pobierz

Transkrypt

pobierz
PIRITU
Jak zwykle, podczas naszego pobytu w Caracas, musieliśmy
najpierw wysłuchać od państwa Żubrów najnowszych wiadomości dotyczących naszych rodaków.
Wśród miejscowej Polonii najwięcej interesowano się wówczas osobą doktora Stanisława Windygi. Jak było do przewidzenia, wrócił do pracy na wyspie Coche. Długo Stasio będzie
pamiętał ten swój powrót. Po udaniu się do portu Porlamar na
Margaricie zastał tam całą ludność wyspy. Musiał przywitać się
po kolei ze wszystkimi ludźmi. Mieszkańcy wyspy Coche
ustawili się w rzędzie i kolejno dotykali doktora ręką, wymawiając za każdym razem te same słowa: „Ten co umarł i żyje".
Ludzie byli głęboko wzruszeni, a Windyga miał łzy w oczach.
Po przywitaniu wsiadł do najlepszej motorówki i w asyście
kilkudziesięciu łodzi odpłynął w kierunku Coche.
Po tym triumfalnym powrocie Stasio napisał list do pewnej
znajomej Polki z Francji, a następnie sprowadził ją na swoją
wyspę. Dla zachęty podarował jej pudełko pereł. Jak wynikało z
ostatnich komunikatów pantoflowej poczty, perły podobały się
dziewczynie, natomiast wyspę uznała za miejsce godne zesłania.
Nie obiecywała mieszkać tam długo.
Małżeństwo inżynierostwa Kijewiczów przeżywało kryzys.
Żona wysłała męża do pracy w interiorze, a sama zakochała się
w pewnym żonatym oficerze, który wynajął dla niej luksusową
willę i kupił w prezencie samochód marki Merkury. Szczęśliwym kochankom urodził się bardzo ładny chłopczyk.
Pani Żubrowa także miała swoje kłopoty. Zakochany komisarz policji nie dawał jej spokoju, roztaczając przed nią miraże
szczęśliwego małżeństwa. Był coraz bardziej natarczywy, tak, że
w końcu pan Janusz musiał zwrócić się do gubernatora Dystryktu
Federalnego z prośbą o interwencję. Sprawę dało się załagodzić,
ale komisarz stracił intratną posadę.
Formalności związane z naszym przeniesieniem trwały kilka
dni. Postanowiłem wykorzystać ten czas na pogłębienie moich
wiadomości dotyczących trądu, jednostki chorobowej mało
znanej w Europie. Można to było najskuteczniej osiągnąć
odwiedzając rodaków pracujących w kolonii dla trędowatych w
Cabo Blanco.
Wyekspediowałem żonę do matki naszych kolegów Stosiów w
celu obejrzenia wytwórni wódek. Sam zaś wynająłem taksówkę,
udając się do kolonii dla trędowatych, umiejscowionej w pobliżu
Caracas, nad morzem Karaibskim.
Gdzie to nie ma naszych rodaków! Naczelny chirurg nazywał
się Sobczak, farmaceutą leprozorium był magister Malinowski, a
jednym z dermatologów pani Epstein.
Po Cabo Blanco oprowadzał mnie mgr Malinowski. Pozostali
rodacy byli w tym czasie nieobecni, załatwiali jakieś sprawy w
Ministerstwie.
1
Chodziliśmy od pawilonu do pawilonu oglądając ciekawsze
przypadki. Widok tych ludzi był naprawdę wstrząsający. Niektórzy mieli twarze guzowate - facies leontina. U innych
widziało się okropne zniekształcenia nosa wskutek zniszczenia
chrząstek i kości. Często trąd atakuje narząd wzroku, wywołując
ślepotę.
Niesamowity wygląd mieli ci pacjenci, u których zaatakowany
był nerw twarzowy. Na skutek porażenia nerwu, twarze tych
ludzi przybierały ironiczny, maskowaty wyraz, tak jakby kpili
sobie ze wszystkiego.
