Samookaleczenia Co sprawia, że człowiek narusza społeczne i

Transkrypt

Samookaleczenia Co sprawia, że człowiek narusza społeczne i
Samookaleczenia
Co sprawia, że człowiek narusza społeczne i religijne tabu, kalecząc siebie?
Nie dąży przy tym do samobójstwa, zadając sobie jedynie powierzchowne,
ale bolesne – i szokujące dla otoczenia - rany?
Przyczyn samookaleczenia jest kilka, lecz najważniejszą z nich wydaje się
odbarczenie emocjonalne. Ból fizyczny odwraca uwagę od cierpienia emocjonalnego
i powoduje ulgę niwelując psychologiczne napięcie.
Z przypadkami samouszkodzenia lub samookaleczenia spotykają się na co
dzień psychiatrzy, psychologowie, pracownicy więziennictwa oraz stacji ratownictwa
medycznego, jak również osoby pracujące z dziećmi i młodzieżą.
Są to najczęściej uszkodzenia o postaci różnej głębokości nacięć na skórze,
popularnie zwane „sznytami”. Miejscem najczęściej uszkadzanym jest skóra lewego
przedramienia u osób praworęcznych – zapewne dlatego, że nacięcia takie łatwo
wykonać, są one stosunkowo mało bolesne i rzadko grożą poważnymi
powikłaniami). Głębokie nacięcia prowadzą do odsłonięcia tkanek podskórnych,
niekiedy sięgają kości i, rzecz jasna, wymagają szycia. W przypadku nacinania
powłok brzusznych, zdarzają się incydenty przecięcia otrzewnej i odsłonięcia
organów
wewnętrznych.
Bywa,
że
pacjenci
starannie
zabezpieczają
samouszkodzenia przed infekcją, dezynfekując, profesjonalnie opatrując, a nawet
zszywając ranę, co dowodzi wyraźnie, że nie chcą zrobić sobie poważnej krzywdy.
Znana mi pacjentka młodzieżowej poradni psychologicznej nosiła przy sobie
starannie skompletowaną apteczkę, zawierającą, obok narzędzi samouszkodzeń
(żyletki, nożyki jednorazowe) zestaw pierwszej pomocy służący do opatrywania ran.
„Gdybym miała sobie ochotę zrobić sznyta w szkole” – tłumaczyła – „To zrobię to
czysto i zaraz zatamuję krew, żeby nikt nie zauważył”. Niektórzy starannie ukrywają
praktyki samouszkadzania, inni okaleczają się ostentacyjnie i odsłaniają blizny,
czyniąc z samookaleczenia rozpaczliwą demonstrację.
Znacznie rzadziej niż nacięcia występują:
- nakłuwanie szpilką i wyciskanie krwi, wyszywanie na skórze „wzorków” igłą i nitką
(głównie u dzieci),
- głębokie ugryzienia, nagryzanie warg, wnętrza policzków itp. do krwi (głównie dzieci
i osoby upośledzone umysłowo)
- drapanie, rozdrapywanie istniejących już ran lub delikatnego naskórka, rzadziej
rogówki (gł. dzieci, osoby upośledzone i psychotyczne)
- uszkadzanie oczu poprzez wsypywanie i wcieranie w nie drażniących substancji
(tzw. „zasypki”, niemal wyłącznie u więźniów)
- podskórne zastrzyki z drażniących/ powodujących infekcję substancji, np. popularny
domestos, kwaśne mleko, rozwodniony kał (jak wyżej)
- wbijanie pod skórę lub w tkanki podskórne ostrych przedmiotów i pozostawianie ich
tam aż do zropienia, wystąpienia objawów zakażenia (jak wyżej)
- oparzenia gorącą wodą, przypalanie zapalniczką, oparzenie chemiczne (wylanie na
siebie kwasu/ ługu),
- amputacje mniejszych części ciała: palców, uszu, genitaliów (więźniowie i osoby
psychotyczne),
- uderzenia powodujące sińce i krwiaki, tłuczenie głową o ścianę/ twardym
przedmiotem w głowę, niekiedy aż do utraty przytomności
- niegroźny postrzał (zazwyczaj stopy lub dłoni) z broni palnej (spotykany niemal
wyłącznie w wojsku).
