Trzynastu apostołów fragment Spis treści Trzynastu apostołów 9

Transkrypt

Trzynastu apostołów fragment Spis treści Trzynastu apostołów 9
Trzynastu apostołów fragment
Spis treści
Trzynastu apostołów 9
Czarna dynia 155
Pani Attyla Hun 173
W głąb ciemności 197
Dłonie 221
Złodziej 237
W potrzasku 253
Bruno 303
My troje 331
Twardziel 339
Kocięta 365
Zamieć 371
Brzask świtu 395
Chase 427
Nota do czytelnika 549
wakat
Trzynastu apostołów
1
Było jesienne popołudnie. Joey Shannon wjechał poŜyczonym wozem do
Asherville i nagle oblał się zimnym potem. Ogarnęło go straszliwe poczucie
bezradności.
Miał szczerą ochotę szarpnąć kierownicą, zawrócić na środku ulicy, wcisnąć gaz
do dechy i uciec stąd jak najdalej.
Mieścina była tak samo ponura jak większość sennych osiedli górniczych w
Pensylwanii. Tłuste lata skończyły się juŜ dawno temu, wraz z zamknięciem
kopalni. Ale to nie ten widok zmroził mu krew w Ŝyłach i doprowadził go na skraj
rozpaczy. Na dobrą sprawę sam nie wiedział, co wywołało tę reakcję. MoŜe za
długo zwlekał, zanim wrócił?
Część handlowa ciągnęła się zaledwie przez dwie przecznice, korzystał z niej
niecały tysiąc mieszkańców i jakieś dwa tysiące ludzi z okolicznych wsi i
miasteczek. Niskie, najwyŜej dwupiętrowe domy—zbudowane jeszcze w połowie
dziewiętnastego wieku i przez stulecie pociemniałe od pyłu węglowego—
wyglądały niemal tak samo, jak zapamiętał je z dzieciństwa.
Lecz rada miejska albo zrzeszenie kupców powaŜnie wzięły się do odnowy.
Wszystkie drzwi, okna, okapy i okiennice zostały na nowo pomalowane. Kilka lat
temu wyrąbano w chodnikach dziury i posadzono w nich młode klony. Drzewa
wyrosły najwyŜej na dwa metry i wciąŜ wspierały się na palikach.
Jesienne, bursztynowo-czerwone liście powinny nieco oŜywiać miasto, ale pod
koniec dnia Asherville było posępne, skulone i odpychające. Dziwnie zmarniałe
słońce, które balansowało na najwyŜszych szczytach gór leŜących na zachodzie,
dawało niewiele światła. W bladoŜółtej poświacie cienie drzewek stawały się
coraz dłuŜsze i na kształt chudych rąk sięgały w stronę zniszczonej asfaltowej
jezdni.
Joey włączył ogrzewanie. Poczuł mocniejszy powiew, lecz dopiero po chwili
zrobiło mu się trochę cieplej.
Nad dzwonnicą kościoła Matki Boskiej Bolesnej jakiś ogromny czarny ptak
zataczał wielkie kręgi na tle purpurowego nieba. Wyglądał niczym ciemny anioł
szukający schronienia w świętym przybytku.
Kilku przechodniów snuło się po ulicach. Joey minął parę samochodów.
Oczywiście nie widział Ŝadnych znajomych twarzy. Nie było go tu bardzo długo.
Ludzie zmienili się przez lata. Niektórzy pewnie wyjechali. Inni umarli.
Skręcił w Ŝwirową dróŜkę wiodącą do starego domu po wschodniej stronie
miasta. Nie wiadomo dlaczego bał się coraz bardziej. Owszem, drewniane ściany
wyraźnie tęskniły za farbą, a smołowany dach wymagał gruntownej naprawy, ale
dom nie wyglądał gorzej niŜ te, które stały w śródmieściu. Skromny.
Przygnębiający. Zaniedbany. Nic więcej. Pomimo biedy Joey spędził tu
szczęśliwe lata. Jako dziecko nawet nie zdawał sobie sprawy, Ŝe rodzice ledwo
wiąŜą koniec z końcem. Poznał prawdę dopiero wtedy, gdy poszedł do college’u i
z pewnego dystansu spojrzał na Ŝycie w Asherville. Teraz jednak przez kilka
minut siedział w samochodzie, ogarnięty niepojętym strachem. Bał się wysiąść i
wejść do środka.
Wreszcie wyłączył silnik i zgasił światła. Ogrzewanie działało słabo, ale w chwili
gdy go zabrakło, zrobiło się przeraźliwie zimno.
Dom czekał.
MoŜe ten dziwny strach bierze się z poczucia winy, spotęgowanego
przygnębieniem?—pomyślał Joey. Nie był najlepszym synem. Przegapił szansę,
Ŝeby choć trochę odpokutować za dawne winy. Być moŜe bał się, Ŝe przez resztę
Ŝycia będzie dźwigał to brzemię. Nie miał juŜ komu wyznać swoich grzechów i
nie miał od kogo otrzymać rozgrzeszenia.
Nie. To jednak go nie przeraŜało. Na widok domu poczuł ucisk w piersiach i
drapanie w gardle, ale nie ze smutku, chodziło o coś innego.
O zmierzchu zerwał się lekki wiatr z północnego wschodu. Zakołysał gałęziami
wysokich na sześć metrów sosen rosnących wzdłuŜ alejki.
Joey nie wiedział, co się z nim dzieje. W pierwszej chwili wydawało mu się, Ŝe
zobaczy coś nadzwyczajnego. Uświadomił sobie, Ŝe to samo czuł, kiedy był
ministrantem i słuŜył podczas mszy. Zawsze czekał na ów nieuchwytny moment,
w którym zwykłe wino zmieniało się w świętą krew Chrystusa.
Pokręcił głową, śmiejąc się z własnego strachu. To głupota...—pomyślał.