Postacie chorobowe, o których istnieniu dotychczas nie
wiedziałem, to trąd płuc, trudny do odróżnienia od gruźlicy i trąd
podobny do szkarlatyny, przebiegający z wysoką gorączką i
kończący się zazwyczaj rychłym zgonem.
Choroba Hansena gnębi nie tylko ciała, ale i dusze. Wyrywa
człowieka z jego środowiska, odcina od rodziny, izoluje od
społeczeństwa.
W gruncie rzeczy trąd jest chorobą znacznie mniej groźną od
gruźlicy. Udziela się trudno, a ilość zgonów w skali światowej
jest tak mała, że walka z nim jest znacznie mniej istotna niż
walka z gruźlicą.
W ostatnich latach istnieje tendencja do leczenia trądu nie
tylko w zakładach zamkniętych jak dotychczas, ale także i w
lecznictwie otwartym. Chorzy, nie obawiając się odosobnienia,
są mniej skłonni do ukrywania swojej choroby.
Trąd leczono dawniej olejem uśpianowym. Ostatnio uzyskano
lepsze wyniki lecznicze po stosowaniu przetworów sulfonowych: prominy i diasolu, a także leków przeciwgruźliczych.
Kolonia Cabo Blanco powstała z inicjatywy doktora Martina
Vegasa, jednego z pierwszych lekarzy wenezuelskich posiadających specjalizację z dermatologii. Leprozorium składa się z
kilkunastu pawilonów dla chorych i z budynków zajmowanych
przez personel służby zdrowia. Wybór miejsca na kolonię okazał
się niefortunny. Z jednej i drugiej strony mieszczą się słynne
kąpieliska, przeznaczone głównie dla ludności Caracas, a w
pobliżu wybudowano duże lotnisko, na którym lądują niemal
wszystkie samoloty przylatujące do Wenezueli zza granicy.
Magister Malinowski zadowolony był ze swojej pracy. Uważał, że prawdopodobieństwo zarażenia się jest bardzo małe,
zarobki zaś wysokie.
Do Córo, stolicy stanu Falcon, polecieliśmy samolotem linii
Avensa. Po wylądowaniu zostawiłem żonę w hotelu, a sam
udałem się do moich nowych zwierzchników.
Dyrektorem Zdrowia Publicznego i Stacji Sanitarno Epidemiologicznej był dr Van Vrieken. Stary, zniszczony
mężczyzna, wyglądający na niepoprawnego hulakę.
Lepsze wrażenie zrobił na mnie gubernator Juan Perez
jimenez, brat jednego z członków junty wojskowej. Dość młody
2
jeszcze, dobrze zbudowany, energiczny. Przywitał mnie
serdecznie i bez większych ceregieli poprosił o zaopiekowanie
się znachorem z Piritu, panem Colo. Był to jego stary znajomy i
nie chciał, żeby między nami wytworzyła się jakaś niemiła
atmosfera. Dał mi też dla niego w podarunku paczkę leków.
- Pańskie życzenia, pułkowniku, są dla mnie rozkazem powiedziałem. - Cieszę się, że pan Colo będzie pomagał mi
leczyć chorych w Piritu.
Po takim oświadczeniu pułkownik stał się dla mnie jeszcze
bardziej uprzejmy, zaofiarował mi swój prywatny samochód
celem odwiezienia nas do Piritu.
Krajobraz stanu Falcon był zupełnie inny niż w okolicach
Guariquen. Tam wilgotna dżungla, tutaj pustynia. Na trasie, jaką
przebyliśmy z Córo do Piritu, jedyną niemal roślinność stanowiły
osty, kaktusy i agawy, pomiędzy którymi błądziły liczne stada
kóz, odżywiając się nie wiadomo czym.
Piritu. Małe miasteczko rozrzucone bezładnie na niegościnnych wzgórzach koloru miedzi. Słońce południa oślepia. W
krwawym żarze miasteczko wydaje się smutne i wymarłe.