Samouszkodzenia można podzielić względem pełnionych przez nie
funkcji na rytualne, celowe, demonstracyjne, dokonywane z pobudek
psychotycznych oraz regulujące stan emocjonalny.
Rytualne samookaleczenia spotykamy u tzw. kultur pierwotnych, zazwyczaj jako
element rytuałów inicjacyjnych lub żałobnych. Rytuały inicjacyjne stanowią zazwyczaj
próbę odwagi/ męskości (te same zachowania uznawane są we współczesnej
kulturze europejskiej element syndromu niedojrzałości!). Od osoby wkraczającej w
życie społeczne jako pełnoprawny, dojrzały członek plemienia oczekuje się
spektakularnego udowodnienia, iż na to zasługuje. Kolejnym aspektem inicjacji jest
oczyszczenie – zrzucenie z siebie zależności od innych bytów (matki, duchów
czuwających nad dzieckiem, grzechu pierworodnego itp.). Rzadko wymaga się od
neofity, aby sam dokonał na sobie okaleczenia, w większości opisanych przypadków
dobrowolnie poddaje się on okaleczeniu dokonanemu przez Wprowadzającego
(wodza, szamana, starszego). Dla przykładu - u Hotentotów jest to wybicie jednego z
przednich zębów, u Aborygenów australijskich – rytualna skaryfikacja (rozdrapywanie
skóry dla uzyskania charakterystycznych blizn), u Indian północnoamerykańskich tzw
pohk-honk, czyli podwieszanie ciała na zagłębionych w ciele hakach.
Samouszkodzenia rytualne występują również w rozmaitych odłamach religijnych,
stosowane jako znak łączności z bóstwem (np. rytuały pasyjne z głębokim
samobiczowaniem, nakłuwaniem ciała, a nawet symulowanym krzyżowaniem,
spotykane zarówno w Chrześcijaństwie, jak i w Islamie szyickim i Zoroastryźmie), jak
również praktyka na drodze do samodoskonalenia (przejaw skrajnej ascezy i pokuty,
aż do samonegacji, dowód panowania nad zmysłami i ciałem, „triumf duchowości”).
Np. działająca w XVIII wieku w Rosji sekta Skopców praktykowała dobrowolną
kastrację mężczyzn i obcinanie sutków u kobiet na znak ostatecznego wyrzeczenia
się grzechu i odnowienia przymierza z Bogiem. Rytuały żałobne miały na celu ujęcie
w ramy społeczne wyrazów cierpienia po stracie bliskich osób. W kulturze
staroegipskiej ograniczały się do oszpecenia ciała poprzez zgolenie włosów i brwi, na
wyspach Pacyfiku – czasowej głodówki i izolacji od otoczenia, u rdzennych
Amerykanów przyjmowały często postać trwałych samookaleczeń (głębokie nacięcia
nożem, rozrywanie piersi ostrymi kawałkami drewna, a nawet obcinanie palców dłoni
i stóp). Cechy rytualności mają również samouszkodzenia towarzyszące
współczesnej inicjacji subkulturowej: wykonanie np. nacięć na skórze może być
warunkiem przyjęcia do grupy lub zapewnienia sobie w niej statusu, jest traktowane
jako dowód męskości, odwagi, bycia „cool”, gotowości do poświęcenia („nie bądź
babą, maminsynkiem, tylko zrób sobie git sznyt i parę dziar”).
