Pobierz pdf - Prószyński i S-ka

Transkrypt

Pobierz pdf - Prószyński i S-ka
Maria Ulatowska
Copyright © Maria Ulatowska, 2015
Projekt serii
Olga Reszelska
Projekt okładki
Ewa Wójcik
Zdjęcie na okładce
© coloursinmylife/Shutterstock.com
Redaktor prowadzący
Anna Derengowska
Redakcja
Ewa Witan
Korekta
Grażyna Nawrocka
Łamanie
Alicja Rudnik
ISBN 978-83-7961-160-7
Warszawa 2015
Wydawca
Prószyński Media Sp. z o.o.
02-697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28
www.proszynski.pl
Druk i oprawa
MORAVIA BOOKS
www.cpi-moravia.com
Mojemu mężowi, ZYGMUNTOWI
– to On mnie nauczył kochać ludzi
Rodzina! Rodzina! Rodzina, ach, rodzina!
Rodzina nie cieszy, nie cieszy, gdy jest
Lecz kiedy jej ni ma – samotnyś jak pies!
Jeremi Przybora
W tej książce rodzina cieszy, bo jest…
Przewodnik
po Rodzinie z Sosnówki
K o n i e c z n i
Jacek (1971) – Anna (1974), z domu Towiańska,
Florek (2003), syn Jacka z pierwszego małżeństwa,
Anisia (2011), córka Jacka i Anny
W i e s ł a w a W o ł y ń s k a (1932) – Janusz Słodkowski (1909–1956); Włodzimierz,
ich syn (1956–1997). Wiesia – przyszywana rodzina
Anny Towiańskiej i Bogusia Malczewskiego
B a r t c z a k o w i e
Dyzio (1952) – Irenka (1948); przyjaciele,
współmieszkańcy, przyszywana rodzina
Anny Towiańskiej
M a l c z e w s c y
Boguś (1940) – Janina (1945); przyszywana rodzina
Wiesi Wołyńskiej i Anny Towiańskiej
7
L i p i e ń s c y
Konstanty (1921–1976) – Jolanta (1925–1980),
ich adoptowany syn, Włodek (1956–1997)
– Danuta (1956–1988),
syn Włodka i Danuty, Janusz (1977)
– Bożena (1978–2005),
syn Janusza i Bożeny, Robert (2005)
M a r k o w s c y
Joanna (1972) – Norbert (1971); rozwód w 2002 r.,
syn Joanny i Norberta, Marcin (1998),
córka Joanny i Norberta, Magdalena (2000),
rodzice Joanny – Antoni (1939)
i Krystyna (1940) Witkowscy
L e w i c c y
Bartek (1972) – Marzena (1976);
przyjaciele rodziny Koniecznych
Wstęp
Niektórzy z czytelników znają już, być może, moje
wcześniejsze powieści: Sosnowe dziedzictwo, Pensjonat
Sosnówka, Domek nad morzem, Kamienica przy Kruczej*.
Większość postaci występujących na kartach książki,
którą trzymają Państwo teraz w ręku, rozpoczęła swoje
życie właśnie w tamtych historiach.
Ich dalsze losy poznacie w tej części mojej „Sosnówki”; mam nadzieję, że części ostatniej, zdaję sobie bowiem sprawę, że nawet najsympatyczniejszy bohater
może zanudzić, jeśli pojawia się w nadmiarze.
To stwierdzenie nie dotyczy jedynie suczki Szyszki.
* Wszystkie ukazały się w wydawnictwie Prószyński Media.
Rozdział 1
lipiec 1997
Babcia Małgosia chodziła po całym domu, sprawdzając, czy coś gdzieś nie zostało. Wczoraj skończyła
pucowanie okien i szorowanie podłóg.
– Ostatni raz to robię. – Odpędzała Janusza, który
chciał pomagać i perswadował, że przecież ona nie musi
tego robić, bo dom i tak już został sprzedany.
– Niech sami sobie posprzątają – mówił, zły
na los, który spowodował, że odtąd dom nie będzie
już siedzibą Lipieńskich. – Musiałem go sprzedać,
prawda?
Patrzył na babcię, pragnąc, żeby go pocieszyła
i utwierdziła w przekonaniu, iż w istocie nie było innego rozwiązania. Bo tak naprawdę to bardzo, bardzo
żałował. Dom był stary, niefunkcjonalny, absolutnie
do remontu i modernizacji. Janusz nie mógł go sobie
zostawić. Nie dałby rady go utrzymać, a poza tym taki
dom nie był mu potrzebny. Młody Lipieński nie miał
innego wyjścia. Ale był to jego dom, dom jego rodziny.
