Biurokracyjny blues
Transkrypt
Biurokracyjny blues
PUNKT WIDZENIA WETERYNARIA W PRAKTYCE Biurokracyjny blues Pragniemy przedstawić Państwu komentarz autorstwa lekarza weterynarii Włodzimierza Szczerbiaka do artykułu, który ukazał się w marcowo-kwietniowym wydaniu „Weterynarii w Praktyce”, a dotyczył problemów z organizacją zakładu leczniczego dla zwierząt. Tym samym wprowadzamy nowy dział w naszym czasopiśmie: „Punkt widzenia”, w którym będziemy publikować najciekawsze opinie i komentarze do działu „Temat numeru”. Gdy mam dokonać czynności urzędowej, ogarnia mnie przerażenie. Tym większe, im nowsze są przepisy, które muszę zastosować. Początkowo myślałem, że przyczyna tkwi w niedostatecznej znajomości prawa. Jako lekarz prywatnej praktyki mogę nie nadążać za zmianami przepisów. Jest to zjawisko, swoją drogą, karygodne, niemniej dość powszechne. Początkowo sądziłem, że przyczyna tkwi we mnie, w moim nieuctwie i w tym, że za mało ustaw czy rozporządzeń czytam, zanim pójdę spać. Ale już wiem, czemu tak jest! Znalazłem prawie naukowe uzasadnienie swoich rozterek. Ostatnio – dzięki wspaniałemu artykułowi zamieszczonemu przez „Weterynarię w Praktyce”, numer 2/2007 – nabrałem odrobinę otuchy. Artykuł zatytułowany „Zakład leczniczy dla zwierząt. Problemy z organizacją i zarządzaniem”, napisany przez pana magistra inżyniera Włodzimierza Raczyńskiego, dyrektora do spraw organizacji i zarządzania w Klinice Weterynaryjnej doktora Grzegorza Wąsiatycza, natchnął mnie nową nadzieją, wiarą w życie. Zacznę od pierwszych wrażeń z lektury. Czytając wypowiedź, byłem ogarnięty i dumą, i lekką zazdrością, że istnieją w Polsce zakłady lecznicze dla zwierząt, które tak dobrze funkcjonują, że do nadzoru nad ich administracją mogą i muszą zatrudniać wysoko wykwalifikowanych menedżerów. Dzięki takiej organizacji pracy lekarze mogą się skupić na czynnościach, których nauczyli się podczas studiów. Na bok idą problemy z infrastrukturą czy przepisami prawa o działalności gospodarczej, a w szczególności – z jej specyficzną odmianą – zakładem leczniczym dla zwierząt. Lekarz leczy, administrator czuwa nad porządkiem w papierach i szeroko pojętym funkcjonowaniem zakładu. Z taką sytuacją ostatnio miałem do czynienia dawno, dawno temu, w latach osiemdziesiątych. Wtedy mogłem się oddać czynnościom uważanym za lekarskie, nie przejmować się trudnościami związanymi z funkcjonowaniem zakładu, brakiem benzyny, kartek na mięso. Dziś, żebym mógł istnieć jako lekarz weterynarii, muszę, jak chyba większość z nas, stale myśleć o relacjach biznesowych, grze rynkowej, tak przyziemnych sprawach, jak prąd, woda, łączność, ścieki, utylizacja. To oczywiście tylko przykłady. Funkcjonowanie własnej firmy niesie za sobą codziennie nowe przygody i wyzwania, nie pozwala zapomnieć, że nie samą weterynarią człowiek żyje. Ech, jak to dobrze by było nie przejmować się prozą dnia gospodarczego, zapomnieć, że koty obsikały fronton budynku i nieprzyjemny zapach czuć na dwadzieścia metrów. Zapomnieć, że w nocy ktoś rozrzucił po całej okolicy kontener ze śmieciami. Jak dobrze nie myśleć, że trzeba pomalować ściany, naprawić szafkę, odpowietrzyć kaloryfery. Do pełni szczęścia brakuje tylko zapomnienia o monitorach urzędowych, instrukcjach i kontrolach. Na takie luksusy stać tylko najlepszych, takich jak właśnie doktor Wąsiatycz, który może – zamiast bzdurami – zajmować się leczeniem. Nieistotne są burze wokół „wyznaczeń”, nieistotne są też najnowsze pomysły o umocowaniach prawnych Inspekcji Bezpieczeństwa Żywności (i ewentualnie weterynarii). Problem z samochodem to problem mechanika. Problem z dojazdem też nie należy do lekarza. Można się skupić na „Weterynarii po Dyplomie”, „Magazynie Weterynaryjnym” i „Weterynarii w Praktyce”. Wreszcie drukowane tam artykuły zaczynają nabierać