Pogotowie literackie

Transkrypt

Pogotowie literackie
Pogotowie literackie
S
zansa dla osób mieszkających i studiujących we Wrocławiu na osobiste spotkanie z najciekawszymi osobowościami polskiej krytyki literackiej, redakcji,
dziennikarstwa, prozy i poezji, wysłuchanie ich opowieści o tekstach i pracy nad
nimi, a także zadawanie pytań i otrzymanie cennych uwag do własnych utworów.
Piotr Śliwiński – krytyk i historyk literatury, profesor na UAM w Poznaniu. Rocznik
1962. Autor i współautor kilku książek, ostatnio ukazały się: Świat na brudno. Szkice
o poezji i krytyce (2007) oraz Horror poeticus (2012). Pomysłodawca i redaktor ok. dziesięciu książek poświęconych literaturze współczesnej, w tym serii opracowań dotyczących poetów – od Krystyny Miłobędzkiej (2007) do Eugeniusza Tkaczyszyna-Dyckiego
(2012). Kurator festiwalu Poznań Poetów (od 2002), juror (m.in. Nagrody Literackiej Gdynia i Nagrody Poetyckiej Silesius), stały współpracownik „Tygodnika Powszechnego”.
13 w r ześni a 2012 rok u | cz wa rtek | godzina 18: 0 0
Wrocł aw | FESP | Pr zejście Ga r nca r sk ie 2 | wstęp woln y
p
o
r
t
l
i
t
e
r
a
c
k
i
.
p
l
URZECZENIE CZY UDRĘKA?
K
rakowski kościół św. Katarzyny. Goście Festiwalu im. Czesława Miłosza czytają swoje wiersze, Koreańczyk Ko Un – brawurowo, po nim Christopher Reid, wreszcie Adam Zagajewski.
Polski poeta mówi mniej więcej coś takiego: gdybym był w Korei, czytałbym jak Ko Un, ale tutaj
nie. Tutaj nie? Dlaczego?
Słabsze, kłopotliwe, trudne do przyjęcia książki wybitnych poetów, Różewicza (Kup kota
w worku), Szymborskiej (Tutaj), a także – jak mówią na mieście – Świetlickiego (Niskie pobudki),
okazują się czasami bezcenne, gdyż dają odpocząć zachwytowi, uruchamiając w zamian refleksję nad tym, co w poezji tych autorów rzeczywiście ważne. Ze słabszymi książkami wielkich
poetów trzeba obchodzić się delikatnie, z czułością, słuchać ich nawet uważniej niż innych,
ponieważ zwiększa się szansa na to, że wybitna poezja odsłoni – właśnie w momencie pewnej
słabości – część swojej tajemnicy, na szczęście bliżej nieokreśloną i niezdolną zagrozić całości.
Zastanawiam się, czy zasadą tą można objąć ostatnie książki poetyckie Adama Zagajewskiego.
Sprzeciw, jaki wywołują pośród dużej części recenzentów, powoli traci znaczenie. Zamiast krytykować je za to, co już bywało przedmiotem krytyki, a tym bardziej ostentacyjnie lekceważyć,
na dobitek bezsilnie, ponieważ sława poety rośnie mimo wszystkich zastrzeżeń rodzimej opinii,
proponuję zastanowić się nad tym, czego może nauczyć nas Zagajewski o wielkiej poezji. Ustalmy na początku, po czym go poznajemy, co wydaje się znakiem rozpoznawczym jego wierszy, ich
blaskiem i cieniem, naszym czytelniczym niebem i czyśćcem. Tom, zatytułowany Niewidzialna
ręka (2009), daje do tego okazję.
Po pierwsze, poezja Zagajewskiego to zjawisko retoryczne, w którego wnętrzu nieustannie powstają różne deklaracje. Jednym z nich jest zapewnienie, że poezja to język kontemplacji, głębszego namysłu nad (ponad) życiem, szukanie imponderabiliów: „[...] uparte, pełne pasji dążenie,
które jest/ szeptem wielkiej poezji i może także stać się/ cichym, cierpliwym hymnem życia”
(„K. I. G.”).