Zachowuję się niczym dzieciak, który boi się straszydła skulonego gdzieś pod
łóŜkiem.
Wysiadł z samochodu i podszedł do bagaŜnika, by wyjąć walizkę. Nagle zląkł się,
Ŝe ze środka skoczy na niego jakiś potwór. Serce waliło mu jak oszalałe.
Otworzył bagaŜnik i odruchowo cofnął się krok.
Oczywiście wewnątrz nie było nic, poza starą i poobijaną walizką. Joey dla
uspokojenia nerwów wziął głęboki oddech, zabrał bagaŜ i zatrzasnął klapę.
Potrzebował solidnego drinka. Zawsze sięgał po whisky w obliczu kłopotów.
Czasami to pomagało.
Zewnętrzne schody były rozchwiane. Nieodnawiana od lat podłoga werandy
trzeszczała głośno i uginała się przy kaŜdym kroku. Joey tylko czekał, aŜ
zbutwiałe deski pękną nagle pod jego cięŜarem.
Ostatni raz był tutaj przed dwudziestu laty. Zdziwiło go, Ŝe dom uległ takiemu
zniszczeniu. Przez ostatnie dwanaście lat ojciec co miesiąc dostawał pokaźny czek
od drugiego syna. Za te pieniądze mógł bez problemu zrobić solidny remont albo
wynająć nowe lokum. Ciekawe, co się stało z całą tą kasą?
Klucz—tak jak mu mówiono—leŜał pod wycieraczką. Owszem, widok Asherville
przyprawiał o ciarki na plecach, ale przynajmniej nikt tu nie bał się włamania.
Wiele domów pozostawało niezamkniętych nawet pod nieobecność właścicieli.
Prosto z werandy wchodziło się do salonu. Joey postawił walizkę przy schodach
prowadzących na pierwsze piętro.
Zapalił światło.
Kanapa i amerykanka były inne niŜ przed dwudziestu laty, ale wyraźnie podobne
do poprzednich. Poza tym chyba nic się nie zmieniło—z wyjątkiem telewizora, tak
wielkiego, jakby naleŜał do Boga.
Resztę parteru zajmowała kuchnia wraz z jadalnią. Stał tam ten sam zielony stół z
chromowanym brzegiem, Joey jadał przy nim jako dziecko. Krzesła teŜ były stare,
chociaŜ z nowymi obiciami.
Joey miał dziwne wraŜenie, Ŝe juŜ od wieków nikt tutaj nie mieszkał. śe dom
czekał zamknięty jak grób przez stulecia, aŜ ktoś odwaŜy się wejść do środka.
Matka zmarła szesnaście lat temu, ojciec zaledwie przedwczoraj, lecz moŜna
pomyśleć, Ŝe nie ma ich od niepamiętnych czasów.
W rogu kuchni były drzwi do piwnicy. Wisiał na nich kalendarz banku First
National. Październikowe zdjęcie przedstawiało stertę pomarańczowych dyń na
zwiędłych liściach. Jedna dynia miała wycięte usta, nos i oczy jak na Halloween.
Joey zbliŜył się do drzwi, lecz nie otworzył ich od razu.
Dobrze pamiętał tę piwnicę. Składała się z dwóch pomieszczeń, do których z
zewnątrz prowadziły dwa oddzielne wejścia. W jednej części był piec i bojler, a w
drugiej—pokój brata.
Przez chwilę stał z ręką na starej Ŝelaznej klamce, zimnej jak lód i nieczułej na
ciepło jego palców.
Klamka zgrzytnęła cicho, kiedy ją nacisnął.
Przekręcił włącznik. Błysnęły dwie przyćmione kurzem i słabe Ŝarówki, wiszące
u sufitu. Jedna znajdowała się w połowie schodów, a druga juŜ w kotłowni. śadna
z nich w zasadzie nie rozpraszała mroku.
Joey nie chciał po nocy łazić do piwnicy. Spokojnie mógł to zrobić rano. A tak w
ogóle, to po co miałby się tam szwendać?
W marnym świetle widział popękany fragment betonowej podłogi u podnóŜa
schodów. Tu teŜ na pozór nic się nie zmieniło. Ciemność zdawała się wyrastać z
wąskich szczelin i pełzać po ścianach.
—
Halo?—zawołał.
Zdziwił się na dźwięk własnego głosu. PrzecieŜ dobrze wiedział, Ŝe w domu
nikogo nie ma.
Mimo to czekał na odpowiedź. Cisza.
—
Jest tam ktoś?—spytał.
Nic.
W końcu zgasił światło w piwnicy i zamknął drzwi.
Zabrał walizkę i poszedł na piętro. Krótki, wąski korytarz, wyłoŜony zniszczonym
szarozielonym linoleum, ciągnął się od schodów aŜ do łazienki.
Na prawo były drzwi do pokoju rodziców. Prawdę mówiąc, to od szesnastu lat,
czyli od dnia śmierci matki, ojciec sypiał tam zupełnie sam. Teraz zabrakło teŜ i
jego.
Na lewo, za pojedynczymi drzwiami, był pokój, w którym kiedyś mieszkał Joey.
Kiedyś. Przed dwudziestu laty.
Ciarki przebiegły mu po plecach i odwrócił się gwałtownie w stronę schodów.
Zdawało mu się, Ŝe ktoś za nim idzie. Kto? Śmieszne. Wszyscy stąd odeszli.
Odeszli lub poumierali. Schody były zupełnie puste.
Nie wiedzieć czemu, ale ów skromny, mały, ciasny i bezbarwny dom wydawał
mu się przeogromnym tajemniczym miejscem, pełnym sekretnych komnat, w
których rozgrywał się ukryty dramat i toczyło się nieznane Ŝycie. Cisza nie była
zwykłą ciszą, lecz wibrowała w uszach niczym krzyk śmiertelnie przeraŜonej
kobiety.