sensu, stają się przedmiotem codziennych dociekań i zastosowań. W takiej praktyce jak moja problem astenii skóry czy błędów żywieniowych u salamandry jest tylko horyzontem zdarzeń, odległym horyzontem. Można mieć fachowe periodyki, czasem je przejrzeć ze świadomością, że nigdy nie starczy czasu na porządne zdiagnozowanie czy leczenie takich problemów. Stale tylko powtarza się historia związana z koniecznością sprzedaży „witaminków dla kurów”, „glizdownika dla świnioków” i temu podobnych specjalistycznych zagadnień. Takie więc były moje pierwsze wrażenia po lekturze pisma dla lekarzy weterynarii. Życie ma swoje prawa i pan dyrektor Raczyński z Kliniki doktora Wąsiatycza absolutnie zdaje sobie z tego sprawę. Stąd i jego artykuł zamieszczony w takim, a nie innym czasopiśmie. Stąd też i jutrzenka nadziei dla zagonionego wokół codziennych problemów terenowca. A dokładnie – zafascynowały mnie dywagacje pana Raczyńskiego na temat dokumentowania obrotu preparatami zawierającymi środki odurzające i substancje psychotropowe. Wiadomo, że tego rodzaju farmaceutyki stanowią przedmiot zainteresowania niektórych ludzi żądnych ekstremalnych przeżyć związanych z wpływem chemikaliów na ośrodkowy układ nerwowy. Oczywiście, gdyby znaleźli się w przyrodzie koneserzy środków silnie działających typu arekolina, biolent czy chlorsukcylina, natychmiast w weterynarii by się pojawiły odpowiednie obwarowania prawne związane MAJ-CZERWIEC • 3/2007 www.weterynaria.elamed.pl 83 PUNKT WIDZENIA z ich obrotem. Całe szczęście, że miłośnicy oglądania śluzówek żołądka właśnie wystających z ust nie są aktualnie w modzie. Przepisy, jakimi otaczane są niektóre z weterynaryjnych produktów leczniczych, rzadko są związane z farmakodynamiką, farmakokinetyką tych środków. Najczęściej mamy do czynienia z zabezpieczeniami przed nieuprawnionym użyciem. Dla lekarza preparaty farmakologiczne stanowią przyjazne lub nieprzyjazne narzędzia do oddziaływania na zdrowie i produkcyjność zwierząt. Dla człowieka, który nie jest lekarzem, te chemikalia są swego rodzaju zagrożeniem, niekiedy wręcz czarną magią czy też przedmiotem całkiem specyficznych operacji księgowo-bankowych. Inaczej widzi Morbital lekarz weterynarii, skłonny niekiedy zastępczo, wobec braku Vetbutalu, użyć tego preparatu przy kastrowaniu knura, a inaczej patrzy na ten środek (najczęściej używany do eutanazji zwierząt) człowiek, dla którego obce są niuanse stosowania tego preparatu u różnych gatunków zwierząt, w różnym wieku i o różnej wadze. Taki człowiek staje niekiedy, niczym ja albo żona Lota – na widok sprzętu, powiedzmy, do badania gwiezdnych pulsarów – napełniony podziwem, bojaźnią jakowąś. Żeby posłużyć się czymś takim – laik potrzebuje instrukcji. Tym dokładniejszych, im mniejsza jest jego wiedza na temat zjawiska. Tak chyba powstają wszystkie instrukcje oraz procedury postępowania. Nie są instrukcje zbawieniem dla kogoś, kto zna temat od podszewki, kto codziennie zajmuje się zagadnieniem. Instrukcje, procedury, przepisy są pisane dla osób stykających się z zagadnieniem, niemniej niedostatecznie – zdaniem autorów – przygotowanych teoretycznie i praktycznie do tego spotkania. Stąd w tych opisach ślad jakiegoś wręcz mistycyzmu. Opracowywany jest każdy krok, ścieżka postępowania. Procedury na każdą chyba okazję. WETERYNARIA W PRAKTYCE Gdyby mi ktoś dał instrukcję mówiącą, co mam robić, żeby dojechać z domu do gabinetu – jestem przekonany, że nie tylko bym zabłądził, ale spowodował kilka wypadków oraz popsuł samochód. Czemu są ludzie, którzy proste w swoim zamyśle rzeczy muszą rozpisywać na czynniki pierwsze? Czemu nie zrobią tego porządnie? Zupełnie inny jest tok myślenia, kiedy samemu dążymy do celu, a zupełnie inny, kiedy idziemy krok za krokiem według programu. Procedury nieraz trzeba