Mieszkali tu dziadkowie, rodzice, wreszcie on sam. Tyle
lat.
11
– Nie pozwolę, żeby ktokolwiek oglądał kurz w tym
domu. Dopóki jeszcze mam klucze. – Pani Małgorzata
krzątała się i po raz setny przecierała wszystkie kąty.
– Jesteś pewny, że chcesz zostawić te meble? – Z czułością głaskała irchową szmatką stary rzeźbiony kredens
i brzuchatą szafę.
– Babciu, a co z nimi zrobię? Widziałaś przecież moje
mieszkanie w Warszawie, więc wiesz, że już nic więcej tam się nie zmieści. Dobrze, że upchnąłem jakoś tę
gdańską bibliotekę.
– A byłeś na strychu? – przypomniała mu pani Małgorzata.
Janusz pokręcił głową. Nie był na strychu. Ale
przecież tam nic nie ma. Jakieś kuchenne graty, których mama nie chciała wyrzucić, bo stanowiły dla niej
pamiątki. Skrzynia ze starymi firankami, pewnie już
zjedzonymi przez mole lub myszy. Też „pamiątki”. No
przecież nie może tego wszystkiego zabrać, bo niby
gdzie? Kufer z… A właśnie, co jest w tym kufrze? Nie
pamiętał. A może nigdy do niego nie zaglądał? Bo co
mogłoby się znajdować w takim starym, zakurzonym,
poobijanym kufrze?
Nagle poczuł, że koniecznie musi tam zajrzeć. Gdyby
tego nie zrobił, mógłby sobie wyobrażać, że w owym
kufrze były… złote monety na przykład. Albo pamiętniki pradziadka, które można by wydać. Ołowiane żołnierzyki, które schowa dla swojego syna; na pewno będzie
go miał, kiedyś… A może stare obligacje, które raptem
okażą się wypłacalne. Czy też zasuszone bulwy czarnego
tulipana.
Cokolwiek tam było, musiał to zobaczyć.
12
– Nie, babciu, nie byłem na strychu – powiedział.
– Ale już tam idę.
W kufrze nie było prawie nic. Poza jakimś pakunkiem owiniętym w lniany woreczek.
Delikatnie rozwinął płótno i ujrzał metalową skrzynkę, zamkniętą na kłódkę.
– No, to sobie obejrzałem rodowe skarby – powiedział na głos.
Pociągnął za kłódkę, ale trzymała mocno i oczywiście wieko się nie otworzyło. Zerknął jeszcze raz do kufra, jednak nic więcej w nim nie było. Otworzył więc
skrzynię z firankami, pogrzebał między koronkami, ale
nie wyczuł nic, co przypominałoby klucz. Potrząsnął tą
skrzynią, nie zagrzechotało. Zajrzał do bielonego – teraz poszarzałego i spękanego – kuchennego kredensu,
wysunął po kolei wszystkie szuflady i dokładnie obejrzał
każdą półkę. Otworzył małą drewnianą szafkę – były
w niej jakieś zardzewiałe narzędzia, lecz żadnego klucza
nie znalazł. Obejrzał regał z pustymi słoikami i duży kuchenny stół z wysuwaną szufladą. Pusto. Rzucił okiem
pod spód, myśląc, że może coś zostało przyklejone
pod blatem. Nic.
Ponownie zajrzał do szafki z narzędziami i wyszukał coś, czym można by podważyć skobel. Spróbował
raz, a potem jeszcze mocniej i jeszcze… Coś chrupnęło i ucho z kłódką odpadło od skrzynki. Otworzywszy
wieko skrzynki, Janusz ujrzał kilka kopert, ale na strychu było już ciemno, a nie miał latarki. Zaraz, chwileczkę, przecież tu powinno być światło, pomyślał, i rzeczywiście, znalazł kontakt. Błysnęła marna żarówka
pod sufitem; światła dawała ledwo, ledwo, ale coś było
13
widać. Z osłupieniem wpatrywał się w papiery. Wynikało z nich, że… nie jest prawdziwym Lipieńskim. Jako
że jego ojciec nie był tak naprawdę Lipieńskim. Ojciec
został adoptowany. Poza dokumentami adopcyjnymi Janusz znalazł tam jeszcze opis spotkania babci z pewną
kobietą z Bydgoszczy; jakiś czas mieszkała u niej biologiczna matka jego ojca.