Joey pchnął drzwi i wszedł do swojego dawnego pokoju.
Nareszcie w domu.
Bał się. Nie wiedział czego. A moŜe wiedział, ale ta wiedza istniała gdzieś
pomiędzy instynktem a wspomnieniem.
2
Tej nocy z północnego zachodu nadciągnęła jesienna burza i Joey Shannon nie
mógł popatrzeć na gwiazdy. Ciemność zakrzepła w gęste chmury i osiadła na
zboczach gór, gasząc ostatni promyk światła i zamieniając niebo w kamienny
strop ciasnego lochu.
W dzieciństwie Joey często wyglądał przez okno pokoju i zerkał na skrawek nieba
nad górami. Widok gwiazd i krótka wędrówka księŜyca nad przełęczą
przypominały mu, Ŝe poza Asherville i Pensylwanią istnieją jeszcze inne światy.
Gdzieś tam daleko leŜał kraj ogromnej szansy—kraj, w którym nawet chłopiec z
biednej górniczej rodziny mógł pokierować swoim dalszym Ŝyciem i stać się
zupełnie nowym człowiekiem. Zwłaszcza gdy był to chłopiec z głową pełną
marzeń i chęcią do działania.
Tej nocy czterdziestoletni Joey znowu zgasił światło i usiadł przy parapecie.
Gwiazd jednak nie zobaczył. Miał za to ze sobą butelkę jacka danielsa.
Ostatni raz był tutaj równo dwadzieścia lat temu, takŜe w październiku, podczas
krótkiej przerwy w zajęciach na college’u. Świat wydawał mu się wtedy duŜo
lepszy. Joey studiował na uczelni stanowej w Shippensburgu. Dostawał małe
stypendium, a na resztę wydatków zarabiał, pracując w weekendy i wieczorami w
supermarkecie. Mama zrobiła na kolację jego ulubione danie—klopsy w sosie
pomidorowym z ziemniakami i pieczoną kukurydzą. Potem zagrał z ojcem
partyjkę bezika.
Starszy syn, P.J. (od Paul John), teŜ przyjechał na weekend do domu. Było więc
sporo śmiechu, zabawy i czułości. Jak w prawdziwej rodzinie. Spotkania z P.J.
zawsze dostarczały niezapomnianych wraŜeń. Brylował we wszystkim, czego
popróbował—był najlepszy w liceum i potem na studiach, rządził na boisku,
wygrywał w pokera. Wszystkie ładne dziewczęta spoglądały na niego
rozmarzonym wzrokiem. A przy tym umiał postępować z ludźmi i za kaŜdym
razem swoim zachowaniem stwarzał sympatyczną, miłą atmosferę. W naturalny
sposób zdobywał przyjaciół i objawiał przedziwną wewnętrzną empatię, która
sprawiała, Ŝe potrafił juŜ przy pierwszym spotkaniu zdobyć zaufanie swojego
rozmówcy. Cieszył się popularnością w kaŜdym towarzystwie. Co więcej,
przychodziło mu to bez większego trudu. Był inteligentny, ale nie zarozumiały,
przystojny, lecz nie zapatrzony w siebie, dowcipny, ale nie złośliwy—krótko
mówiąc, wymarzony kandydat na starszego brata. Joey wciąŜ widział w nim wzór
postępowania i przez wiele lat próbował mu dorównać. Najchętniej by się z nim
zamienił.
Niestety, nigdy mu się to nie udało. P.J. kroczył od sukcesu do sukcesu, a Joey
staczał się po równi pochyłej.
Teraz pochylił się i wziął parę kostek lodu z wiaderka stojącego obok krzesła.
Machinalnym ruchem wrzucił je do szklanki i zalał podwójną porcją whisky.
W tym jednym był na pewno dobry. W piciu. Na koncie nigdy nie miał więcej niŜ
dwa tysiące baksów, ale pijał tylko najlepsze mieszanki. Takie jak jack daniels.
Nikt nie mógł powiedzieć, Ŝe Joey Shannon naleŜał do tanich pijaków.
Ostatniej nocy w tym pokoju—to była sobota, dwudziestego piątego października
1975 roku—popijał colę. Wtedy nie ciągnęło go do alkoholu. Gwiazdy świeciły jak
diamenty na pociemniałym niebie, a on rozmyślał o nowym Ŝyciu, które czekało
nań za górami.
Teraz miał whisky. Dar od losu.
Znów był dwudziesty piąty października—i znów sobota, tyle Ŝe 1995 roku. Joey
nigdy nie lubił soboty. Z jakichś nieznanych sobie powodów uwaŜał ją za
najgorszy dzień tygodnia. MoŜe dlatego, Ŝe wszyscy wtedy szli na kolację, randkę
lub do kina? Cieszyli się, Ŝe juŜ po pracy... On sam nie widział w tym powodów
do radości. Ot, jeszcze jeden tydzień spędzony w więzieniu, które nosiło szumną
nazwę„Ŝycia”.
Burza zaczęła się tuŜ przed jedenastą. Na skrawku nieba, niczym płynne srebro,
pojaśniały wstęgi błyskawic. W ich migotliwym świetle Joey raz po raz widział w
szybie swoje odbicie. Echo grzmotu strząsnęło z chmur pierwsze krople deszczu.
Uderzyły o szybę i zaraz rozmazały widmową twarz Shannona.
O wpół do pierwszej wstał z krzesła i rzucił się na łóŜko. W pokoju było ciemno
jak w kopalni, ale Joey nawet po dwudziestu latach potrafił po omacku poruszać
się po domu. Oczami wyobraźni widział kaŜdą rysę na starym linoleum, okrągły
chodnik utkany przez matkę, wąskie łóŜko ze zwykłym Ŝelaznym wezgłowiem i
nocną szafkę z wypaczonymi szufladami. W rogu stało strasznie porysowane
biurko, przy którym przez dwanaście lat odrabiał lekcje. W tym samym miejscu,
jako ośmio- lub dziewięciolatek, pisał pierwsze opowiadania o potworach,
czarodziejskich królestwach i lotach na KsięŜyc.