Niezupełnie, ktoś powie. Podmiot nie przypisuje sobie aż takich możliwości. Wprawdzie jest
tu obecny we wszystkich kluczowych miejscach, na pierwszym planie, zawsze w centrum, przed
światem, lecz jest to podmiot tylko z pozoru pewny siebie i swoich deklaracji, naprawdę zaś
zamknięty, zwinięty w sobie, jak w skorupce, zamaskowany przed wścibskim, ale i empatycznym
okiem. Jego monumentalny kształt od pierwszego kontaktu zda się efektem mimikry: spotężniałe wejrzenie, apodyktyczny głos, fraza jakby wykuta, namysł oczyszczony z piany teraźniejszości, oko wpatrzone w rytmy wieczne, czymże są? Jeśli nie można – a nie można – powiedzieć,
że wyrażają wewnętrzną, przez nic niezmąconą siłę, to muszą być zamaskowaniem lęku. Poezja służy Zagajewskiemu do zaczarowywania lęku – powie ów obrońca poety. Jest w tym jak
Herbert, a może i Miłosz, znakomici znawcy i egzorcyści zgrozy, specjaliści od zaklinania jej
w formę odporną.
Jest jak oni, odpowie przeciwnik, lecz inaczej. Zwłaszcza Miłosz nie wahał się wywoływać tumultu życia i wielości języków, by kiełznać zaborczą ciemność. Nie bał się, co ważne, siebie, był
hojny i rozrzutny, bywał niekonsekwentny. Tymczasem Zagajewski skrywa się przed osądem
świata, bojąc się ekspresji siebie innego niż ten, który winien być dostrzeżony. Jego „Autoportrety”, ulubiony typ wiersza, służą raczej modelowaniu twarzy niż wnikaniu w jej zakamarki
i bruzdy. Autoportret jest upraszczającą autokreacją, portretem pod kuratelą ambicji i autoerotycznych obaw. Bywa przekorny, lecz jeszcze częściej czuje się związany troską, by nie upodobnić
się do natręctw dzisiejszej kultury. Pomóc ma w odnalezieniu się na wewnętrznej mapie, pośród
rzeczy istotnych, a przeciwko nieistotnym, lecz tej zrozumiałej chęci uchwycenia i zatrzymania
kropli niezwykłości, której nieustannie grozi rozpłynięcie się w bezimiennym, bezautorskim
oceanie, towarzyszy równie dobrze zrozumiała czytelnicza nieufność. Co z tego, że autoportret
bywa obrazem kogoś innego, obcego mówiącemu, skoro w innym, który zamieszkał w „ja” tych
wierszy, chcąc nie chcąc, dostrzegamy odzwierciedlenie kluczowych pragnień twórcy. Autoportrety to projekty siebie, tak naprawdę – zapisy snów o potędze. Co samo w sobie nie jest niczym
złym, lecz – skontrastowane z tonem elegijnej pokory – prowadzi do posądzenia o uciążliwą
nieszczerość i pychę. Zatem słabość jest tu raczej gestem łaskawości, pochyleniem się „z troską” nad ułomnym istnieniem, jeśli zaś nie dać tej poezji wiary w wielkość – pretensjonalnością.
Po drugie, poezja Zagajewskiego brzmi monofonicznie. Zarzut to? Niekoniecznie. Poeta pisze
od lat ten sam wiersz, coraz bardziej ten sam, o samotności człowieka uwięzionego w cudzym
spojrzeniu. Zwolennik takiej praktyki zobaczy w niej przejmujące świadectwo cierpienia, które
wywołuje poczucie własnej widzialności.
Jednak w rezultacie – odpowie sceptyk – z tych wierszy znika rzeczywistość, a w wyłącznym polu ich widzenia znajduje się egocentryczny samotnik. Ekstrapolacja, jaka dokonuje się
w utworach Zagajewskiego, przybiera niekiedy postać skrajną i zmienia poezję w oko świata,
bezwzględnie sądzące poetę. Jest w tej sytuacji coś kafkowskiego: poczucie winy i potrzeba
przekonania się o własnym człowieczeństwie. W efekcie język zwija się do środka, kurczy się
wraz ze znikającym bogactwem świata, a podmiot stylizuje się na pokutnika, który opuścił swoje
życie – i z którego życie uszło. Jednak to pozorna kenoza (samouniżenie), w istocie zaś skomplikowana gra przeciw zachłanności pustej kultury, która przecież nieustannie stara się dojrzeć
i wywlec na wierzch wstydliwą trywialność naszych dusz. Zasłonić się przed nią, zmylić czujność, unieważnić jej intencje. Zgoda, tylko czy da się czemukolwiek zaprzeczyć, cokolwiek osiągnąć ze strachu przed trywialnością?
