurycy Stanaszek
z Państwowego Muzeum Archeologicznego w Warszawie. Pierwsza historyczna wzmianka o pogańskiej
Ślęży (lub Sobótce, jak ją też nazywano) ma prawie tysiąc lat i wiąże
się z Niemcami. Otóż biskup Thietmar z Merseburga, opisując najazd
cesarza Henryka II na Polskę w 1017
r., stwierdził, że „owa góra wielkiej
doznawała czci u wszystkich mieszkańców z powodu swego ogromu
oraz przeznaczenia, jako że odprawiano na niej przeklęte pogańskie
obrzędy”. Kult taki miał tam trwać –
zdaniem naukowców – od VII
w. p.n.e. aż po okres wczesnego średniowiecza, a pamiętano o nim jeszcze znacznie później. Jakie ślady
po nim zostały, to inna sprawa, dziś
na szczycie Ślęży stoi bowiem
nie chram, lecz kościół Nawiedzenia
NMP.
Niektórzy badacze zastanawiają się jednak, czy z dawnym ośrodkiem pogańskiego kultu nie są zwią-
zane szerokie kamienne wały usypane przy szczycie góry. Najbardziej
kluczowe dla istoty ślężańskiego kultu mogą być umieszczone na terenie
masywu tajemnicze rzeźby z symbolem ukośnego krzyża, prawdopodobnie odnoszącym się do kultu słońca.
Badając te pogańskie tropy,
koniecznie trzeba odwiedzić Muzeum
Ślężańskie w Sobótce. Znajdują się
tam m.in. zagadkowa kolumna sobótczańska, tablice z informacjami
o kultach pogańskich na Ślęży
i w innych miejscach Słowiańszczyzny, eksponaty archeologiczne oraz
ich repliki (np. słynnego Światowida
ze Zbrucza). Nie można też przegapić rezerwatu archeologicznego koło
Będkowic. Do obejrzenia są tam pozostałości grodziska Ślężan wybudowanego jeszcze w czasach pogańskich, skansen oraz cmentarzysko.
Hieronim Rak●
Jedna z figur mieszczących się na
Ślęży
str. 2
100 lat temu pasażerowie tonącego Titanica, aby ratować życie, dopuścili się potwornych
czynów. Zgodnie ze zwyczajami morza, nie ponieśli za to żadnych konsekwencji. Równie łaskawie traktuje się wszystkich rozbitków. Jeśli oczywiście przeżyją…
D
nia 15 kwietnia 1912 roku o godzinie 2.30
w nocy, 10 minut po zatonięciu Titanica w miejscu katastrofy kłębi się 500 rozbitków. Chcą dopłynąć
do oddalonych o 200 metrów szalup. Niektórzy wiedzą
już, że nie dadzą rady. Nad lodowatą wodą niesie się
krzyk przerażonych ludzi. Piąty oficer z Titanica Harold
Godfrey Lowe przesadza kobiety i dzieci z szalupy
nr. 14 do innych łodzi i z czterema ochotnikami płynie
w stronę rozbitków. Jednak po 60 metrach każe zatrzymać szalupę. Czeka godzinę i dopiero gdy na powierzchni
unoszą się już głównie ciała, dopływa do nich. Z wody
wyciąga tylko czterech żywych ludzi. Potwór? Nie, Lowe
został uznany za bohatera. Z 18 szalup, które udało
się spuścić z Titanica, tylko jego łódź i jeszcze jedna ruszyły na pomoc rozbitkom. Chociaż we wszystkich było
jeszcze 467 wolnych miejsc! Lowe chciał pomóc, wiedział
jednak, że dopóki znajdujący się w wodzie ludzie mają
jeszcze dużo sił, w rozpaczliwej walce o życie mogą wywrócić szalupy i utopić ich pasażerów. Dlatego kazał czekać, aż osłabną, skazując większość z nich na pewną
śmierć.
Na pytanie, czy ratowanie własnego życia usprawiedliwia zabicie innego człowieka, postanowił odpowiedzieć już w II w. p.n.e. grecki filozof Karneades z Cyreny
w swoim etycznym eksperymencie. Założenie było proste: w morzu jest dwóch rozbitków, na wodzie unosi się
deska zdolna unieść ciężar tylko jednego człowieka. Ten,
kto ją zdobędzie, ma szansę na doczekanie ratunku.
Pierwszy dopływa rozbitek A. Jednak rozbitek B, widząc,
że za chwilę utonie, odpycha od deski rozbitka A, który
znika pod wodą. Czy rozbitek B jest winien morderstwa,
czy był to akt samoobrony? Odpowiedź Karneadesa
brzmi: samoobrona.