W dzieciństwie kochał ksiąŜki i chciał zostać pisarzem. Pod tym względem nie
poniósł najmniejszej poraŜki—pewnie dlatego, Ŝe nigdy nie spróbował. Po
pamiętnym weekendzie w październiku 1975 roku ostatecznie zerwał z pisaniem i
porzucił dawne marzenia.
Na łóŜku brakowało kordonkowej kapy. Prawdę mówiąc, nie było tam nawet
pościeli, ale podpity i zmęczony Joey nie kłopotał się takimi drobiazgami.
W koszuli i spodniach połoŜył się na gołym materacu. Nie zdjął nawet butów. W
ciemnym pokoju rozległo się znajome skrzypienie mocno sfatygowanych spręŜyn.
Mimo zmęczenia Joey nie zamierzał zasnąć. Pół butelki whisky nie stłumiło
strachu ani nie uspokoiło jego skołatanych nerwów. Ciągle czuł się nieswojo.
Gdyby zasnął, stałby się zupełnie bezbronny. Musiał jednak choć trochę
odpocząć. Za dwanaście godzin miał pochować ojca, powinien więc zachować
resztkę sił na pogrzeb. To na pewno nie będzie łatwe.
Przesunął krzesło pod same drzwi, przechylił je i podparł klamkę. W ten sposób
stworzył prostą, ale skuteczną barykadę.
Pokój znajdował się na pierwszym piętrze. śaden intruz nie mógł bez hałasu
wśliznąć się przez okno. A poza tym było zamknięte.
Teraz Joey mógł spać spokojnie. Wiedział, Ŝe nikt go nie zaskoczy. Nikt. Nic.
Wrócił do łóŜka i przez chwilę wsłuchiwał się w szum deszczu bijącego w dach.
Gdyby ktoś teraz włamał się do domu, to na pewno by go nie usłyszał. Głuchy
pomruk burzy tłumił wszystkie pozostałe dźwięki.
—
Chyba przechodzisz kryzys, Shannon—wybełkotał do siebie Joey.—Głupiejesz na
stare lata.
Deszcz, niczym ponury dobosz na pogrzebie, powiódł go w ciemną otchłań snu.
A we śnie Joey dzielił łoŜe z nieboszczką owiniętą w dziwny przezroczysty całun
z ciemnymi plamami krwi. Trup nagle poruszył się, jakby oŜywiony jakąś
demoniczną mocą i pogładził go białą ręką po twarzy. „Pokochamy się?—spytały
zimne usta.—Nikt się o tym nie dowie. Gdyby ktoś pytał, powiem, Ŝe nic nie
widziałam. PrzecieŜ jestem martwa i ślepa”. Odwróciła głowę w jego stronę i
zobaczył, Ŝe nie miała oczu. Puste oczodoły ziały przejmującym mrokiem. „Jestem
twoja, Joey. Tylko twoja”.
Obudził się nie tyle z krzykiem, ile z rozpaczliwym płaczem. Usiadł na brzegu
łóŜka, ukrył twarz w dłoniach i szlochał cicho.
ChociaŜ go mdliło i miał zawroty głowy od przepicia, to jednak dziwił się
swojemu zachowaniu. Serce waliło mu jak młot, lecz w gruncie rzeczy czuł raczej
smutek niŜ strach. Na pewno nie znał zamordowanej. Była upiorem z jego
wyobraźni, zrodzonym ze zmęczenia podlanego solidną porcją whisky. Wczoraj
w nocy zaledwie trochę drzemał, poniewaŜ przejął się śmiercią ojca. Bał się
podróŜy do Asherville. Teraz miał zwidy od gorzały i długiej bezsenności. Obca
kobieta była niczym innym jak koszmarną zjawą. A jednak na wspomnienie jej
czarnych oczodołów budziło się w nim poczucie przeraźliwej krzywdy, tak
straszliwej, jakby utracił pół świata.
Spojrzał na podświetlany cyferblat. Wpół do czwartej rano. Spał zatem niecałe
trzy godziny.
Za oknami wciąŜ było ciemno i dał się słyszeć monotonny szum wciąŜ
padającego deszczu.
Joey wstał z łóŜka i podszedł do biurka, na którym zostawił napoczętą butelkę
whisky. Jeszcze jeden głębszy na pewno nie zaszkodzi. PrzecieŜ jakoś musiał
przetrwać aŜ do rana.
Odkręcił korek i nagle poczuł, Ŝe coś go kusi, aby natychmiast spojrzeć przez
okno. Ciągnęła go tam jakaś magnetyczna siła. Stawił jej opór. Okropnie bał się,
Ŝe po drugiej stronie ociekającej deszczem szyby zobaczy właśnie tę kobietę,
lewitującą na poziomie piętra. Martwą, o mokrych i splątanych włosach, z
dziurami w twarzy czarniejszymi od otaczającej nocy, w przezroczystej koszuli
nocnej i z wyciągniętymi dłońmi—w niemej prośbie, Ŝeby otworzył okno i wraz z
nią zapadł się w otchłań burzy.
Był przekonany, Ŝe latała tam na kształt i podobieństwo ducha. Nawet nie zerknął
w stronę okna. Odwrócił głowę. Gdyby zobaczył zjawę choćby kątem oka, na
pewno przyszłaby do niego. Wampiry teŜ pukały w szybę i błagały, Ŝeby je
wpuścić, ale nie mogły wejść do domu bez wyraźnego zaproszenia.
Joey usiadł na łóŜku z flaszką w dłoni. Uparcie odwracał wzrok od zamkniętego
w ramy skrawka nocy.
Nie był pewny, czy się kompletnie urŜnął, czy teŜ pomału tracił rozum.