Samookaleczenie celowe służy konkretnemu, doraźnemu, zewnętrznemu celowi:
uzyskaniu zwolnienia z wojska, przeniesienia z linii frontu do lazaretu, z celi
więziennej do szpitala, uzyskaniu renty dla niepełnosprawnych itp. Znany jest mi
przypadek osoby uzależnionej od alkoholu, bez wątpienia wykazującej zaburzenia
osobowości, która spowodowała u siebie padaczkę pourazową poprzez wielokrotnie
powtarzane uderzenia młotkiem w głowę. Celem było uzyskanie grupy inwalidzkiej i
zasiłku. Głębokość patologii określa tutaj rozdźwięk między pożądanym celem a
drastycznością wybranej metody oraz dostępnością alternatywnego sposobu jego
osiągnięcia. Samookaleczenie u zdrowej psychicznie osoby tłumaczy brak innych
metod ratunku i obiektywny dramatyzm sytuacji. Masowe przypadki samookaleczeń
np. w piekle Stalingradu dowodzą raczej nieludzkiej polityki dowództwa aniżeli
słabości charakteru żołnierzy. Krańcowo wyczerpani, niedożywieni, nękani
chorobami, nawet ranni, ulegali desperacji – postrzał w stopę był jedyną szansą na
tydzień lub dwa tygodnie wytchnienia poza linią frontu, szansą na odzyskanie sił i
przeżycie. Na ten dramatyczny krok ludzie decydowali się pomimo świadomości, iż
samookaleczenia, podobnie jak dezercja, karane były śmiercią – traktowane jako
tchórzostwo w obliczu wroga. Można było jednak liczyć na niedopatrzenie lub
łaskawość ze strony personelu medycznego…
Demonstracyjne samouszkodzenia wyróżniłam ze względu na szczególne
splatanie się w nich aspektu celowości oraz regulacji stanu emocjonalnego. Służą
one:
- zwróceniu uwagi otoczenia na cierpienie danej osoby, zyskanie współczucia
- wyrażeniu protestu przeciw czemuś, danie wyrazu swoim emocjom, takim jak: żal,
smutek, złość, poczucie krzywdy (zwykłe sposoby wyrażania uczuć są niedostępne –
trudności w komunikacji - lub niewystarczające w poczuciu tej osoby),
- uzyskanie (wymuszenie) jakiegoś rodzaju wsparcia od otoczenia (pamiętne:
„mamusia da na wino… mamusia da na wino, bo się potnę!” lub: „jeśli nie
przeniesiesz mnie do innej szkoły, to w końcu się zabiję” lub: „nie porzucaj mnie,
widzisz jak cię kocham!”)
- ukaranie otoczenia za brak wsparcia poprzez wzbudzenie w nim poczucia winy
(„zobacz, co przez ciebie zrobiłem”)
Osoba demonstrująca w ten sposób swój ból emocjonalny zazwyczaj rzeczywiście
cierpi. Nie tyle świadomie manipuluje otoczeniem, co nie potrafi inaczej poradzić
sobie z problemem. Celem terapii powinna być tutaj nauka konstruktywnego
rozwiązywania problemów – np. komunikowania swoich potrzeb w społecznie
akceptowany sposób, samodzielnego radzenia sobie ze stresem, nawet gdy inne
osoby odmawiają wsparcia. Zazwyczaj u podstaw tego rodzaju samouszkodzeń leży
niedojrzałość emocjonalna, nadmierna zależność od otoczenia, niskie umiejętności
społeczne, impulsywność. Osobie, która szantażuje otoczenie samookaleczeniem
nie możemy oczywiście ulegać wbrew sobie, ale byłoby też nieludzkim wyszydzanie
jej („histeryczka”, „szantażysta”) lub brutalne odepchnięcie. Należy raczej spokojnie
zwrócić jej uwagę na możliwość rozwiązywania problemów bez podejmowania takich
zachowań. Nie negujemy jej cierpienia, wykazujemy jedynie nieskuteczność jej
zabiegów, aby zaspokoić swoje potrzeby czyimś kosztem. Zastanówmy się również
nad sobą: w naszym otoczeniu znajdują się osoby wymagające wsparcia bardziej niż
inne, w jakiś sposób słabsze. Czynniki astenizujące (obniżające siłę psychiczną
danej jednostki) znajdują się również poza jej psychiką - w jej otoczeniu. Czy nie jest
tak, że gdy system/ maszyna funkcjonuje wadliwie, pęka najsłabsze ogniwo? W
rodzinie indykatorem problemów jest zazwyczaj dziecko, ponieważ z zasady jest
najmniej dojrzałe, najbardziej wymagające wsparcia. Gdy do psychologa zgłasza się
rodzina, zazwyczaj zgłasza ona konkretny problem z dzieckiem, który psycholog
winien jest natychmiast naprawić. „Źle się uczy, nie chce jeść, budzi się w nocy, sika
do łóżka, bije kolegów.” (Proszę wymienić kopułkę/ linka od sprzęgła pękła, trzysta
złotych się należy.) Tymczasem dziecko jest „barometrem patologii”, ono pierwsze
zaczyna „wariować”, gdy cały system funkcjonuje wadliwie. Potępienie i odrzucenie
„histeryka/ emocjonalnego szantażysty” to nie sztuka dla „nas, dobrze
przystosowanych”. Pytanie brzmi: Czy da się stworzyć na tyle sprawnie
funkcjonujący system rodzinny, grupę koleżeńską, diadę partnerską aby nie było w
niej szantażujących i szantażowanych? Nie chodzi o to, aby zrzucić poczucie winy na
otoczenie osoby, która demonstracyjnie się uszkadza. Wina jest tutaj zasadniczo
zbędnym i niewłaściwym pojęciem. Chodzi o to, żeby w porę wychwycić (zdać sobie
z nich sprawę) i skorygować błędy, które mogą kosztować wszystkich
zainteresowanych co najmniej psychiczny dyskomfort.