„Deska Karneadesa” stała się na wieki podstawą
tzw. Customs of the Sea (Zwyczajów morza) i miała wielki wpływ na decyzje sądów w podobnych sprawach.
Na przykład w odnotowanej na początku XVII w. sprawie
Saint Christopher, w której sądzono siedmiu angielskich
marynarzy. Kiedy ich statek zatonął, przez 17 dni błąkali
się w szalupie. Jeden z nich zaproponował, żeby ciągnąć
losy– kto przegra, zostanie zabity i zjedzony, by pozostali
mogli przeżyć. Pechowy los wyciągnął pomysłodawca
makabrycznej loterii. Kiedy rozbitkowie zostali uratowani,
wrócili do Saint Christopher, gdzie postawiono ich przed
sądem za umyślne zabójstwo. Jednak sędzia uniewinnił
całą siódemkę, twierdząc, że przestępstwo zostało
„zmazane” przez „nieuchronną konność”.
Świadkowie
największej
morskiej
katastrofy
w dziejach – zatonięcia statku Wilhelm Gustloff – nigdy
nie opowiedzieli szczegółów tego, co wydarzyło się w nocy 30 stycznia 1945 r.na Bałtyku. Trafiony trzema torpedami z radzieckiej łodzi podwodnej statek przewoził niemieckich uchodźców, marynarzy i żołnierzy z Gdyni
do Kilonii. Na pokładzie było prawie 9 tysięcy cywilów
i 1,5 tysiąca wojskowych, w tym załoga. Miejsca w łodziach ratunkowych wystarczały tylko dla 1050 osób.
Walczono o nie bez żadnej litości – kto miał broń,
Tygodnik Historyczny
nie wahał się jej użyć. „Z dzieckiem na rękach kierowałam się nie w tłum oszalałych kobiet i dzieci, nie ku lamentom i strzelaninie. Tam działy się rzeczy potworne” –
wspominała po latach Lucie Rybandt, jedna z ocalonych.
„Szłam do marynarzy. Nie wiem, jak znalazłam się w wodzie. Dziecka na rękach już nie miałam. Kurczowo
uchwyciłam się pontonu. Chcieli mnie oderwać, bo byłam
obciążeniem. Ale po jakimś czasie mnie wciągnęli. Kiedy
mnie ocucili, okazało się, że mam nogi podrapane
do krwi. Tonący chwytali się wszystkiego, orali paznokciami”. W trwającej godzinę walce o szalupy cywile
nie mieli szans w starciu z uzbrojonym wojskiem. Z 9
tysięcy uciekinierów uratowało się tylko 419 osób. Przeżyła natomiast więcej niż połowa żołnierzy oraz załogi –
ponad 800. Nigdy nie opowiedzieli, co robili, by uratować
życie. Na katastrofę Gustloffa na ponad pół wieku spuszczono zasłonę milczenia.
Ocean jest okrutnym żywiołem i perspektywa pochłonięcia na zawsze przez bezkresną morską otchłań
wyzwala w ludziach instynkt przeżycia za wszelką cenę.
Czy nie dlatego właśnie tonące statki wysyłają sygnał
SOS – Save Our Souls – Ratujcie Nasze Dusze?
Sylwia Kidawska●
str. 3
Szkolne podręczniki przedstawiają Giuseppe Garibaldiego jako człowieka
bez skazy, bohatera, który zjednoczył Włochy. Stał się swego rodzaju laickim świętym. Ale czy rzeczywiście zasłużył na taką opinię?
Ostatni tryumf Rzeczypospolitej Obojga Narodów dopełniał się,
gdy po spektakularnej szarży polska
husaria zdobywała turecki obóz,
a butny Kara Mustafa w panice uciekał z pola walki. Historia wiedeńskiej
wiktorii to jednak nie tylko sławetne
polskie uderzenie! To także tajne
dyplomatyczne zabiegi, polityczne
rozgrywki na dworach Europy, niszczycielski marsz ogromnej tureckiej
armii oraz nieugięta obrona miasta.
Przez setki lat historia legendarnego inkaskiego miasta Vilcabamba kryła się w starych hiszpańskich kronikach. Wiekowe zapiski
opowiadały o młodym inkaskim królu, Mancu Ince, który schronił się
w amazońskiej dżungli, gdy Hiszpanie zawładnęli jego imperium. Manco
stworzył partyzancką armię, która
nękała najeźdźców przez 35 lat.
