Sens życia

Transkrypt

Sens życia
Sens życia
Odkąd pamiętam, uwielbiam dobre jedzenie. Gdy byłam
pozbawionym wszelkich hamulców, wiecznie nienażartym
dzieciakiem, rzucałam się na ulubione potrawy jakby mnie
miesiącami głodzili. Teraz naturalnie się hamuję, bo
zdradzieckie kalorie nie śpią, ale wtedy nawet nie słyszałam,
że coś takiego, jak kaloria istnieje. A jak czegoś nie ma, to
nam nie może zaszkodzić, prawda? Żarłam więc jak koń i dalej
byłam chuda jak patyk.
Moja mama była załamana permanentnym spustoszeniem, jakie
siałam w lodówce. W milczeniu produkowała kolejne dania i
załamywała ręce, gdy wciągałam kolejny talerz zupy. Miała
nadzieję, że wystarczy na dwa dni, ale nic z tego. Dobrze
wychowany człowiek nie zostawia resztek,
następował dopiero po ujrzeniu dna garnka
więc
koniec
– Jakie życie byłoby piękne, gdyby ludzie nie musieli jeść i
pić – mawiała moja mama, załamując ręce.
Powiem Wam szczerze, że poraziła mnie ta wizja. Wyobrażacie to
sobie? Całe życie bez pysznego rosołku, gołąbków albo
czekolady? Bez zielonej herbaty albo kieliszka dobrego wina?
Dogłębnie przerażające!
A to przecież dopiero początek potencjalnych zmian na gorsze.
Gdyby człowiek nie potrzebował jedzenia, to nie istniałyby
lodówki, garnki i piekarniki oraz cała reszta sprzętów i
przedmiotów związanych z kulinariami. Nie byłoby mojego
ulubionego kubka do kawy ani najcudowniejszego na świecie noża
z Biedronki. A ileż było radości, gdy go sobie kupiłam za całe
8,50!
Co ja mówię? Nie byłoby kuchni nawet. No w pewnym sensie
doszłoby dodatkowe pomieszczenie w domu do wykorzystania, ale
co to za dom bez serca, czyli kuchni?
Zmiany oczywiście nie dotyczyłyby tylko naszych mieszkań.
Zniknęłaby większość sklepów, a do tych nielicznych, które by
zostały, zaglądałoby się tylko czasami. Przecież o ile chlebek
kupuje się codziennie, to buty raz na jakiś czas. Ok, zgadzam
się, zaoszczędziłoby się na żarciu mnóstwo pieniędzy, to i na
buty by więcej zostało, ale mimo wszystko to byłoby straszne
życie (choć nie ukrywam, że więcej butów by mi osobiście
pasowało
).
No a co z restauracjami? Gdzie na randkę, wesele, spotkanie
rodzinne?
Już to widzę:
– Kochanie, co myślisz o tym, żeby po naszym ślubie zaprosić
gości do parku? Posiedzielibyśmy sobie na trawie i pośpiewali
piosenki? – zapytałaby narzeczona.
– Wiesz co? A może lepiej zabierzmy ich do lasu? Pooddychamy
sobie zapachem igliwia?
Albo Wigilia:
– Co sądzisz o tym, żebyśmy zaprosili rodzinę na wspólne
dekorowanie choinki?
– Świetnie! A potem usiądziemy i będziemy ją oglądać!
Oczywiście na kanapie, a nie przy stole, bo stołów by też nie
było. Jedynie biurka do roboty i nauki.
Ilu ludzi straciłoby zatrudnienie, to już nawet policzyć się
nie da. A w telewizji, zamiast „Masterchefa” i „Ugotowanych”,
leciałby ckliwy program „Jak oni cerują” albo „Mistrz
warcabów”.
Nie byłoby sadów, malowniczych pól uprawnych. Wiecie co?
Właśnie sobie uświadomiłam, że nie byłoby nawet mojej
ulubionej zabawki z dzieciństwa, czyli małego, czerwonego
traktorka. No bo na co komu traktory w świecie bez upraw
rolnych?
Straszna wizja, prawda? Dla mnie życie straciłoby swój
podstawowy sens
Niewykluczone, że i rodzina by mi się rozpadła. Czym bowiem
zapełnilibyśmy pustkę powstałą po wielogodzinnych rozmowach na
temat tego co byśmy zjedli, czasochłonnym szukaniu nowych
przepisów i testowaniu kolejnych knajp?
W mojej rodzinie kwestia jedzenia zajmuje szczególne miejsce.
No tak już mamy. Najważniejsze pytanie, gdy ktoś wraca z
jakiegoś hotelu brzmi oczywiście, czy śniadanie dali dobre.