Podam dwa przykłady. 1) Młoda kobieta w bardzo trudnej sytuacji życiowej
rozpoczyna flirt z mężczyzną, który jest dla niej potencjalnym „wybawcą od
wszystkich trosk” (finansowych, rodzinnych itp.) . Komunikuje mu, że od lat choruje
na nawracające epizody depresyjne, co pozostaje bez komentarza. Mężczyzna jest
nią zainteresowany, ale nie chce kłopotu w postaci „chorej psychicznie partnerki”,
więc zachowuje się ambiwalentnie; wycofuje się z relacji, ilekroć ona przejawia
objawy depresji. Im bardziej on zachowuje się ambiwalentnie, tym częściej ona
popada w depresję, gdyż nie rozumie jego zachowania. Powstaje błędne koło.
Kobieta „nie wiedząc na czym stoi”, traci panowanie nad sobą i popada w głęboki
epizod depresyjny, przypieczętowany demonstracyjnym samookaleczeniem.
Mężczyzna ów stwierdza: „No i wyszło szydło z worka, dobrze, że się z nią nie
związałem! Wariatka!”. Znajomi podpowiedzieli mu, aby ją potępił, gdyż zastosowała
na nim karygodny szantaż emocjonalny, tak też uczynił. „Paradoksalnie” zalecił jej
samobójstwo, mówiąc: „słabo się postarałaś, następnym razem potnij się głębiej!”
(mówiono mu, że histeryczki nigdy nie popełniają samobójstwa, choć chętnie nim
straszą). Trzy dni później doszło do tragedii, która miała swój koniec w kostnicy i w
sądzie (w jej telefonie pozostały sms-y od niego, sugerujące, że powinna popełnić
samobójstwo, co zostało zakwalifikowane jako mobbing – nękanie). Za tę tragedię, i
wiele jej podobnych odpowiada brak komunikacji. Osoby te powinny były otwarcie
przedyskutować swoje obawy i oczekiwania, nie czekając aż pęknie najsłabsze
ogniwo. Kobieta ta nie otrzymała szansy aby zweryfikować swoje (nierealistyczne)
oczekiwania wobec partnera, który ani jej nie kochał ani nie zamierzał pomóc.
Mężczyzna nie dał jej szansy, aby udowodniła, że przy pewnej dozie wsparcia jest w
stanie funkcjonować normalnie. Albo i nie – ale wówczas należało okazać jej
życzliwość i odesłać do specjalisty. Czy cała wina leży po stronie „histerycznego
szantażysty”? Sąd uznał, że tak, ponieważ ona leczyła się u psychiatry, a on nigdy.
Jej rodzina wniosła o apelację, tłumacząc: „Pomimo rozpoznania choroby, nasza
córka funkcjonowała normalnie w środowisku społecznym, utrzymywała się sama
pracując w pełnym wymiarze godzin i prowadziła bezinteresowną działalność
społeczną na rzecz innych osób. Od kilkunastu lat regularnie brała leki i nie
zdradzała tendencji samobójczych. Jej stan pogorszył się gwałtownie, gdy została
poddana mobbingowi ze strony X.”.