Zbudowane w dżungli miasto stało
się budzącą postrach twierdzą, póki
Hiszpanie ostatecznie nie zdobyli jej
w 1572 roku. Ponad trzysta lat później amerykański odkrywca Hiram
Bingham natrafił na ruiny Machu
Picchu i ogłosił światu, że odnalazł
Vilcabambę. Ale czy na pewno? Czy
peruwiańska dżungla kryje jeszcze
ruiny czekające na odkrycie? I co się
stało z bajecznymi bogactwami ?
Tygodnik Historyczny
W
iktor Emanuel II, król
Piemontu
i
Sardynii,
w liście do swego premiera księcia
Camillo Benso Cavoura napisał o Garibaldim, że nie jest tak uczciwy, jak
utrzymuje, a jego wysławiany talent
militarny jest mierny. To fakt,
że o jego waleczności krążyły legendy, choć tak naprawdę wygrał jedną
prawdziwą batalię – 1 października
1860 roku nad rzeką Volturno. Sławna wyprawa zorganizowana w 1860
roku i zakończona po czterech miesiącach podbiciem Królestwa Obojga
Sycylii to mit. Gdyby nie angielska
pomoc i oportunizm Burbonów, Garibaldi i jego ludzie ponieśliby pewną
śmierć. Zdobycie Palermo nie wymagało żadnego wysiłku – wojska królewskie pod wodzą generała Ferdinando Lanzy skapitulowały po przyjęciu zaoferowanych angielskich pieniędzy. Również zajęcie Neapolu
nie było popisem sztuki militarnej.
Cała akcja odbyła się pod nadzorem
angielskich statków wojennych kotwiczących latem w miejscowym porcie. Gdy 7 września 1860 roku Garibaldi dotarł do miasta pociągiem,
minister spraw wewnętrznych Królestwa Obojga Sycylii Liberio Romano
powitał go jako „niezwyciężonego
generała”.
Garibaldi w otoczeniu miejscowych notabli objechał w karocy
triumfalnie centrum, a nawet prze-
mówił do zgromadzonego tłumu
z balkonu pałacu królewskiego,
opuszczonego dzień wcześniej przez
Franciszka II Burbona. Garibaldi był
w pewnym sensie tworem Giuseppe
Mazziniego, który pragnął zjednoczyć
Włochy, odrywając Włochów od ich
tradycji i chrześcijańskich korzeni
w imię mitu o nowym narodzie. Nieprawdą jest natomiast podręcznikowa informacja, że Garibaldi cieszył
się masowym poparciem miejscowej
ludności. Ludność nie stanęła
po stronie Garibaldiego, choć obiecywał ziemi i wolnność. Ziemia nie trafiła do rąk chłopów, których Garibaldi
skrycie nienawidził, gdyż byli
na „służbie klechów”, lecz do rąk
arystokracji i burżuazji.
Garibaldi sprzeniewierzył swoje republikańskie ideały, pozostał
wierny jedynie antyklerykalizmowi.
W przeciwieństwie do innych, jak
Cavour czy Napoleon, nie odnalazł
wiary na łożu śmierci. Zmarł na wyspie Caprera2 czerwca 1882 roku.
Małgorzata Brończyk●
str. 4
We Francji jest legendą na miarę angielskiego Robin Hooda czy słowackiego Janosika.
W Polsce jest zupełnie nieznana. „Marion du Faouet” – oparty na faktach dwuodcinkowy film –
do obejrzenia w TVP Historia 6 i 7 stycznia !
M
arie Tromel, znana jako Marion du Faouet
lub Marie Finefond (czyli Sprytna Marie), urodziła się 6 maja 1717 roku w małej wiosce pod miasteczkiem Faouet jako trzecie z pięciorga dzieci Féliciena Tromela i Heleny Kerneau. Za panowania Ludwika XV sytuacja chłopstwa pogarszała się w zastraszającym tempie,
toteż dzieciństwo spędziła Marie jako mała żebraczka
na targowisku w Faout. Czasem chwytała się drobnego,
dorywczego handlu koronkami czy plecionkami. Dojrzewając wśród nędzy, nabierała przekonania, że życie
w takich warunkach jest gorsze od śmierci i że nie zamierza się na nie godzić. Energiczna, gwałtowna i buntownicza szybko stała się przywódczynią w rodzinie. Słuchali
jej nie tylko bracia, ale nawet rodzice. Miała głowę
do interesów i ogromne poczucie sprawiedliwości, zdarzało się więc, że rozsądzała drobne międzysąsiedzkie
spory.