Po trzecie, poezja Zagajewskiego to zapis bohaterskiej decyzji, by odróżnić się od estetyki
współczesnej, opartej na różnorakich ironiach. Ich wielość nie zmienia faktu, że wszystkie one,
zdaniem autora Pragnienia, prowadzą w tę samą stronę. Jest nią odebranie istnieniu wzniosłości. Istnienie obnażone, sprowadzone – przez ironię właśnie – do poziomu mechaniki, choćby
i nader złożonej, funkcjonowania wyłącznie w kontekście społecznym, raz na zawsze traci swą
niewyobrażalną charyzmę.
Temu jest przeciw, podkreśli jego miłośnik, dlatego też robi wszystko, żeby nie dać się przyłapać na duchowym lenistwie. Poleruje formę własnej szlachetności. Bez ustanku, stąd monotonia i monodia. Po to ów zasiek przed wścibskim światem. To jest ucieczka, rzeknie malkontent,
zlekceważenie dramatów egzystencji, pośród których dramat niepochwytności bytu jest dzisiaj
jednym z naczelnych, na rzecz wystudiowanej, fałszywej pewności, że nic nie zdoła odebrać wypowiedzianym słowom wagi:
Niekiedy zazdroszczę umarłym poetom:
oni nie mają już „niedobrych dni”, nie znają
„melancholii”, pożegnali się z „pustką”,
„retoryką”, deszczem, niskim ciśnieniem,
przestali śledzić „przenikliwe recenzje”
i mimo to wciąż mówią do nas.
Ich wątpliwości odeszły razem z nimi,
ich uniesienie żyje.
(„Niemożliwe”)
Jakież smutne, na wskroś „retoryczne” upokorzenie życia przez rzekomą wyższość! To w takim
właśnie momentach poznajemy, że Zagajewski jest ironistą przebranym za metafizyka, postmodernistą przebranym za klasycystę, parnasistą udającym moralistę.
* * *
Czy to, czego pragnie, przed czym broni się poeta, są to rzeczy artystycznie zdrożne lub niewarte zachodu? I czy jego słabość, paradoksalna, bo przecząca wyjątkowej woli mocy, bo uwikłana
w lęk, w poczucie wyższości, bo defensywna, bo arogancka, nie jest metaforą naszych arogancji
i obaw? Zagajewski – chcąc się uwznioślić – schodzi, znowu paradoksalnie, poniżej dyskursu, ku
czemuś bardzo pierwotnemu. Oto zamiast opisywać i analizować – zaklina pospolitość, przemijanie, cielesność, grzeszność, doczesność. Wobec tego wszystkiego jest jego poezja przedziwnym, regresywnym, magicznym protestem.
Czy autentycznym, czy skutecznym? Raczej nie, bo brak tu podparcia w czymś prawdziwie
metafizycznym. Nie wyczuwam takiego punktu. To performatyw, inscenizowanie warunków,
w których wartość metafizyczna mogłaby się ziścić lub choćby przywidzieć, nasłuchiwanie czegoś, co mogłoby nadejść, lecz nie nadchodzi.
Czyż zatem poezja Zagajewskiego nie karmi się tym samym głodem, który wyżywił ogromną
część powojennej liryki? Ani o procent pewniejsza swego? Irytacja, jaką wywołuje, irytacja spowodowana przez jej odegraną pewność siebie, byłaby więc niezasadna?