– Moja babka – powiedział głośno. I głośno wymówił jej nazwisko.
Był tam jeszcze testament babci Jolanty. Nie tej biologicznej, oczywiście. Babci Lipieńskiej. Z testamentu
wynikało tylko, że dom jest własnością Lipieńskich, co
zresztą i tak było jasne nawet bez testamentu.
Wrócił do rozważania swojej „lipieńskości”. I doszedł do wniosku, że jednak jest Lipieńskim. On i jego
ojciec też.
Zniósł skrzyneczkę na dół.
– Babciu, czy wiedziałaś o…
Opowiedział Małgorzacie, co znalazł w kufrze, pokazując dokument po dokumencie.
Nie wiedziała. Aż zbladła, ale po chwili się opanowała.
– Wiesz co, Januszku? – Wstała z kuchennego krzesła;
kuchenne szafki, stół i krzesła zostawały w domu. – Nie
mam pojęcia, czy twój tata o tym wiedział. Jeśli nie – to
widocznie tak postanowili jego rodzice. Prawdziwi rodzice, synku, ci, którzy go wychowali od malusieńkiego
niemowlaczka. A jeśli tak, to sam fakt, iż chyba w ogóle
nie zajrzał do kufra na strychu, świadczy o tym, iż cała
ta historia mało go obchodziła. Z pewnością nie szukał
14
biologicznej matki, bo gdyby tak było, z pewnością bym
o tym wiedziała.
Z pewnością? – powtórzył w myślach Janusz, ale nie
skomentował słów Małgorzaty.
Pieczołowicie owinął skrzynkę w płócienną szmatkę
i zaniósł do samochodu. Może kiedyś odszuka swoją
biologiczną babcię. O ile jeszcze żyje, rzecz jasna. Nie
będzie to jednak priorytetem dla niego.
Uściskał babcię Małgosię (ale namnożyło mi się tych
babć, pomyślał) i pojechał do Warszawy. Dom miał
od jutra przejść w obce ręce i Janusz nie chciał przy tym
być, Małgorzata obiecała, że się wszystkim zajmie.
październik – listopad – grudzień 2010
Rozdział 2
Bum, puff, bum, bum. Wiesia złapała oddech. Serce
znowu wskoczyło na swoje miejsce, zaraz po tym, jak
się urwało, wpadło do żołądka, a stamtąd do gardła. To
nie było nic nowego, takie sensacje miała od wielu lat,
już się do tego przyzwyczaiła. Lekarze zdiagnozowali
u niej WPW*. Ostatnio jednak coraz częściej odczuwała
takie nietypowe kołatania serca. Cóż, trzeba w końcu
iść na tę, przekładaną od miesięcy, wizytę u kardiologa,
uznała zniesmaczona. Czego, jak czego, ale wizyt u lekarzy pani docent Wołyńska nie znosiła. Ostatni „wyskok” jej serca trwał jednak dłużej niż zazwyczaj i choć
tłumaczyła to sobie emocjami wywołanymi ślubem
Anny Towiańskiej – swojej przyszywanej siostrzenicy,
a może właściwie prawie córki czy też wnuczki, którą
uważała za najbliższą krewną – Wiesia wystraszyła się
nieco i spróbowała zamówić sobie wizytę u kardiologa.
– Dzień dobry, tu Wiesława Wołyńska. Chciałam
prosić o wyznaczenie wizyty u pani doktor Kowalczyk.
∗ Zespół Wolffa, Parkinsona, White’a – wrodzone zaburzenie
przewodzenia impulsu elektrycznego w sercu.
16
– Kardiologa?
– A jest jeszcze u was inna doktor o tym nazwisku?
Tak, chodzi mi o kardiologa. Pani doktor Kowalczyk
jest kierownikiem przychodni, prawda? Miałam się
zgłosić w listopadzie, więc dzwonię.
Ta ostatnia informacja nie była prawdą, Wiesia miała
się zgłosić w marcu, ale przecież rejestratorka nie będzie
tego sprawdzać, bo niby jak? Widocznie jednak to, że
pacjentka powołała się na kierownika przychodni i zdecydowana informacja o wizycie w listopadzie podziałały
na tyle, że wyznaczono termin listopadowy. To cud.