Między nędznymi chatami sterczy wieża kościelna. Ulice zaniedbane, zaśmiecone. Czterysta pięćdziesiąt metrów nad
poziomem morza. Sześć tysięcy mieszkańców. Dwadzieścia pięć
kilometrów od Morza Karaibskiego. Kilka sklepów, kino,
prefektura, sąd, parafia.
W centralnym punkcie miasteczka ośrodek zdrowia. Budynek
niezbyt duży, pomalowany na biało. W ośrodku miła,
doświadczona pielęgniarka. Od razu zdobyła sobie naszą
sympatię.
Esperanza, bo tak nazywała się pielęgniarka, zaprowadziła nas
do prefekta, a ten z kolei dał nam klucze do naszego mieszkania.
Po zniesieniu rzeczy i krótkim wypoczynku, jeszcze tego samego
dnia, zostaliśmy przedstawieni najważniejszym osobom w Piritu.
Późnym wieczorem Esperanza opowiadała nam ciekawe
historie o moich poprzednikach. Najwięcej sensacji w miasteczku wywołał Włoch, doktor Rosini. Na tydzień przed naszym
przyjazdem Rosini został wysłany do miejscowości Santa Cruz
de Bucarale, w południowej części stanu Falcon. Jeszcze nie
zdążył wypocząć po podróży, kiedy do miejscowej prefektury
przyszła wiadomość o wendecie popełnionej w pobliskiej
osadzie. Kiedy prefekt z lekarzem udali się na miejsce zbrodni,
ujrzeli całą rodzinę porąbaną siekierą, a małego rocznego
chłopczyka z roztrzaskaną o mur głową.
Był to widok często spotykany w tych stronach. Panował tutaj
zwyczaj dokonywania przez członków rodu krwawej zemsty za
zabójstwo krewnego, tak jak na Korsyce i Sycylii.
Doktor Rosini po powrocie do Santa Cruz de Bucarale
zapakował manatki i natychmiast wyjechał. Gubernator przydzielił go do pracy w Piritu
Tutaj, zamiast spokojnie rozgościć się w swoim mieszkaniu,
powodowany niezrozumiałym dla otoczenia lękiem, poszedł
3
spać na komendę policji. Tam, chcąc zdobyć sobie sympatię
młodych policjantów, zaczął im śpiewać włoskie arie operowe.
Nie był to jednak śpiew w guście kreolskim.
Wczesnym rankiem policjanci chcąc uwolnić się od towarzystwa Włocha powiedzieli, że idą do kąpieli. Doktor podążył za
nimi. Tego było już za wiele. Nie zastanawiając się zbytnio,
jeden z chłopców strzelił z rewolweru nad uchem lekarza.
To wystarczyło. Rosini ponownie zgłosił się do gubernatora,
ale ten nie reflektował już na tak lękliwego pracownika. Odesłał
go z powrotem do Ministerstwa.
Zmiana klimatu okazała się dla nas niezwykle korzystna.
Lekka bryza od morza czyniła temperaturę środowiska dość
znośną. Ubrania wiszące w szafie nie pokrywały się pleśnią tak
jak w Guariquen. Zacząłem nabierać sił, przybywało mi także na
wadze.
Zaprzyjaźniliśmy się serdecznie z rodziną sędziego Gonzaleza. Syn sędziego był osobą bardzo wpływową, pracował jako
prywatny sekretarz gubernatora. Córki, w wieku mojej żony,
stały się nieodłącznymi jej towarzyszkami.
Z najciekawszych jednostek chorobowych spotykanych w tych
stronach należałoby wymienić przypadki tężca i ukąszeń przez
węże Botrops Atrox.
Tężec zdarzał się rzadko u dorosłych, przypadki te dawały się
czasami uratować. Atakował jednak znacznie częściej niemowlęta w siódmym dniu życia. Żadne niemowlę nie przeżyło
tej choroby.