Być może tak. Może Zagajewski oczekuje współczucia, zrozumienia, że jego stosunek do pustki
przybrał postać misterium, ponieważ jak wszyscy musi sobie z nią w miarę sił poradzić. Piękno, wysuwane na środek sceny, jest pierwotnym zamyśleniem człowieka nad tym, co dociera do
niego w postaci absolutnie, wręcz porażająco niezrozumiałej. Niemłody już Adam Zagajewski
chowa w sobie dziecko zamyślone nad egzystencją, tym zamyśleniem pierwszym i niepowtarzalnym w jego powadze, które obywa się bez konceptów i teorii, wymyślności i szyfrów, każdej
chwili gotowe obrazić się na niedostatek szacunku. Wobec tego zakrywanie się stylem jest nie
tylko separowaniem się od świata zewnętrznego, jego prymitywnej wnikliwości, lecz równoczesnym odsłanianiem w sobie dziecka. Zauważmy, że w książce znajduje się sporo utworów, a są to
wiersze najlepsze, przedstawiających związek z ojcem. Opowiadają o spotkaniu dwóch starości,
a kiedy indziej o spotkaniu dzieci... Bo dzieckiem na powrót staje się ojciec, bo nie przestał pragnąć dzieciństwa syn.
* * *
Dlaczego Zagajewski nie może krzyczeć, śpiewać, kwilić, jak Ko Un? Czy dlatego, że czuje się
poetą skazanym na oszczędzanie samego siebie, na żmudną pracę nad autoportretem, w który
ostatecznie ułożą się wszystkie jego wiersze, uboższym, słabszym?
Nawet gdyby tak było, to chapeau bas! Napisał sporo wierszy bardzo sugestywnych, nawet
pięknych, rzucił wyzwanie modnym metaforom wyczerpania, a przede wszystkim ze swoimi
wierszami związał tradycyjne wyobrażenie poezji. Wszak niemała część publiczności literackiej
nadal kojarzy poetyckość ze wzniosłością. Wiele osób utożsamia poezję z poetycznością, dla
której ostatnimi czasy niezawodnym wehikułem stała się elegijność. Elegijny rytuał pożegnania, a właściwie trwania, gdyż to właśnie w nim idea poezji jako rzeczy pięknej i wzniosłej znalazła aż niepokojąco bezpieczne schronienie, został przez poetę opracowany perfekcyjnie, a zarazem prosto. Jego podstawę stanowi likwidacja teraźniejszości i zastąpienie jej przez wieczność.
Ależ, ktoś powie, Zagajewski nie skąpi czytelnikowi szczegółów, wyglądów, datacji. Owszem,
lecz wszystko to wyłania się z oddali, jakby autor prowadził – ulokowane w kosmosie – obserwatorium czasu teraźniejszego, szczególną uwagę poświęcając mechanizmowi przeistaczania się
„teraz” we „wtedy” i „zawsze”.
Z tej perspektywy wszelkie sprawy przybierają rozmiar maksymalny, a opisy teraźniejszości
przestają się liczyć: „Czyżby już i rośliny zaczęły się posługiwać/ pretensjonalnym żargonem/
niektórych uniwersyteckich mędrców?” („Ogród botaniczny”). Czy jednak obcując z mistrzami
wiecznymi, cokolwiek lepiej rozumiemy? Czy tylko zwalniamy się z konieczności rozumienia?
Czy da się przeżyć swój czas jako cudzy? Czy pochwały uniesień, iluminacji, zachwytu, szczęścia nie istnieją tu zamiast uniesień, iluminacji, zachwytu i szczęścia? Czy adoracja wielkości
zastąpić zdoła wielkość?
Zagajewski to poeta wybitny, gdyż tylko jemu udaje się uprawiać poezję jako przestrzeń – równocześnie – afirmacji i oddania oraz sprzeciwu i sporu, mieć po swojej stronie masę czytelników,
do tego tak świetnych interpretatorów, a przeciw sobie całą niespodziewaną żarliwość krytyki. Ostatni już paradoks polega na tym, że zwróciwszy się przeciw doraźności, efekty również
osiągnął wybitnie doraźne. Będąc poetą antydoraźnym, pozostaje przecież poetą współczesnym.
A
utor porusza ważne w dzisiejszych czasach kwestie istnienia
poezji we współczesnym świecie. Pyta przewrotnie: dlaczego
odbiorca ma mierzyć się z językiem, którego nie rozumie? Co motywuje go do aktywnego odbioru literatury? Czy jesteśmy „skazani
na deklaracje i deklamacje”?
W trakcie spotkania rozbiórka tekstu
POE
„Urzeczenie czy udręka?” z książki
Horror poeticus, dostępnej w księgarni →
ZJEM