Pani doktor Kowalczyk najpierw nieco nakrzyczała
na niesubordynowaną pacjentkę, a potem dała skierowanie na echo serca. Na cito, co znowu Wiesię wystraszyło.
I czemu się, głupia, denerwujesz? – tłumaczyła sobie,
idąc na to badanie. Przecież najlepiej umrzeć z powodu jakiegoś zawału czy innej awarii serca. Ale – dyskutowała dalej sama z sobą – przecież jeszcze nie teraz.
Jeszcze muszę przytulić dziecko Aneczki, niech no tylko
się urodzi. Przetrzymam więc wszystkie badania i inne
niedogodności, postanowiła dzielnie.
Nie przewidziała jednak, że badanie wykaże znaczne
pogorszenie, co zaowocowało wystawieniem skierowania do szpitala.
– Proszę pojechać do Anina – zaordynowała doktor
Kowalczyk. – Zarejestruje się pani, na miejscu zrobią
dodatkowe badania, może trzeba będzie wykonać ablację. Tam są świetni specjaliści.
Ablację? Na Wiesię wystąpiły siódme poty i nawet nie
spytała, co to takiego. Wzięła skierowanie i, doszczętnie oszołomiona, pojechała do domu. Od razu weszła
17
do Internetu i poczytała sobie co nieco. O, nie! Przez żyłę
do serca? Przypalanie? Na żywo? Święci pańscy!
– Bogusiu! – dzwoniła do mecenasa Malczewskiego, przyjaciela, przybranego brata, osoby najbliższej.
– Mam iść do szpitala. Na ablację – denerwowała się.
– I na dodatek muszę to sama załatwić, to znaczy zarejestrować się jakoś w tym Aninie. Pojedziesz ze mną?
– prosiła.
Boguś zmartwił się na tyle, że nawet nie czekając na dodatkowe objaśnienia, odłożył słuchawkę, wsiadł w samochód i przyjechał na Bielany w niespełna pół godziny.
– Bez Jasi przyjechałeś? Puściła cię? – Wiesia pozwoliła sobie na małą złośliwość, cóż, miała przecież chore
serce, mogła więc pozwolić sobie na drobną zołzowatość.
Okazało się, że Janka, żona Bogusia, leży w łóżku,
kaszląc i kichając.
– Ale mnie nic nie jest – zapewnił Boguś. – Opowiadaj wszystko po kolei – zażądał. – Co to jest, u licha, ta
ablacja?
Okazało się, że Wiesia najbardziej jest przerażona
tym, iżby musiała sama sobie załatwić cośkolwiek w jakimś szpitalu.
– Wiesz przecież, co się dzieje w służbie zdrowia
– denerwowała się. – Łatwo mówić „pojedzie pani i się
zarejestruje”.
– Wiesiu – próbował coś wtrącić jej przyjaciel, ale
gdzie tam…
– Kolejki kilometrowe stoją, trzeba mieć żelazne
zdrowie i nerwy. Ja się do takich przepychanek nie nadaję. A w ogóle skąd raptem ablacja? Do tej pory jakoś
wszystko działało. Do arytmii już się przyzwyczaiłam
18
i spokojnie mogę sobie dalej z nią żyć. – Wiesia przekonywała samą siebie.
– A może wiesz co? – Boguś wpadł na genialny pomysł. – Może ty idź jeszcze do jakiegoś innego kardiologa? Prywatnie.
Pomysł się spodobał. Wiesia włączyła komputer
– tak, miała już prawie osiemdziesiąt lat, ale doskonale
sobie radziła z bieżącymi cudami techniki – i wyszukała
kilku kardiologów przyjmujących w prywatnych spółdzielniach lekarskich. Jeden z nich – no proszę! – pracował nawet w Centrum Kardiologii.
– Czy pani zamawia konsultację, czy życzy pani sobie
również echo serca? – Miła pani z rejestracji uśmiechnęła się zachęcająco. Różnica w cenie była, owszem, ale
Wiesia pomyślała, że niechby już tak wszystko za jednym razem.
– Również echo serca – zdecydowała.
Wizytę wyznaczono na pojutrze i, niestety, ponownie
zasugerowano ablację. Pan doktor zareagował jednak
pozytywnie na nieśmiałą prośbę Wiesi, która wyrażona
została w pytaniu, czyby pan doktor osobiście, skoro
pracuje przecież w Centrum Kardiologii, nie zechciał
jakoś zarejestrować tam jej, swojej obecnej pacjentki.