Z zalecenia Światowej Organizacji Zdrowia opatrunki dla
noworodków rozdawane były bezpłatnie. Mało kto jednak
korzystał z tego dobrodziejstwa. Miejscowym zwyczajem podwiązywano pępowinę brudnym sznurkiem uwalanym w pyle z
framugi okna. Robiono to, co było najbardziej niebezpieczne. W
pyle tym znajdowały się często laseczki tężca.
Rozwój choroby trwał siedem dni, potem niemowlę dostawało
drgawek i już nie było dla niego ratunku.
W ciągu naszego rocznego pobytu w stanie Falcon zgłosiło się
do ośrodka około dziewięćdziesięciu chorych ukąszonych przez
węże. Do dzisiaj nie jest dla mnie sprawą zrozumiałą, dlaczego
umiejscowienie tych ukąszeń było niemal zawsze jednakowe, w
okolicy środkowej części stopy, po stronie zewnętrznej. Raz
tylko obserwowałem przypadek ukąszenia w udo. Olbrzymia
większość poszkodowanych to młode dziewczyny. Prawie
wszystkie wypadki zdarzały się późnym wieczorem. Tylko dwie
osoby zmarły i to z powodu zbyt późnego zgłoszenia się do
lekarza.
W kilku przypadkach, w osiem dni po wstrzyknięciu surowicy,
pojawiła się choroba posurowicza. Dawki leku były zazwyczaj
duże: dwieście do trzystu mililitrów. Próby na uczulenie
wykonywałem wkraplając surowicę do spojówki oka chorego.
W Piritu i okolicach trafiały się przypadki framboezji i choro4
by Chagasa.
Framboezja, czyli buba wywoływana jest przez krętek podobny do krętka bladego. Zakażenie nie występuje jednak podczas
stosunków płciowych, tak jak ma to miejsce z kiłą. Chorobę
roznoszą maleńkie muszki. Wykwity skórne przypominają
maliny, stąd nazwa framboezja.
Na szczęście jeden zastrzyk z pół miliona jednostek penicyliny jest wystarczający do wyleczenia chorego. W krajach, w
których bardziej rozpowszechniona jest ta choroba, jak na
przykład na Haiti, Światowa Organizacja Zdrowia utrzymywała
wówczas specjalistów, odwiedzających po kolei wszystkie
wioski i miasta. Wszyscy mieszkańcy otrzymywali po jednym
zastrzyku. Nie zastanawiano się wtedy, czy osoba otrzymująca
zastrzyk jest chora i czy jest uczulona na penicylinę.
Niezwykle ciekawą chorobą jest trypanosomiaza południowoamerykańska. Wywołuje ją pierwotniak o wyglądzie niemal
identycznym jak pierwotniak wywołujący śpiączkę afrykańską.
Przebieg choroby jest jednak dużo łagodniejszy. Według
ostatnich badań przeprowadzonych na równinie wenezuelskiej w
okolicach San Juan de los Moros należy przypuszczać, że około
miliona Wenezuelczyków cierpi na tę chorobę. Nazywa się ona
także chorobą Chagasa, od nazwiska jej brazylijskiego
odkrywcy.
Dwa wypadki, które wydarzyły się moim pacjentom w Piritu,
były jedynymi w mojej praktyce. Jedynymi na ćwierć miliona
porad lekarskich.
Pierwszy dotyczył staruszki zaatakowanej przez zdziczałego
osła. Osioł przewrócił bezbronną staruszkę i chwytając ją
zębami, zaczął z niej zdzierać płatami skórę. Nim ludzie
podążyli na pomoc staruszce, była ona już pozbawiona skóry na
ramionach, brzuchu i klatce piersiowej. Po założeniu opatrunków wysłałem kobietę do szpitala. Nie wiem, co się z nią
stało, ale wątpię, żeby przeżyła ten wypadek.
Drugi przypadek dotyczył pewnego myśliwego. Myszkując po
nadrzecznych krzakach natrafił na niespotykanie obfite
zbiorowisko maleńkich, ledwie widocznych kleszczy. Pokryły
one tak dokładnie nogę myśliwego, że stała się ona czarna.