omijać, poprawiać. Sztywne ramy postępowania według punktów wykluczają takie odchylenia. Doświadczony kierowca, siadając za kółkiem, nawet nie myśli o kolejności działań. Posiada pewien automatyzm, umie zareagować w sytuacji standardowej i nadzwyczajnej. Zupełnie inaczej zachowuje się kursant, dociekający, co autor miał na myśli, stawiając w tym, a nie innym miejscu przecinek czy kropkę. Wystraszony adept jeździectwa stara się zrealizować każdą literkę podręcznika. Dla niego najważniejszy staje się ten przecinek czy przejęzyczenie autora. Drżą rączusie, wyślizguje się mokra od potu kierownica, a instruktor dodaje animuszu krzycząc: – Znowu oblałeś! Próbując wysłać z gospodarstwa lub punktu gromadzenia zwierząt jałówkę przeznaczoną na handel, popadam w głęboki niepokój epizootyczny. W zasadzie wiem, czego wymaga zdrowie tej jałówki, wiem, czego wymaga zdrowie zwierząt i ludzi, którzy się z nią zetkną. Wiem całą masę innych rzeczy. Potrzebnych i nie. Doświadczenie? Na nic się tu nie przyda. Co kilka miesięcy nowa, doskonalsza instrukcja. Niemniej, stojąc w jednym ręku z „Instrukcją”, w drugiej z nowym wzorem „Świadectwa Zdrowia” – popadam w panikę. Chyba w taką samą panikę, jak autor instrukcji. Co za empatia wytwarza się pod wpływem takiej lektury! Na każdym kroku mogę popełnić błąd. Co krok mogę wypaść z toku procedury napisanej przez kogoś, kto niekoniecznie moją jałówkę widział, a koniecznie chce zapewnić wszystkim i wszystkich, że ja z tym zwierzakiem postąpię dokładnie, jak należy. Stopień trudności, z którymi boryka się człowiek mający napisać procedurę postępowania, jest ogromny. Tym z nas, którzy umieją posługiwać się komputerem, spróbuję uzmysłowić to w następujący sposób: przy rozliczaniu należności za monitoring bydła trzeba – według najnowszych osiągnięć księgowości – wyliczyć na podstawie proporcji, jaka część usług, dojazdów, materiałów przypada na badanie w kierunku jednej z trzech chorób – gruźlicy, brucelozy i białaczki. Znając potrzeby księgowości w tym względzie, wystarczy usiąść, pogmerać przy kalkulatorze i po kilkunastu godzinach mamy pięknie porubrykowane zestawienia. Pracę tę można uprościć, pisząc aplikację komputerową. Trzeba jednak napisać dokładne procedury postępowania dla procesora, a on zrobi praktycznie całą robotę za nas. Nie wolno jednak się pomylić. Pomyłka przy programowaniu lub przy obróbce programu przez komputer da w efekcie kupę zadrukowanych kartek nadających się wyłącznie na makulaturę. Gdyby księgowość, zamiast sprecyzować, jakich oczekuje wyników, podała nam instrukcję mówiącą, w jaki sposób uzyskać te wyniki – obawiam się, że powstałby kociokwik. Do procedury mogłyby się wkraść błędy, podczas przepisywania instrukcji także może dojść do przekłamań. A i na końcu sam proces liczenia… Jak to dobrze, że nie jestem robotem! Umiem realizować instrukcję, umiem znaleźć w niej błąd i nie zatrzymać się z okrzykiem: error! Wystarczy tylko, że zgrzytnę zębami, rzucę słowem, którego na papier przenieść się nie da i jadę dalej. Nawet, jeżeli się gdzieś pomylę, tam na końcu łańcucha też stoi lekarz, który wystarczy, że przeczyta, zgrzytnie, splunie i – cofnie transport! Ta oto otucha wynikająca z lektury artykułu w prasie weterynaryjnej, napisanego przez kogoś, kto stara się oswoić weterynarię na potrzeby społeczeństwa, natchnęła mnie głębokim spokojem. W stoicyzm popadłem. Niby nic, ot, artykulik na temat kart użycia, obrotu weterynaryjnymi środkami leczniczymi, a ile w tym artykule głębokich przemyśleń, do ilu refleksji skłania. Dziękując dyrektorowi kliniki za artykuł, oddycham z niejaką ulgą. Zrozumiałem! Nareszcie zrozumiałem, po co są te wstrętne papierzyska! Dziękuję! lek. wet. Włodzimierz Szczerbiak Ciechocinek e-mail: [email protected] 84 MAJ-CZERWIEC • 3/2007 www.weterynaria.elamed.pl