Cor
Transkrypt
Cor
KATARYNKA Nietrudno wyobrazić sobie obraz przedwojennej Warszawy. Wąskie uliczki Starego Miasta i stojące przy nich kamienice przesiąknięte przeszłymi wiekami, elegancko ubrani ludzie spacerujący alejkami, a co kilka metrów widać choć skrawek zieleni. Kabarety rewiowe, teatry i operetki pełne wszechstronnych, utalentowanych aktorów. Nad całym miastem góruje ówczesny warszawski drapacz chmur – Prudential, który w perspektywie reszty zabudowań zdaje się dosięgać samego słońca. Większość ludzi w tym wyobrażeniu często zapomina o jednym, a mianowicie o stojących i grających na katarynce przy prawie każdej ulicy grajkach zwanych kataryniarzami. Każda rodzina ma swoje historie i tradycje. Tak samo jest z moją; od kilku pokoleń każdy mężczyzna z mojego rodu zostaje kataryniarzem. Był nim mój pradziadek, dziadek, tata i zostałem nim ja, ale moje granie na katarynce ogranicza się tylko do sobót i niedziel, gdyż w dni powszednie pracuję, jako szef kuchni w mojej restauracji. Gotowanie to moja druga pasja. Uwielbiam czuć zapach unoszący się w kuchni, gdy gotuję, eksperymentować ze składnikami i stwarzać nowe potrawy. Restauracja przynosi mi też spory zysk, dzięki czemu mogę zapewnić dogodne życie mojej rodzinie. W życiu udaje mi się łączyć dwie pasje, co sprawia, że czuje się spełniony. Tak było również z moimi przodkami grającymi na katarynce. Myślę, że to ona przynosi nam szczęście. Mój dziadek miał dwie największe miłości: moją babcię i starą katarynkę. Przed wojna grał na ulicy Pierackiego, współcześnie Foksal. Babcia zawsze opowiadała mi, jak cieszył się, wychodząc do pracy. Kochał spotykać nowych ludzi, rozmawiać z nimi, a tym samym poznawać kolejną historię życia, którego ścieżki układają się dla każdego inaczej. Robił to, co kochał i czuł się spełniony. Wszystko to zniszczyła wojna: ukochane miasto, ulicę, na której grał, jego wszystkich znajomych i wielu ludzi, których mógłby jeszcze poznać oraz jego całe szczęście. Zrezygnował z grania na katarynce, gdyż praca ta nie mogła mu przynieść w tych trudnych czasach żadnego zysku, oprócz tego po upadku Warszawy i wkroczeniu do niej Niemców, zaczęto organizować uliczne łapanki, więc dziadek stojący cały dzień na ulicy byłby na nie tym bardziej narażony. Zatrudnił się w fabryce Lilpopa włączonej do koncernu Hermanna Goeringa, poza tym w 1940 roku wstąpił do konspiracji. Dowództwo przydzieliło go do komórki likwidacyjnej. Dziadek nie był z tego zadowolony. Nie podobało mu się strzelanie do ludzi, a tym bardziej Polaków, nawet jeśli kolaborowali z Niemcami. Mimo tego pieczołowicie wypełniał swoje obowiązki, tym samym pozostając wiernym ojczyźnie. Przy akcjach likwidacyjnych bardzo często narażał swoje życie. W 1943 roku – o ironio! – wpadł w kocioł łapanki. Podczas przesłuchań Niemcy odkryli jego konspiracyjną działalność i rozstrzelali go. Zaraz po tym babcia zrozpaczona śmiercią męża i pełna obaw przed przyszłym życiem, w którym musiała sama wychować dziecko, zdecydowała opuścić Warszawę i wyjechać do siostry na wieś. Ze sobą zabrała tylko wiekową katarynkę, która stała nieużywana w jednym z pokoi. Instrument ten stał się dla niej świętością, był dla niej cząstką zmarłego męża. Często, gdy nadchodziła ją tęsknota za nim, kręciła korbką i wsłuchiwała się w melodię, jaką wydawał przedmiot. Mój tata urodził się już na wsi, tydzień po śmierci dziadka. Babcia starała się wpoić mu miłość do katarynki tak, jak obiecała to mężowi, ale syn był uparty, instrument nic dla niego nie znaczył, nudził go, wolał grać z kolegami w piłkę lub czytać książki. Czuł, że swoim zachowaniem rani matkę, ale – jak to mają w zwyczaju młodzi – buntował się, chciał pokazać swoją niezależność. Babcia zmarła, gdy tata miał 20 lat. To wydarzenie wywróciło jego życie do góry nogami, musiał szybko wydorośleć. Wyprowadził się do Warszawy i znalazł pracę. Sam nie wiedział czemu zabrał ze sobą od długiego czasu nieużywaną katarynkę. Była ona dla niego cząstką matki i ojca. Dzięki niej czuł tylko w małym stopniu tęsknotę za nimi. Zaczął na niej grać, a melodia, która z niej wypływała, zaczęła mu się podobać i koić jego ból samotności, gdyż po stracie matki nie miał już nikogo bliskiego. W pracy poznał moją mamę – Anię. Zakochał się w niej od pierwszego wejrzenia. Opowiadał mi, że gdy zobaczył ją po raz pierwszy, to poczuł się, jakby coś w niego uderzyło, serce zaczęło bić tak szybko, jakby miało wyskoczyć z piersi. Też tak się kiedyś czułem, kiedy spotkałem moją ówczesną żonę, to uczucie pojawia się tylko raz, kiedy napotykasz tę jedyną osobę, od razu wiesz, że to ta jedyna. W jednej z rozmów mama wyjawiła tacie, że jej dziadek był kataryniarzem. Pałała wielką miłością do tego instrumentu i zaraziła nią mojego ojca. Po kilku latach bycia razem, wzięli ślub, na którym – oczywiście – rozbrzmiewała melodia katarynki. Potem urodziłem się ja, a rodzice wspólnie nauczyli mnie miłości do katarynki i tak jak moi dziadkowie zostałem kataryniarzem. Grupa ta ówcześnie w Polsce jest mało liczna. Jestem jednym z dziesięciu polskich kataryniarzy. Robię to, co kocham i jestem dumny z tego, że kontynuuję rodzinną tradycję. Dzięki temu czuję się spełnionym człowiekiem. COR