Myśliwy próbował usunąć kleszcze mydłem i wodą, potem
spirytusem, w końcu naftą. Nic nie pomagało. Dopiero smarowanie nogi gęstym, kleistym akstraktem z tytoniu skłoniło
kleszcze do oderwania się od skóry. Poradziła mi użycie tego
leku moja pielęgniarka, która już widywała podobne przypadki.
Dla urozmaicenia sobie czasu, najczęściej z okazji odwiedzania daleko zamieszkujących pacjentów, zwiedzaliśmy różne
ciekawe miejsca.
Podczas jednej z takich wycieczek znaleźliśmy się, z pielęgniarką i moim służącym na pustyni odległej o kilka kilometrów
od morza. Otóż w pewnej chwili przed nami, w odległości
dwustu metrów, pojawiły się morskie fale. Kazałem szoferowi
stanąć. Zastanawiałem się jak ominąć to wielkie jezioro. Towa5
rzyszący mi ludzie śmieli się serdecznie z mojej nieświadomości.
W miarę posuwania się naprzód jezioro stopniowo oddalało się,
aż w końcu znikło.
Nie byliśmy zmęczeni ani spragnieni wody. Nie było to
złudzenie chorej wyobraźni człowieka umierającego z pragnienia. Obraz ten był widziany przez wszystkich.
Słyszałem o fata morganie, ale nigdy nie miałem sposobności
zaobserwować jej osobiście.
Fata morgana jest zjawiskiem optycznym. Powstaje nad
powierzchnią ziemi czy wód silnie ogrzanych promieniami
słonecznymi. Przedmioty zza horyzontu widoczne są wielokrotnie z powodu załamania promieni świetlnych w warstwach
powietrza o różnej gęstości optycznej.
Innym razem pojechaliśmy zwiedzić słynne pieczary położone w pobliżu Piritu. Znaleziono tam niedawno liczne wyroby z
wypalanej gliny pochodzenia staroindiańskiego. Widziałem
uprzednio kilka z tych naczyń znajdujących się w posiadaniu
mieszkańców miasteczka.
Zwiedzanie było bardzo utrudnione. Pieczary zamieszkiwały
miliony nietoperzy. Całe sklepienia pokrywały zwisające zwierzęta, tworząc jedną wielką, drgającą i piszczącą masę. Dolne
części pieczar zawalone były grubą warstwą nawozu z nietoperzy, dochodzącą nawet do dziesięciu metrów. Nawóz był suchy i
sypki, podobny do trocin powstałych przy piłowaniu drewna.
Miał tylko inny kolor, ciemnobrązowy.
Poruszanie się po pieczarach wiązało się z niebezpieczeństwem zapadnięcia w miękki nawóz. Nie były to perspektywy
zachęcające. Obejrzeliśmy tylko miejsca łatwo dostępne.
Jestem głęboko przekonany, że dokładne zbadanie tych
pieczar doprowadzi do ciekawych odkryć archeologicznych.
Ażeby tego dokonać, koniecznym jest usunięcie nietoperzy i
wydobycie z pieczar całego nawozu. Być może obecność
nietoperzy i nawozu uniemożliwiła przygodnym zwiedzającym
zdewastowanie cennych zbiorów starej ceramiki.
Po powrocie do miasteczka odwiedziliśmy pana Colo. Okazał
się on miłym staruszkiem, bardziej zajętym swoją chorobą, niż
robieniem mi konkurencji w leczeniu pacjentów.
A leczenie ludzi w tych okolicach nie było łatwym zadaniem.
Bywały wypadki, że w stosunku do lekarzy także stosowano
prawo wendety. Zdarzało się to wtedy, kiedy rodzina pacjenta
uznała, że śmierć chorego wynikła z winy lekarza.