2) Pracownica głównego komisariatu policji w dużym mieście trafia do szpitala po
ostentacyjnym samookaleczeniu na terenie placówki. Pracuje w pionie gospodarczoadministracyjnym. Jest lekko upośledzona umysłowo, ale potrafi to ukrywać – jest
skryta, małomówna, w rozmowie często używa zapamiętanych cytatów z filmów,
żeby nie zdradzić się z tym, że „wolno myśli”. Pracuje jako sprzątaczka, jest bardzo
dumna ze swojej pracy i uważa, że robi to dobrze. Poza tym sprawnie funkcjonuje w
życiu, ma męża i dziecko, dba o siebie. Jedyny problem polega na tym, że „wolno
myśli” i bardzo się tego wstydzi. Współpracownicy szybko orientują się, że jest „inna”
i zaczynają jej dokuczać. Ktoś oglądał film „Rainman” i stwierdził autorytatywnie, że
to „autystka popaprana”. Inna osoba uważa, że to „wyniosła psychopatka, która robi
sobie ze wszystkich jaja”. Wreszcie – pojawia się pogląd, że to pupilka pani
komendant, która „nie mówi, nie pije, a kapuje”. Pacjentka rzeczywiście ucieka pod
skrzydła pani komendant, ale nie po to, żeby kapować – szuka odrobiny akceptacji i
dostaje ją. Błędne koło zaczyna się kręcić – im bardziej życzliwa pani komendant
„głaszcze” pacjentkę, tym bardziej jest ona izolowana od grupy jako „kapuś”.
Kulminacja następuje w dniu, kiedy współpracownice robią pacjentce brzydki,
wulgarny dowcip, a ona czuje się upokorzona - i „podwiesza się” ostentacyjnie w
toalecie, ubrana w mundur pani komendant. W szpitalu zachowuje się z niezwykłą
godnością, na jaką nie byłoby stać wielu „normalnych” osób. Starannie dba o swój
wygląd i długo ukrywa fakt, że chodziła do szkoły specjalnej. Wybucha płaczem, gdy
uświadamia sobie, że pani komendant była namiastką matki, a współpracownicy
dręczyli ją „tak samo jak dzieci w szkole, bo ja za wolno myślę”. Co sprawiło, że ta
osoba wstydziła się przyznać do swojej niepełnosprawności? Co sprawiło, że inni
nadawali jej etykietki i wyłączyli spośród siebie, nie pytając o nic? Czy pani
komendant nie pomyślała, że otwarcie faworyzując ją, naraża ją na odwet grupy
(uczą tego nawet w żałośnie zarządzanym wojsku polskim)?
Samouszkodzenia u więźniów i aresztantów najczęściej łączą w sobie opisane wyżej
aspekty: rytualność (oznaka przynależności do subkultury przestępczej), celowość
(chęć osiągnięcia doraźnej korzyści, np. przeniesienia do szpitala więziennego, do
innej celi) oraz demonstracyjność. Przykładem takiej demonstracji może być znany
mi przypadek aresztanta, który wystawił na korytarz miskę wypełnioną własną krwią,
z komentarzem: „To dla pana oddziałowego”. W oczywisty sposób aresztant chciał
ukarać strażnika: wzbudzić w nim poczucie winy i wykazać jego nieudolność w
postępowaniu z „podopiecznymi”. Wyjątkowa inwencja i częstokroć drastyczny
charakter samouszkodzeń więziennych (opisano m.in.: wyłupienie sobie oka i
nasypanie cukru w oczodół, wbijanie licznych gwoździ w czaszkę, przecięcie powłok
brzusznych aż do odsłonięcia jelit i przybicie moszny gwoździem do taboretu) wynika
z obciążenia tej populacji częstymi antyspołecznymi zaburzeniami osobowości.
Osoby takie wykazują m.in.: niski poziom lęku, wysoki poziom agresji (tu – obróconej
przeciw sobie), impulsywności i zapotrzebowania na mocne wrażenia, nietolerancję
frustracji (swoje potrzeby chcą zaspokajać natychmiast, bez odroczenia), słabym
przewidywaniem lub ignorowaniem konsekwencji własnych działań. Wydają się
również mieć osłabiony kontakt z własnym ciałem, co pozwala im tolerować ból o
stosunkowo dużym nasileniu. Większość osób o takim typie osobowości doznała
drastycznej przemocy w dzieciństwie, co doprowadziło do swoistego znieczulenia
psychiki i ciała (odcięcia od świata społecznego i od samego siebie). Istnieją liczne
dowody na to, że można z nimi pracować technikami psychoterapii z całkiem dobrym
skutkiem. Psychoterapii znakomicie poddaje się pedofilia, przy założeniu, że sprawca
na jakimś etapie swojego życia został ofiarą. Praktycznie 100% przypadków.