Zakręcił flaszkę, nie pociągnąwszy z niej ani łyka—i sam zdziwił się, Ŝe to zrobił.
3
Rano deszcz wprawdzie przestał padać, ale niebo wciąŜ było zasnute cięŜkimi
chmurami.
Joey nie miał kaca. Wiedział, jak pić i jednocześnie złagodzić bolesne skutki.
Codziennie brał ogromną dawkę witaminy B--complex, Ŝeby uzupełnić straty
poczynione przez alkohol. Wiadomo przecieŜ, Ŝe przyczyną kaca jest niedobór
witaminy B. Joey znał wszystkie odpowiednie sztuczki. Pił metodycznie i w pełni
świadomie. Niemal uczynił z tego własny zawód.
W kuchni znalazł coś w rodzaju śniadania: kawałek suchego ciasta kawowego i
pół szklanki soku pomarańczowego.
Wykąpał się, włoŜył białą koszulę, ciemnoczerwony krawat i jedyny garnitur, jaki
miał w walizce. Nie nosił go juŜ co najmniej pięć lat, toteŜ marynarka wisiała na
nim jak na wieszaku. Kołnierzyk koszuli teŜ okazał się o numer za duŜy. W sumie
Joey wyglądał jak piętnastolatek ubrany w ciuchy ojca.
MoŜe to ciągły strumień alkoholu odmienił jego metabolizm—dość powiedzieć, Ŝe
natychmiast spalał wszystko, co pochłonął, i zawsze w grudniu był pół kilo
lŜejszy niŜ rok wcześniej w styczniu. Nasuwał się wniosek, Ŝe za sto sześćdziesiąt
lat mógł w ogóle wyparować.
O dziesiątej wybrał się do Domu Pogrzebowego Devokowskiego przy głównej
ulicy. Zakład był wprawdzie zamknięty, ale wpuszczono go, bo właściciel
spodziewał się tej wizyty.
Louis Devokowski od trzydziestu pięciu lat pracował jako przedsiębiorca
pogrzebowy w Asherville. Nie garbił się, nie miał ziemistej cery i nie zacierał rąk
jak inni przedstawiciele tego fachu, przedstawiani w filmach i komiksach. Wręcz
przeciwnie—był krępy i rumiany, z grzywą ciemnych włosów bez śladu siwizny.
Ktoś mógłby pomyśleć, Ŝe dla niego ustawiczny kontakt ze zmarłymi okazał się
dobrą receptą na długie i dostatnie Ŝycie.
—
Joey.
—
Panie Devokowski...
—
Bardzo mi przykro.
—
Mnie takŜe.
—
Wczoraj przyszło tu pół miasta, Ŝeby go poŜegnać.
Joey nic nie odpowiedział.
—
Był powszechnie lubiany.
Joey wolał się nie odzywać.
—
Chodźmy do niego—zaproponował Devokowski.
Przeszli do wyciszonej sali z przyćmionym oświetleniem, wyłoŜonej bordowym
dywanem, z bordowymi draperiami na beŜowych ścianach. W półmroku
majaczyły wielkie bukiety róŜ. Słodkawy zapach kwiatów unosił się w powietrzu.
Trumna była przepiękna: brązowa z obramowaniem z polerowanej miedzi i
błyszczącymi uchwytami. Joey przez telefon prosił Devokowskiego, Ŝeby wybrał
najlepszy model. Tego na pewno chciał P.J.—a on płacił.
Joey z wahaniem podszedł do katafalku, jakby spodziewał się, Ŝe tak jak w
koszmarnym śnie w trumnie zobaczy siebie.
Ale był tam tylko Dan Shannon. W schludnym niebieskim garniturze spoczywał
w pokoju na łoŜu z kremowej satyny. Mocno postarzał się przez minione lata.
Wydawał się jakby mniejszy, przytłoczony Ŝyciem i zadowolony z tego, Ŝe
wreszcie mógł odejść.
Pan Devokowski taktownie wycofał się z sali, zostawiając klienta sam na sam z
ojcem.
—
Przepraszam—szepnął Joey.—Przepraszam, Ŝe nie wróciłem. Przepraszam, Ŝe juŜ
nigdy więcej nie widziałem ciebie ani mamy.
OstroŜnie dotknął twarzy ojca. Blady policzek był zimny i suchy.
Joey cofnął rękę i szeptał dalej, coraz bardziej roztrzęsionym głosem:
—
Poszedłem w złym kierunku. Skręciłem... w dziwną drogę... z której nie było juŜ
odwrotu. Nie wiem, dlaczego tak się stało, tato. Sam tego nie rozumiem.
Przez chwilę nie mógł wykrztusić ani słowa.
Zapach róŜ wydawał mu się coraz cięŜszy.
Dan Shannon mógł z powodzeniem uchodzić za górnika, chociaŜ w
rzeczywistości nigdy w Ŝyciu nie pracował w kopalni. Miał duŜą i wyrazistą
twarz, szerokie bary, silne dłonie o grubych palcach, poznaczonych białymi
bliznami. Był mechanikiem samochodowym. Zupełnie dobrym—ale niestety w
złym miejscu i czasie, Ŝeby zarobić na rodzinę.
—
Zasługiwałeś na lepszego syna—powiedział Joey.—Dobrze chociaŜ, Ŝe miałeś
dwóch, prawda?—Zamknął oczy.—Przepraszam. Jezu... Przepraszam!
Serce mu krwawiło z bólu. Poczuł na piersi cięŜkie Ŝelazne kowadło. Ale
rozmowy ze zmarłymi nie dawały rozgrzeszenia. W tej chwili nawet Bóg nie
mógł go pocieszyć.
Joey wyszedł z sali. W przyległym pomieszczeniu czekał na niego Devokowski.
—
P.J. juŜ wie?
Joey pokręcił głową.