Osobiście nie przejmowałem się zbytnio perspektywami
ewentualnej wendety. Strzelałem nieźle i prawie zawsze nosiłem
przy sobie broń. Poza tym, jeżeli zgon chorego był nieunikniony,
to starałem się zawczasu wytłumaczyć rodzinie przyczynę
śmierci. Wtedy nie mieli do mnie pretensji.
Raz tylko zdarzyło mi się odbierać trudny poród u wieloródki,
podczas którego za drzwiami stał mąż i, jak ostrzegała mnie
pielęgniarka, trzymał w ręku rewolwer. Mimo gwałtownego
krwotoku udało mi się opanować sytuację i chora została
6
uratowana. Być może, gdyby kobieta umarła, nie miałby kto
teraz pisać tych wspomnień.
Goniec z ośrodka zdrowia nazywał się Bravo. Był to miły
czternastoletni chłopiec, chętnie wykonujący wszelkie polecenia.
Nic nie wskazywało na to, że pochodzi ze słynnego klanu,
uwikłanego w walki z rodziną Hernandez. W ciągu trzydziestu
lat żniwo śmierci, spowodowane wendetą, wyrażało się liczbą
stu trzydziestu zamordowanych. Wśród ofiar znajdowali się nie
tylko mężczyźni, ale także kobiety i dzieci.
Mój goniec, widząc beznadziejność sytuacji i przewidując
własną śmierć w razie pozostania w rodzinnym gnieździe,
przyjechał do Piritu, do swojej dalekiej krewnej.
Jak mi opowiadał, w jego rodzinnych stronach, w niezbyt
odległych górach Santa Cruz, pokazanie się jakiegokolwiek
nowego urzędnika państwowego związane jest z dużym dla
niego niebezpieczeństwem. Dotyczy to szczególnie ludzi, których zadaniem jest wykrywanie tajnych gorzelni. To zajęcie
stało się tak niebezpieczne, że brak jest chętnych do zajmowania
się tą pracą. Najczęściej dostawali oni kulę z ukrycia w
momencie zupełnie niespodziewanym.
Rząd nie przeszkadzał w zakładaniu prywatnych gorzelni, ale
wymagał płacenia podatku, około dwóch bolivarów od litra
rumu. Poza tym nie zezwalał na pędzenie wódki z agaw. Wódka
ta zawiera w sobie meskalinę, narkotyk wywołujący
patologiczne wizje i objawy podobne do schizofrenii.
Zdarzyło mi się kiedyś leczyć osiemnastoletniego chłopca,
znajdującego się pod wpływem upojenia alkoholowego. Wódka,
którą pił, wyrabiana była z liści agaw. Nie pomogły perswazje i
wyznaczenie nadzoru nad pijakiem. Kolorowe wizje były dla
niego zbyt atrakcyjne. Rodzina chorego nie była w stanie
roztoczyć nad nim należytej opieki. Chłopiec zmarł.
Po pogrzebie, u czternastoletniego brata zmarłego zauważyłem te same objawy. Tym razem nie ufałem już rodzinie
chłopca. Natychmiast wysłałem dzieciaka do szpitala w Córo.
Atrakcje związane z pracą w Piritu zaczynały już nas nużyć.
Postanowiliśmy wyjechać na wakacje gdzieś na północ, do kraju
o klimacie podobnym do polskiego.
Bez trudu uzyskałem zgodę Ministerstwa Zdrowia na bezpłatny dwumiesięczny urlop. Gwarancje finansowe, wymagane
przez konsulat Stanów Zjednoczonych, otrzymałem w banku, w
którym pracował kuzyn mojej żony.
Największy kłopot miałem z władzami Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego. Od nich też potrzebne było specjalne zezwolenie. Dyrektorem urzędu był Wenezuelczyk pochodzenia
niemieckiego, niejaki dr Soether. Mówiono o nim, że podczas
wojny stawił się na apel Hitlera i brał czynny udział w działanich wojennych.
Soether nie lubił Polaków i robił mi różne trudności. Przed
rozmową z nim wszyscy byłi zawsze dokładnie rewidowani.