– Bo ja, panie doktorze, śmiertelnie boję się tych
wszystkich panienek w okienkach i od razu robi mi się
słabo, więc…
– Więc dobrze – roześmiał się pan doktor – zrobię to.
Wypisał skierowanie do szpitala, zanotował niezbędne dane Wiesławy Wołyńskiej, rocznik tysiąc dziewięćset trzydziesty drugi, i obiecał dać znać, na kiedy zostanie zapisana.
19
– Ale jeszcze jedno, panie doktorze… – Wiesia, szczęśliwa, że jej tak dobrze poszło, miała następną prośbę.
– Czy to jest naprawdę bardzo pilna sprawa? Bo jeśli nie,
to chciałabym prosić o termin wiosną lub latem. Nie lubię
zimy, zawsze marznę, nawet przy najlepiej grzejących kaloryferach, więc… – zawiesiła głos i spoglądała prosząco.
– Ach, te pani „więc” – mruknął pan doktor. – Zobaczę, co da się zrobić. Myślę, że do wiosny raczej pani
nie umrze, przynajmniej z powodu wady serca – zażartował, ale tak serio to wiedział, iż nawet po znajomości
jakiś szybszy termin niż wiosenny byłby prawie niemożliwy. No, chyba że pacjentce zagrażałaby natychmiastowa śmierć, a w tym przypadku tak nie było.
Po kilku dniach Wiesię zawiadomiono, że ma się stawić w Aninie dwunastego maja dwa tysiące jedenastego
roku. No dobrze, co ma być, to będzie, Wiesia zapisała
sobie termin na kartce. Kartkę przylepiła do podstawy
monitora; przy komputerze siadywała codziennie, więc
nie zapomni. Choć tak naprawdę pamięć miała świetną.
Najlepszą z całej rodziny. Szczyciła się tym bardzo.
A teraz musi się przygotować na odwiedziny Marzeny Koźmińskiej, czyli przyjaciółki Anny. Anna Towiańska-Konieczna, właścicielka Sosnówki, przyjaźniła się
z Marzeną od samego początku swojego pobytu na kujawskiej ziemi.
A dla Wiesi – czyli Wiesławy Wołyńskiej – wszystkie przyjaciółki Anny były prawie siostrzenicami, sama
tak o nich mawiała. Zaprosiła więc Marzenę na swoje
Bielany i cieszyła się bardzo z tej wizyty. Wiesia, pani
już osiemdziesięcioletnia, energii i wigoru miała jeszcze
20
wiele, zdrowie nie dokuczało jej za bardzo, poza tą jakąś, chyba nieprawdziwą, awarią serca.
Cały czas sama dawała sobie ze wszystkim radę, niekiedy tylko korzystając z pomocy przyjaciela, przyszywanego brata, Bogusława Malczewskiego, który co tydzień
pomagał jej przy większych zakupach. Boguś, młodszy
o osiem lat, również trzymał się świetnie, ku niezmiernej
radości Anny, ich najbliższej krewnej. Prawie krewnej, bo
spokrewnieni byli tylko z własnej woli i może nieco przez
wspólne losy. Postanowili być rodziną i byli nią, mocniejszą i bardziej trwałą niż wiele prawdziwszych rodzin.
Wiesia zaprosiła Marzenę, bo kawiarnia prowadzona
przez panią Koźmińską miała przejść na kilka dni w ręce
Jacka, męża Anny. Kujawiance – tak nazywała się kawiarnia, niezbędne było solidne odnowienie.
– Najlepiej byłoby, gdybyś zniknęła stąd na czas remontu. Może przeniesiesz się do pensjonatu? – zaproponował szef ekipy Koniecczaków.
– A może przyjedziesz do Warszawy? – odezwała się
Wiesia, która usłyszała, co powiedział, jako że rozmowa
toczyła się na przyjęciu weselnym Anny i Jacka.
Marzena przyjechała, ale wizyta okazała się mało udana. Po pierwsze – młoda kobieta tęskniła do Bartka, który
niedawno podjął decyzję o stałym osiedleniu się w Towianach, przy czym, jak oznajmił, na taką właśnie decyzję
wpływ miała znajomość z Marzeną. Główny wpływ.
Po drugie – nie zaplanowano żadnych atrakcji, nie
działo się nic ekscytującego, gospodyni tym razem zawiodła. Dlaczego? Otóż Wiesia się bała…