Przepracowanie owej traumy stopuje tzw. przymus powtarzania, który sprawia, że
sprawca nałogowo (często „wbrew sobie”) wykorzystuje dzieci, odgrywając na nich
swoje dawne urazy. Propagowana w mediach kastracja fizyczna ani chemiczna nie
rozwiązuje problemu z trzech prostych przyczyn:
1)
W miarę rozwoju filogenetycznego następuje fizjologiczne przesunięcie
sterowania podnieceniem na trasie genitalia-mózg. Im bardziej rozwinięty gatunek,
tym większy udział w powstawaniu podniecenia ma centralny układ nerwowy.
2) Istotą pedofilii jest nie tyle podniecenie płciowe, co radość z poczucia kontroli.
Tym, co najbardziej ekscytuje pedofila, nie jest widok nagiego, delikatnego ciała
dziecka, ale poczucie całkowitej władzy nad nim, osobą słabszą, bezbronną. Tym, co
go podnieca, jest mniej lub bardziej wyrafinowane uwodzenie, kuszenie i
zastraszanie, wymuszanie uległości.
3) Nacisk rodzi opór i agresję, natrętna perswazja rodzi zjawisko reaktancji. Presja i
wymuszanie na innych poczucia winy zwyczajnie nie odnosi skutku lub odnosi go na
krótko (zastraszenie przez chwilę działa), po czym kończy się gwałtownym
nawrotem. „Terapia” oparta na wmawianiu innym, że są chorzy i źli, i skazani na
dożywotni monitoring, nie jest w istocie żadną terapią, ale praniem mózgu,
niszczącym osobowość pacjenta i skazanym na nieuchronną porażkę.
Samouszkodzenia z pobudek psychotycznych występują u osób głębiej
zaburzonych, które w znacznym stopniu utraciły kontakt z rzeczywistością. Są to
samookaleczenia dokonane pod wpływem omamów lub urojeń: np. słyszanych
głosów, które nakazują choremu zrobienie sobie krzywdy, chorobliwego przekonania,
że tylko samookaleczenie może go ocalić przed męką piekielną lub ciężką chorobą
itp. W tej grupie przypadków również zdarzają się, choć nieczęsto, incydenty
drastyczne, takie jak amputacja, samokastracja (często na tle urojeń religijnych odcięcie „grzesznej” części ciała), wydrapanie sobie oczu (w złudnym przekonaniu,
że z pozbawieniem wzroku znikną koszmarne halucynacje). Głosy nakazujące
uporczywie robienie sobie krzywdy są dość częstym objawem zwł. w psychozach
wieku dorastania. W tych ostatnich przypadkach, obok podania leków
neuroleptycznych, znakomite rezultaty osiągane są w psychoterapii zorientowanej na
rozwiązanie. Osoby te chętnie uczą się ignorować słyszane głosy, funkcjonować
prawidłowo pomimo utrzymywania się objawów i skupiać na tym, co jest w ich życiu
zdrowe, normalne, przyjemne, zajmujące. Wówczas zaprzestają samouszkodzeń, a z
czasem objawy mogą zupełnie zniknąć. Istnieją demony, z którymi nie należy
walczyć ofensywnie, zostają one rozbrojone tylko wówczas, gdy się je zignoruje, aż
stracą swoją siłę wpływu.