Ostatecznie ujął się za mną jego adiutant, porucznik Omana i
7
jakoś otrzymałem potrzebny papierek.
Przeszłość dyrektorów Urzędu Bezpieczeństwa bywała tutaj
często co najmniej ciemna. Przed Niemcem dyrektorem był pan
Harrison. Zwolniono go z zajmowanego stanowiska za czerpanie
korzyści ze współpracy z gangiem przemycającym Chińczyków
z wyspy Trynidad do Wenezueli. Rola Harrisona polegała na
zaopatrzeniu Chińczyków w odpowiednie dokumenty.
Importowanie Chińczyków na stały kontynent było sprzeczne
z prawami imigracyjnymi. Poza tym gang, zajmujący się tym
procederem, miał okropną opinię. W razie spotkania łodzi
patrolowych przemytnicy nie wahali się nawet wrzucać cały
ludzki ładunek do wody. Dla ułatwienia utonięcia niefortunnych
imigrantów skuwali ich ciężkim łańcuchem.
A Chińczycy, jak to Chińczycy, bali się, ale ryzykowali.
***
Po powrocie do Córo zauważyłem, że w pałacu zajmowanym
przez rząd stanowy panuje jakaś niespokojna atmosfera.
Sekretarz prywatny gubernatora powiedział mi w zaufaniu, jakie
były tego przyczyny.
Otóż w czasie mojej nieobecności wydarzyły się dwa pikantne
incydenty.
Doktor Van Vrieken wybrał się do znanego domu schadzek w
celu zaznania przyjemnych wzruszeń. A że był już stary, nic z
tego nie wyszło, nie pomogły wymyślne tricki zastosowane przez
uzdolnione i piękne pensjonariuszki. Van Vrieken wypił pól litra
koniaku i położył się w hamaku, ażeby przespać swoją porażkę.
Tajniak, znajdujący się w tym czasie w domu schadzek,
zadzwonił natychmiast do gubernatora zawiadamiając o tym, co
się stało.
W kilka minut potem, przy akompaniamencie syren policyjnych, nadjechał gubernator, obudził swego podwładnego i obrzucił go wyzwiskami. Zawiadomienie o usunięciu z pracy było
już przygotowane i zostało wręczone na miejscu. Prawdę
mówiąc gubernator od dawna już szukał pretekstu pozbycia się
Van Vriekena.
Drugi incydent wydarzył się po powrocie z Caracas sekretarza
generalnego, prawej ręki gubernatora. Pułkownik Juan Perez
Jimenez, witając sekretarza na lotnisku, zaczął w pewnej chwili
gwałtownie kopać go w pośladki. Wyjął przy tym rewolwer,
grożąc zastrzeleniem i tak już zmaltretowanego człowieka.
Jak mi mówił pan Gonzalez, przyczyną wszystkiego miały być
jakieś złośliwe plotki.
Sekretarz generalny zrezygnował z zajmowanego stanowiska,
a gubernator dostał awans na nadgubernatora. Był to urząd
dotychczas nie znany w Wenezueli, ale jak się miało brata w
juncie wojskowej rządzącej krajem, to wszystko było możliwe.
Pożegnaliśmy Piritu bardzo uroczyście. Na przyjęcie urządzone u nas w mieszkaniu przybyli: sędzia Gonzalez z rodziną,
8
miejscowy proboszcz, prefekt, kilku kupców i hodowców bydła.
Było także kilka miłych panienek oraz młodzieńcy grający na
gitarach.
Niebywałe zamieszanie wywołała niespodziana obecność
węża Botrops Atrox. Wsunął się do mieszkania przez nieoszklone okno w pobliżu kuchni. Powstał wielki pisk i krzyk.
Ludzie z ulicy zbiegli się do drzwi wejściowych myśląc, że stało
się jakieś nieszczęście.
Wąż pełzający po gładkiej powierzchni podłogi nie jest
zwinny i niebezpieczny. Dwaj młodzieńcy prędko sobie z nim
poradzili. Pokrajali go na kawałki maczetami.
9