—
Jeszcze go nie znalazłem.
—
Jak to„nie znalazłeś”?—obruszył się Devokowski.—PrzecieŜ jesteście braćmi.
Na moment zapomniał o zawodowej uprzejmości i zrobił zgorszoną minę.
—
Ale on ciągle podróŜuje—mruknął Joey.—Sam pan słyszał... Zawsze gdzieś w
drodze, w pogoni za przygodą. To chyba... nie moja wina.
Devokowski z niechęcią pokiwał głową.
—
Tak. Jakiś czas temu czytałem o nim w„People”.
P.J. Shannon był wziętym kronikarzem Ŝycia„na walizkach”; chyba najbardziej
znanym przedstawicielem literackiej cyganerii od czasów Jacka Kerouaca.
—
Mógłby czasami zajrzeć do domu—Devokowski wes-tchnął.—Napisać jeszcze
jedną ksiąŜkę o Asherville. Pierwsza była naprawdę dobra. Chyba najlepsza.
Biedny P.J... Kiedy się dowie o śmierci taty, na pewno wpadnie w okropną
rozpacz. Bardzo go kochał.
Ja teŜ, pomyślał Joey, lecz nie powiedział tego na głos. Po tych dwudziestu latach
milczenia i tak nikt by mu nie uwierzył. Ale on kochał Dana Shannona. BoŜe,
naprawdę kochał... Tak samo matkę, Kathleen—chociaŜ nie przyjechał na pogrzeb
i nie czuwał przy łoŜu śmierci.
—
P.J. odwiedził nas jeszcze w sierpniu—ciągnął Devokow-ski.—Został przez
tydzień. Ojciec obwoził go po okolicy. Był dumny z takiego syna.
W drzwiach stanął jego pomocnik, smutny młody człowiek w ciemnym ubraniu.
—
Czas przewieźć zwłoki do kościoła, proszę pana—powiedział wypraktykowanym
szeptem.
Devokowski spojrzał na zegarek.
—
Pójdziesz na mszę?—spytał swojego gościa.
—
Oczywiście—odparł Joey.
Przedsiębiorca zdawkowo skinął głową i odwrócił się, jakby w ten sposób chciał
dać do zrozumienia, Ŝe akurat w przypadku tego z braci Shannonów wcale nie
było to takie oczywiste.
Niebo wyglądało, jakby ktoś je spalił—czarne jak węgiel, ale w wielu miejscach
niby przysypane szarą warstwą grubego popiołu. Znów zanosiło się na ulewę.
Joey miał cichą nadzieję, Ŝe nie zacznie padać podczas mszy albo na cmentarzu.
Poszedł do samochodu. Nadchodził z tyłu, nieco z lewej, od strony kierownicy.
Nagle zobaczył, Ŝe klapa bagaŜnika sama się otwiera i unosi na kilka
centymetrów. Z ciemnego wnętrza bojaźliwie wysunęła się szczupła ręka, jakby w
błagalnym geście. Ręka bez wątpienia naleŜała do kobiety. Kciuk był złamany i
zwisał pod dziwacznym kątem. Krew kapała z pokiereszowanych palców.
Asherville zamarło, zda się ogarnięte jakąś mroczną klątwą. Wiatr ucichł.
Chmury, które do niedawna w nieustannym pędzie sunęły z północnego zachodu,
teraz skamieniały jak sklepienie piekła. Wszystko stało w miejscu. Panowała
cisza. Joey teŜ zatrzymał się w pół kroku, wręcz otępiały z przeraŜenia. Poru-szała
się tylko ręka. Tylko w niej została odrobina Ŝycia. Czegoś chciała—i nic poza tym
nie miało najmniejszego znaczenia.
Joey nie mógł patrzeć na zwisający kciuk, zerwane paznokcie i powoli kapiącą
krew. Nie mógł—ale patrzył, zmuszany do tego tajemniczą siłą. Wiedział, Ŝe to
była kobieta w przezroczystej koszuli, którą widział we śnie. Teraz prześladowała
go na jawie, choć na zdrowy rozum takie rzeczy zdawały się niemoŜliwe.
Ręka odrobinę dalej wychynęła z cienia i z wolna obróciła się dłonią do góry.
Pośrodku widniała krwawa plama, jakby w tym miejscu ktoś ją przebił
gwoździem.
Joey ze strachu zamknął oczy i w tej samej chwili zobaczył sanktuarium Matki
Boskiej Bolesnej. Widział je tak wyraźnie, jakby stał przy ołtarzu. Srebrzysty
brzęk świętych dzwonków przerwał uroczystą ciszę, lecz nie rozległy się inne
dźwięki. Ten głos pochodził z jego pamięci, z porannych mszy w pomroku
dziejów. Moja wina, moja wina, moja bardzo wielka wina. Zobaczył kielich
migoczący w świetle gromnicy. Hostię trzymaną w górze przez kapłana. WytęŜył
zmysły, Ŝeby wyczuć moment przemienienia. Moment spełnienia wszelkich
nadziei i nagrody za niezachwianą wiarę. Ulotna chwila najdoskonalszej
tajemnicy. Wino w krew. Jest jeszcze jakaś nadzieja dla świata i dla podobnych
do mnie potępieńców?
Myśli stały się równie niewdzięczne jak widok zakrwawionej dłoni. Joey
otworzył oczy. Ręka zniknęła. BagaŜnik był zamknięty. Dmuchał wiatr i po
ciemnym niebie przetaczały się chmury burzowe. Gdzieś w oddali zaszczekał
pies.
Joey nigdy naprawdę nie widział uchylonej pokrywy bagaŜnika ani widmowej
ręki. Halucynacje.
Powoli przyjrzał się własnym dłoniom. Miał wraŜenie, Ŝe naleŜą do kogoś innego.
Trzęsły się jak galareta.