Podobnie z weselami. Nie jest ważne kto jaką kieckę założył
albo kto się upił i zasnął pod stołem. O nie. Kluczową kwestią
jest to, jakie było jedzenie.
Nie powinno więc Was dziwić, że wycieczki i urlopy często
planujemy według kulinarnej mapy świata. Tak było i wtedy, gdy
postanowiliśmy z mężem odwiedzić Kraków.
wybraliśmy słynną restaurację w stylu „ęą”.
Pieczołowicie
Podczas wycieczki po Krakowie holowaliśmy za sobą dwie
dziewięciolatki. Naszą własną córkę Gabrysię i jej
przyjaciółkę Julkę. Oczywiście zdawałam sobie sprawę, że dla
żywiołowych wielbicielek nugetsów sztywna knajpa w stylu „ęą”
będzie średnio atrakcyjna, ale uparliśmy się, żeby iść.
Przekupiłam smarkule obietnicą lodów, jeśli tylko dadzą z
siebie wszystko w kwestii dobrego zachowania. Zwiedziona
gorliwym zapewnieniem, że będą grzeczne, nie zaczną biegać
wokół stołu i mlaskać nad talerzem, przystałam na wizytę w
restauracji.
Poszliśmy więc. Miejsce piękne, z każdego kąta szepcze
historia, ale kelnerzy, choć niezwykle mili, to usztywnieni
jakby połknęli kije. No nic. Siadamy. Dziewczynki rozglądają
się z zaciekawieniem.
– To jakieś muzeum? – pyta Julka. – Przecież mieliśmy coś
zjeść!
– To restauracja, zaraz coś zjesz – odpowiadam. – Nie machaj
nogami, co?
Już nawet nie chodziło mi o to, że zbyt eleganckie to nie
było, ale żywiołowe dziewczę oplątane długim i niezwykle
wytwornym obrusem momentalnie skojarzyło mi się z katastrofą.
Oczami wyobraźni ujrzałam leżącą na podłodze kosztowną tkaninę
i potłuczony w drobny mak wazonik z rżniętego kryształu. A
przecież nawet nie zdążyliśmy zamówić nic do picia.
Z tym poszło nawet prosto. Zanim dzieci zdążyły się zabrać za
studiowanie menu, zapytałam chytrze, czy chcą colę. Normalnie
jej nie dostawały, więc zelektryzowało je to z miejsca. Cola
jest wszędzie. No może z wyjątkiem Korei Północnej, ale tam
się nie wybieramy. Założyłam – słusznie – że tutaj też ją
mieli.
Cola przyniesiona. Wino dla nas także. Dzieci przystąpiły do
studiowania karty dań. I się zaczęło
– Mamo, tu jest napisane, że jest danie z królika – wykrzywiła
się Gabryśka. – Ohyda! Nie będę jeść biednego króliczka.
– Nie musisz. Wybierz coś innego – odparłam.
– Jak można zjeść sarenkę? – zaprotestowała w tym czasie
Julka.
– A może coś z drobiu wybierzesz? – zaproponowałam
pospiesznie, widząc zaszklone łzami oczęta.
– Tato! Cola mi się skończyła – poinformowała tymczasem
Gabrysia. – Mogę jeszcze?
Oczywiście nie chodziło o to, że chciało jej się nadzwyczajnie
pić, ale jak się dorwała do zakazanego na co dzień napoju, to
postanowiła kuć żelazo póki gorące. Julka w mig załapała
strategię i duszkiem wypiła swój napój.
– Ja też już nie mam! – poinformowała pogodnie.
Smarkule dostały po kolejnej szklance coli, w cenie jak za
skrzynkę każda, plus przestrogę, że jak wypiją duszkiem to
dostaną wyłącznie wodę.
– Najlepiej z wazonu – mruknął pod nosem mąż, studiując
absurdalnie wysokie ceny całkowicie pospolitych napojów
gazowanych.
– Dobra ta cola – wyszeptała z zadowoleniem Gabrysia,
najwyraźniej nie wyczuwając aluzji.
– No dobrze – ucięłam na wszelki wypadek drażliwy temat –
Wybraliście już coś do jedzenia?
– Ja chyba wezmę ten chłodnik ogórkowy z szyjkami rakowymi i
sarnę – powiedział w zadumie mąż, który głęboko skupiony nad
menu zwyczajnie nie wyczuwał głębokiego dramatu dzieci
– Julka, wybrałaś coś? – zapytałam.
– Mogę lody?
– Obiad najpierw. A z lodami to chyba mamy umowę, prawda? –
wyszeptałam słodko.
– Tato a co to jest foie gras? – zainteresowała się w tym
czasie Gabrysia.
– To jest pasztet z… A zresztą nieważne… Wybierz coś innego,
dobrze? – w porę zreflektował się mąż.