Regulacja stanu emocjonalnego stanowi najczęstszą pobudkę działań
autodestrukcyjnych. Obejmuje rozmaite szkodliwe zachowania kompulsywne, od
obgryzania paznokci, trichotillomanię (przymusowe wyrywanie sobie włosów),
poprzez niektóre typy zaburzeń odżywiania, narażanie się na niebezpieczeństwo
przez ryzykowne zachowania, nadużywanie alkoholu i stosowanie narkotyków, aż do
dokonywania brutalnych samouszkodzeń. Samouszkodzenia służą tutaj
przeniesieniu ciężaru świadomości z obszaru bólu emocjonalnego na obszar bólu
fizycznego. Służą one odwróceniu uwagi od bolącego miejsca - poprzez stworzenie
ogniska świeżego bólu. To, czy inne osoby dostrzegają cierpienie, czy nie, jest dla
pacjenta nieistotną lub drugorzędną kwestią. Osoby te chcą za wszelką cenę pozbyć
się cierpienia, a nie widzą one innego sposobu niż stworzenie nowego ogniska bólu,
mniej dotkliwego, ale absorbującego świadomość na jakiś czas. Uszkodzenie ciała
gwałtownie obniża poziom pobudzenia systemu, uruchamia mechanizmy obronne,
m.in. produkcję kojących endorfin. Widok krwi i odsłoniętych tkanek uruchamia
bezwarunkową reakcję wagotonii wegetatywnego układu nerwowego – inicjuje lekką
burzę hormonalną, która w efekcie odpręża. U wrażliwych osób powoduje reakcję
mdłości, obniżenia ciśnienia krwi, a nawet lekkiego omdlenia. Tak czy inaczej,
organizm, łącznie z centralnym układem nerwowym, zostaje ukierunkowany na
minimalizację strat w miejscu zranienia – produkcję przeciwciał na wypadek infekcji,
powodujących reakcję bólową i zapalną substancji: kinin, histaminy, prostaglandyny
– jest cały zaabsorbowany uszkodzonym miejscem - i zaczyna brakować miejsca na
ból emocjonalny, zatem chwilowo znika on z pola świadomości. Tego typu
samouszkodzenia spotykamy często w depresji, której istotą jest długotrwałe,
dokuczliwe odczuwanie emocjonalnego cierpienia. Jak głoszą psychiatrzy pozbawionego obiektywnej przyczyny, bezzasadnego, mającego swoje źródło w
dysfunkcji mózgu. Czyżby? Żaden zbadany przeze mnie przypadek depresji nie był
"bezzasadny", praktycznie każdy miał swoje uzasadnienie w doznanej stracie.
Utracie wsparcia, ciepła, nadziei, marzeń, dobroczynnych złudzeń, które pozwalają
żyć. Osobie, która nigdy tego nie doświadczyła, łatwo operować etykietkami w
rodzaju "słaby", "niedojrzały", "zaburzony fizjologicznie". Osobom takim życzę tej
odrobiny cierpienia, którą przynosi czarna wróżka. Nikt nie jest bezpieczny w ciemnej
ulicy.
Istnieje europejska legenda głosząca, jakoby konie zmuszone do przedłużonego
galopu ponad siły, zginały karki, aby przegryźć sobie żyłkę z boku szyi. Miałyby w ten
sposób upuszczać sobie spienionej krwi, aby ulżyć przeciążonemu układowi
krążenia. Żadne obserwacje nie potwierdziły takiej prawidłowości, jednak mit ten
zgodny jest z ludową intuicją: skrajnie przeciążony system wymaga „upuszczenia
pary”, uzyskania ulgi, choćby kosztem samouszkodzenia, ukąszenia własnego ciała.
Stosowane przez tzw. kultury pierwotne rytuały inicjacyjne i żałobne stanowią tego
rodzaju wentyl bezpieczeństwa.
Cierpienie okresu dojrzewania i wkraczania w życie społeczne zostało w nich ujęte w
zrytualizowane ramy, podobnie jak czas utraty bliskich (dotyka niemal każdego na
jakimś etapie życia). Czy wymuszony na nas sztuczny uśmiech i dumne radzenie
sobie pomimo bólu i straty są tak naprawdę zgodne z przyrodzonym
człowieczeństwem? Co bardziej boli: stracić matkę/ ukochanego - czy stracić palec?
Ja nie mam wątpliwości. Zrobiłam to wiele razy i nie żałuję. W środku boli bardziej.
Marta Banasiak
Wiecej:
http://www.eioba.pl/a121075/samookaleczenie_refleksje_z_poziomu_konskiej_zylki#i
xzz0plp3cZJO