Delirium tremens. Drgawki. Majaki. Zjawy wyłaniające się z pustej ściany... albo
z bagaŜnika. KaŜdy pijak kiedyś to przeŜywał. Zwłaszcza wtedy, gdy chciał
zerwać z piciem.
Joey usiadł za kierownicą i z wewnętrznej kieszeni marynarki wyciągnął
piersiówkę whisky. Wpatrywał się w nią przez kilka minut. Po pewnym czasie
zdjął nakrętkę, wciągnął w nozdrza zapach alkoholu i podniósł butelkę do ust.
Chyba jednak za długo nad nią rozmyślał—a moŜe za długo stał przed bagaŜnikiem
—
bo w tej samej chwili zobaczył karawan, który właśnie wyjechał z bramy domu
pogrzebowego i skręcił w prawo, w stronę kościoła. Minęło zatem tyle czasu, Ŝe
pracownicy Devokowskiego zdąŜyli wynieść z zakładu trumnę z ciałem ojca.
Joey chciał być trzeźwy podczas naboŜeństwa. Chyba nigdy w Ŝyciu niczego
bardziej nie pragnął.
Nawet nie umoczył ust. Zakręcił flaszkę i schował ją do kieszeni.
Włączył silnik i pojechał w ślad za karawanem do kościoła.
Po drodze parę razy miał wraŜenie, Ŝe coś się rusza w bagaŜniku. Usłyszał
stłumiony stuk. Pukanie. Słaby, zimny i jękliwy okrzyk.
4
Kościół pod wezwaniem Matki Boskiej Bolesnej wyglądał tak samo jak przedtem.
Ciemne drewno, czule wypolerowane na jedwabisty połysk, witraŜe, czekające
tylko na promień słońca, Ŝeby pokolorować alegorie męki i zbawienia,
porozwieszane nad ławkami po drugiej stronie nawy... Wąskie sklepienia, ginące
gdzieś w niebieskawym cieniu... i draperia powietrza utkana z zapachów olejku
cytrynowego, kadzidła i rozgrzanego wosku.
Joey usiadł w ostatniej ławce w nadziei, Ŝe nikt go nie pozna. Nie miał przyjaciół
w Asherville. Bez pomocy w postaci solidnej porcji whisky bał się wzgardliwych
spojrzeń i uśmieszków, na które w pełni zasłuŜył.
Na mszę przyszło ponad dwieście osób. Panował smutny nastrój, moŜe nawet
smutniejszy niŜ na innych pogrzebach. Dan Shannon był powszechnie lubiany i
wszyscy Ŝałowali, Ŝe juŜ musiał odejść.
Wiele kobiet ukradkiem ocierało łzy. Za to męŜczyźni z Asherville mieli suche
oczy. Nie przywykli do tego, by publicznie płakać—a na osobności teŜ im się to
niemal nie zdarzało. śaden z nich od ćwierćwiecza nie pracował w kopalni, lecz
wszyscy pochodzili ze starych górniczych rodzin i przywykli do Ŝycia w ciągłym
cieniu tragedii. W przeszłości codziennie czekali na wiadomość, Ŝe ktoś z bliskich
zginął w wybuchu, zawale lub umarł na pylicę. W tej kulturze stoicyzm był
więcej niŜ wartoś-cią—bez niego po prostu nigdy by nie istniała.
Nie zdradzaj swoich uczuć. Nie obdarzaj krewnych i przyjaciół swoim strachem i
zmartwieniami. Trwaj. Tak brzmiało kredo Asherville, mocniejsze nawet niŜ
moralne nauki proboszcza, wspierane dwoma tysiącami lat świętej wiary.
Joey ostatni raz był na naboŜeństwie przed dwudziestu laty. Prawdopodobnie na
Ŝyczenie wiernych ksiądz odprawił tradycyjną mszę po łacinie—śpiewną i pełną
pięknych słów, które zniknęły z niej w połowie dwudziestego wieku, kiedy
Kościół postanowił być bardziej „nowoczesny”.
Ale Joey pozostał niewzruszony. Urok mszy nie budził ciepła w jego sercu.
Swoimi postępkami juŜ dawno postawił się poza nawiasem wiary. Teraz
postrzegał ją jak człowiek, który podziwia piękny obraz przez okno galerii. Niby
coś widać, ale jednocześnie w szybie za wiele się odbija, Ŝeby zobaczyć go w
całości.
Msza była piękna, chociaŜ zimna niczym błysk zimowego słońca na polerowanej
stali. Arktyczny widok.
Prosto z kościoła Joey udał się na cmentarz. Powoli wspinał się na wzgórze. Pod
nogami szeleściły mu zeschłe liście, leŜące na wciąŜ zielonej trawie.
Ojciec miał spocząć obok matki. Na podwójnej kamiennej tablicy ciągle
brakowało jednego nazwiska.
Joey pierwszy raz zobaczył grób matki. Spojrzał na datę śmierci wyrytą w
granitowej płycie, lecz mimo to nie doznał nagłego poczucia straty.
Wystarczająco wiele cierpiał przez minione lata.
Prawdę mówiąc, utracił matkę juŜ wiele wcześniej, w dniu, kiedy na dobre
poŜegnał się z domem.
Karawan zatrzymał się w alejce niedaleko grobu. Lou Devokowski razem z
pomocnikiem przejęli dowództwo nad grupą grabarzy.
Otwartą mogiłę czekającą na Dana Shannona otaczał wysoki na metr płot z
czarnej folii, ustawiony nie tyle po to, Ŝeby zapewnić ludziom względne
bezpieczeństwo, ile by przesłonić widok gołej ziemi. Pan Devokowski sądził, Ŝe u
wraŜliwszych osób mogłoby to budzić ponure refleksje. Szef grabarzy taktownie
zakrył płachtą mały pagórek, piętrzący się tuŜ obok grobu, oraz przystroił go
wieńcami kwiatów i pękami liści paproci.