– I nie machaj nogami! – dodałam
niebezpiecznie napinający się obrus.
szeptem,
widząc
– Głodna jestem! – poskarżyła się Julka.
– No to wybierz coś szybko, to zamówimy i zaraz zjesz. Masz
już coś? – zapytałam.
– Myślę.
Westchnęłam ciężko, co stojąca nieopodal kelnerka musiała
najwyraźniej
błędnie
zinterpretować,
jako
wyraz
zniecierpliwienia zbyt długim oczekiwaniem na obsługę.
Podeszła więc do nas.
– Wybrali już państwo? – zapytała z grzecznym uśmiechem.
– My w zasadzie już tak – odparłam – ale dzieci…
– No dobrze, to może przyjmę od państwa zamówienie, a potem
wspólnie pomyślimy nad czymś dla dzieci, dobrze?
– Tak. Bardzo dziękuję – odparłam z ulgą, której nie dało się
zatuszować. – Ja wobec tego poproszę przepiórkę.
Mąż zamówił ten swój chłodnik i biedną, bezbronną sarenkę.
– A na co mają ochotę młode damy? – zapytała kurtuazyjnie
kelnerka.
– Ja poproszę kurczaka – zdecydowała w końcu Gabrysia.
– W białym winie, tak?
– No nie! – zaprotestowała Gabrysia. – Kotlet z kurczaczka
poproszę.
– Gabrysiu, ale tego nie ma w karcie… – próbowałam perswadować
.
– Nie ma problemu – wcięła się kelnerka. – Szef kuchni z
pewnością jakoś temu zaradzi.
– Dziękuję – uśmiechnęłam się z wdzięcznością.
– A co chcesz do kotlecika? Opiekane ziemniaki? – zapytała
kelnerka.
– Frytki poproszę!
Uśmiechałam się do kelnerki a przed oczami wyświetlał mi się
napis, taki jak na żółtym pasku informacyjnym TVN-u: „Trzeba
było iść do KFC!”. Dobrze, że chociaż do tych frytek
„poproszę” dodała.
– Juleńko – zapytałam słabym głosem – wybrałaś już coś w
końcu?
– Nic tu nie ma! – poskarżyła się małolata. – Nie możemy iść
do normalnej restauracji?
– A na co byś miała ochotę, kochanie? – zapytała zatroskana
kelnerka, podczas gdy ja upewniałam się w przekonaniu, że co
tam KFC! Nawet bar mleczny byłby lepszym pomysłem.
– Na pewno jest coś, co chciałabyś zjeść – dodałam.
Julka powiodła spojrzeniem po wazoniku z rżniętego kryształu,
wiekowych obrazach wiszących na ścianie i zabytkowych meblach.
Pociągnęła nosem i spojrzała ufnie na kelnerkę.
– Macie tu ruskie pierogi? – zapytała z nadzieją.
Kelnerka przez chwilę walczyła z wyraźnie nadciągającym
atakiem śmiechu, ale zachowała kamienną twarz.
– Oczywiście – odparła w końcu.
– Ale jak… – zdziwiłam się.
– Mamy na dole sklep garmażeryjny. Zaraz ktoś przyniesie.
A potem nastąpiła niezapomniana scena, w której czworo
kelnerów podeszło i postawiło przed nami cztery talerze
nakryte srebrnymi pokrywami. Unieśli je jednocześnie ukazując
światu pięknie podaną dziczyznę, oraz kotleta z frytami a
także porcję ruskich pierogów
Gabryśka zaatakowała paluchami frytki, a Julka natarła
widelcem na pierogi. Przyglądałam im się znad przepiórki i
zastanawiałam się, w którym momencie straciłam instynkt
rodzicielski i jaki diabeł podpowiedział mi, że
przyprowadzenie tych dwóch potworów do „ęą knajpy” będzie
idealnym zwieńczeniem wycieczki.
– Nie dali ketchupu – poskarżyła się Gabryśka.
– To idź i poproś – odparłam zrezygnowanym tonem.
Zadowolone dziewczynki wmiotły swoje porcje do ostatniego
okruszka. Mąż poprosił o rachunek. Lekko się zakrztusił winem,
gdy zobaczył na ile wyceniono sześć pierogów z garmażerki, ale
bez mrugnięcia okiem uiścił należność.
– Jula? A smakowały ci pierogi? – zapytał z nadzieją w głosie,
gdy wyszliśmy z knajpy.
– Takie sobie. Mama i ciocia robią lepsze – odparła z
rozbrajającą szczerością dziewczynka.
– Idziemy na te lody? – zapytała Gabrysia.
W kolejnym dniu zwiedzania poszliśmy na obiad do podrzędnego
baru. Na schabowego z frytami z frytury
Ps. Kelnerka dostała sowity napiwek

Podobne dokumenty