Jako 18-latka poznała miłość swojego życia – drobnego szlachcica Henriego Pezrona, słynnego w całej okolicy rozbójnika o pseudonimie Hanvigen. Pezron podejrzał
Marie podczas nocnej kąpieli w stawie i nie mogąc oderwać oczu od jej pięknego ciała, poprzysiągł sobie ją poślubić. Przystojny i sławny Hanvigen z pewnością imponował kobiecie z takim charakterem. We dwoje szybko
wzięli w posiadanie cały region. Początkowo trzon bandy
stanowili bracia i siostry Marion. Zuchwała, odważna
i sprytna miała posłuch i to ją zbójnicy wybrali na swego
herszta. W najlepszym okresie swoich rządów Marion
zarządzała blisko 80-osobową bandą. Grabili drobnych
kupców, rzemieślników, co bogatszych podróżnych. Zawsze byli to obcy, nigdy okoliczni mieszkańcy. Nigdy też
nie łupili biedaków. Przeciwnie – ci mogli liczyć na jałmużnę i niskie ceny za kradzione towary. Karczmarze,
właściciele hoteli czy mieszczanie z Faouet mogli wykupić
u Marion glejt, który gwarantował im bezpieczeństwo
handlu i podróżowania.
Aresztowano ją kilkakrotnie, za każdym jednak
razem udawało się jej wykupić z rąk chciwych strażników
albo odbijali ją w zuchwałych akcjach sami rozbójnicy.
Tak było na przykład w końcu marca 1743 roku, kiedy
to podczas pijackiej burdy ludzie Marion, podpuszczeni
przez rozochoconego Hanvigena, napadli na dom drobnego rzemieślnika. Ów zbiegł, ale o ekscesach rzezimieszków doniósł łucznikom, którzy jeszcze tego samego wieczoru zgarnęli podpitą bandę. Marion wypuszczono
pod warunkiem, że przyniesie poręczenie podpisane
przez proboszcza lub prefekta zaświadczające o uczciwości aresztowanych. Dokument sfałszował przyjaciel
z dzieciństwa, jednak dowódca straży poznał się na oszustwie i kazał aresztowanych przewieźć do cięższego więzienia. Marion nie mogła na to pozwolić. Pomogła w zorganizowaniu ucieczki ukochanego i jego kompanów. Pewnej nocy, podczas ulewnego deszczu, przekupiony strażnik po kryjomu wyprowadził Hanvigena poza mury twierdzy i puścił go wolno. Od tej chwili zarówno Marion, jak
i sam Hanvigen wiedzieli, że nigdy już nie zaznają
Tygodnik Historyczny
spokoju.
Dobra passa zaczęła się jednak psuć od chwili
aresztowania pary w wyniku zdrady jednego z wieśniaków. Marion i Hanvigena osadzono w hłodnym i mrocznym więzieniu, gdzie czekali na przesłuchanie. Żadne
z nich się nie łudziło, że przestępczy proceder ujdzie
im płazem. Pierwszy w ręce kata trafił mąż Marion. Mimo
straszliwych tortur nie wydał ani jednego nazwiska, zaprzeczając przy tym jakiemukolwiek udziałowi żony
w zuchwałych napadach. Wziął wszystko na siebie. Zawisł na szubienicy w 1746 roku, pozostawiając Marion
w ciąży, zbolałą i zrozpaczoną. Ją samą skazano na publiczną chłostę i wypalenie hańbiącej litery V na ramieniu, znaku rozpoznawczego złodziei.
Od chwili aresztowania Marion i Hanvigena minęło
kilka tygodni. Banda rozpierzchła się, niektórzy zginęli,
dokonując napadów na własną rękę. Po samotnym powrocie do Diabelskiej Groty (tajna siedziba grupy) Marion
stała się jeszcze bardziej zuchwała. Szybko też odzyskała
dawną pozycję herszta i posłuch nowych członków bandy. Początkowo wszystko szło dobrze, jednak rozzuchwaleni powodzeniem złodzieje poważyli się na grabież kilku
okolicznych kościołów. Tego już wymiar sprawiedliwości
nie mógł darować. Rozpoczęło się polowanie na Marion
i jej ludzi. W lipcu 1752 roku złapano ją i po raz kolejny
wtrącono do więzienia w Quimper. Kilka miesięcy później, przy pomocy braci, udało jej się zbiec i schronić
u starego przyjaciela w Nantes. Na „królową złodziei”,
nim została schwytana, wydano kilka zaocznych wyroków
śmierci. Najbardziej znaczący był ten ogłoszony na rynku
w Quimper w 1753 roku. Na szubienicy zawisł wtedy jej
wizerunek na kawałku drewna, wieszcząc rychły koniec.
Złe proroctwo spełniło się dwa lata później, 2 sierpnia
w 1755 roku. Schwytano ją i powieszono w wieku trzydziestu ośmiu lat po długich i koszmarnych torturach.
Agnieszka Kamińska●
Kadr z filmu „Marion de Faouet”
str. 5