Joey z poczuciem winy podszedł jak najbliŜej i zajrzał za barierę, w głąb dziury
ziejącej w ziemi. Chciał dokładnie zobaczyć miejsce spoczynku ojca.
Na dnie grobu, do połowy zagrzebane w grząskim błocie, leŜały zwłoki owinięte
tylko w zakrwawione płótno. Naga kobieta. Joey nie widział jej twarzy, zakrytej
mokrymi strąkami jasnych włosów.
Odskoczył w tył, wpadając na stojących za nim Ŝałobników.
Nie mógł zaczerpnąć tchu. Wydawało mu się, Ŝe płuca ma zatkane gliną z grobu
ojca.
Grabarze, smętni jak chmura gradowa, ostroŜnie postawili trumnę na parcianych
pasach rozpiętych nad mogiłą.
Joey chciał krzyknąć do nich, Ŝeby przerwali pracę i popatrzyli w dół, na leŜącą
pod spodem kobietę.
Słowa uwięzły mu w gardle.
Przyszedł ksiądz. Wiatr szarpał jego czarną sutanną i białą komŜą. Rozpoczęła się
główna część pochówku.
Trumnę opuszczono do głębokiej na dwa metry otchłani i złoŜono na zwłokach.
Za chwilę przysypią ją ziemią i nikt nie pozna tajemnicy grobu. Kobieta zniknie
dla tych, którzy ją kochali i którzy zapewne jej szukali wielce przeraŜeni.
Joey znów usiłował coś powiedzieć, ale nie mógł wykrztusić słowa. Dygotał na
całym ciele.
W gruncie rzeczy wiedział, Ŝe na dnie mogiły naprawdę nic nie ma. To była tylko
zjawa. Halucynacja. Delirium tremens. Jak robale, które Ray Milland widział
łaŜące po ścianach w filmie Stracony weekend.
A mimo to miał ochotę wrzasnąć. Za wszelką cenę chciał przerwać tę Ŝelazną
obręcz ciszy, która go otaczała. Chciał ryknąć na nich, Ŝeby natychmiast usunęli
trumnę i zerknęli do grobu—chociaŜ podejrzewał, Ŝe nic tam nie znajdą... i Ŝe
najzwyczajniej w świecie wezmą go za głupca.
Z dołu wydobywała się woń wilgotnej darni i gnijących korzeni, przywodząca na
myśl maleńkie ruchliwe stworzenia, Ŝyjące w urodzajnej ziemi—Ŝuki, dŜdŜownice
i rój innych istot, nieznanych mu z nazwy.
Joey odwrócił się, przepchnął przez tłum stu, a moŜe więcej Ŝałobników, którzy
przyszli z kościoła na cmentarz, i chwiejnym krokiem pobiegł w dół wzgórza,
klucząc pomiędzy nagrobkami. Schował się do samochodu.
Nagle odzyskał głos i oddech. Kilka razy ze świstem zaczerpnął tchu i jęknął:
—
BoŜe, BoŜe, BoŜe...
Był przekonany, Ŝe oszalał. Dwadzieścia lat regularnego picia wywołało
nieodwracalne zmiany w mózgu. Szare komórki obumarły, ciągle kąpane w
alkoholu.
Zabrnął juŜ tak daleko, Ŝe tylko w dalszym grzechu mógł znaleźć ukojenie.
Wyciągnął flaszkę z kieszeni.
Wiedział, Ŝe przez najbliŜszy miesiąc w okolicy aŜ będzie huczało od plotek.
Spora część Ŝałobników z zainteresowaniem patrzyła na jego ucieczkę. Wielu teŜ,
nie bacząc na niezadowolenie księdza, nadal ukradkiem zerkało w tę stronę, Ŝeby
broń BoŜe nie przegapić następnego aktu.
Joey zupełnie nie dbał o to, co sobie o nim pomyślą. W ogóle miał wszystko
gdzieś. MoŜe z wyjątkiem whisky.
Ale pogrzeb trwał nadal—a Joey przedtem obiecał sobie, Ŝe będzie trzeźwy do
samego końca ceremonii. Wprawdzie juŜ kiedyś złamał wiele przysiąg, lecz ta
wydawała mu się najwaŜniejsza.
Nie otworzył butelki.
Na wzgórzu, pod na wpół nagimi gałęziami jesiennych drzew i sinym niebem,
nieczuła ziemia przyjęła ciało Dana Shannona.
śałobnicy z wolna zaczęli się rozchodzić. Teraz juŜ bez Ŝenady spoglądali w
stronę samochodu, w którym siedział Joey.
TuŜ po odejściu księdza na cmentarzu zawirowały liście porwane nagłym
podmuchem wiatru. Ulatywały nad grobami niczym rozgniewane duchy,
obudzone z niespokojnego snu.
Po niebie przetoczyło się echo gromu. Znowu zbierało się na burzę, więc ludzie
przyspieszyli kroku.
Grabarz z pomocnikiem zabrali lewary i zdemontowali czarny plastikowy płot
wokół grobu.
Zaczęło padać. Jeden z grabarzy w Ŝółtym przeciwdeszczowym płaszczu zdjął
kwiaty i płachtę z pagórka wykopanej ziemi.
Drugi usiadł za kierownicą małego spychacza, zwanego „rysiem”. Pojazd był tak
samo Ŝółty jak peleryna grabarza.
Zanim deszcz zdąŜył zalać otwartą mogiłę, „ryś” zepchnął ziemię do dołu i ugniótł
gąsienicami.
—
śegnaj—powiedział Joey.
W tym momencie chyba powinien mieć wraŜenie, Ŝe coś się definitywnie
kończy... śe zamknął jakiś waŜny etap w swoim Ŝyciu. Niestety, czuł jedynie
pustkę. Dla niego jeszcze nic się nie skończyło—choćby nawet liczył na to, Ŝe tak
będzie.

Podobne dokumenty