Pobierz pdf

Transkrypt

Pobierz pdf
niebanalna więź
niebanalna więź
Przełożyła
magdalena Moltzan-małkowska
Ty­tuł oryginału
AFFINITY
Co­py­ri­ght © Sarah Waters 1999
All rights reserved
Projekt okładki
Anna Pol
Redaktor prowadzący
Anna Czech
Re­dak­cja
Ewa Witan
Ko­rek­ta
Mariola Będkowska
Joanna Sobota
Łamanie
Ewa Wójcik
ISBN 978-83-8069-331-9
Warszawa 2016
Wy­daw­ca
Pró­szyń­ski Media Sp. z o.o.
02-697 War­sza­wa, ul. Rzymowskiego 28
www.proszynski.pl
Druk i opra­wa
MORAVIA BOOKS
www.cpi-moravia.com
Dla Caroline Halliday
Podziękowania
Przesyłam podziękowania Laurze Gowing, Judith
Murray, Hanyi Yanagihara, Julie Grau, Sally Abbey,
Sally O-J, Judith Skinner, Simeonowi Shoulowi, Kathy
Watson, Leonowi Feinsteinowi, Desie Philippi, Carol
Swain, Judy Easter, Bernardowi Golfierowi, Joy Toperoff, Alanowi Melzakowi oraz Ceri Williams.
Praca nad Niebanalną więzią została częściowo sfinansowana przez London Arts Board New London Writers Award, za co również jestem głęboko wdzięczna.
3 Sierpnia 1873
Nigdy w życiu tak się nie bałam. Zostawili mnie w ciemności; piszę przy nikłym świetle padającym z okna. Zaprowadzili do mojego pokoju, drzwi zamknęli na klucz. Kazali
to zrobić Ruth, ale odmówiła. „Jak to – spytała – mam zamknąć własną panią, która niczemu nie zawiniła?”. Wreszcie lekarz zabrał jej klucz i sam zamknął drzwi, a następnie
odprawił Ruth. W domu huczy od głosów, wszyscy powtarzają moje imię. Gdy przymykam oczy i nasłuchuję, zdaje mi się, że to zwykła noc. Jakbym czekała, aż przyjdzie
pani Brink i zaprowadzi mnie na dół, a Madeleine lub inna
dziewczyna będzie się rumienić i myśleć o Peterze, o jego
czarnym, sumiastym wąsie i lśniących rękach.
Ale pani Brink leży samotnie w wystygłym łożu, a Madeleine rozpaczliwie szlocha na dole. Peter Quick zaś odszedł,
tym razem chyba na zawsze.
Był zbyt szorstki, a Madeleine zbyt lękliwa. Kiedy jej
powiedziałam, że wyczuwam jego obecność, zadygotała
jak osika i z całej siły zacisnęła powieki. „To tylko Peter
– tłumaczyłam. – Przecież się go nie boisz, prawda? Zobacz, przyszedł, popatrz na niego, otwórz oczy”. Ale ona
9
nie chciała i powtarzała w kółko: „Och, tak strasznie się
boję! Och, panno Dawes, proszę sprawić, by nie podchodził
bliżej!”.
Cóż, słyszałam podobne słowa od wielu dam, które po
raz pierwszy miały z nim do czynienia na osobności. Słysząc to, wybuchnął śmiechem. „Jakże to – spytał. – Przebyłem taką drogę, żeby teraz dać się odesłać? Czy ty wiesz,
ile trudu kosztuje mnie taka podróż, ile muszę wycierpieć
z twojego powodu?”. Madeleine zaczęła płakać, niektóre płaczą, naturalnie. „Peter – powiedziałam – bądź miły,
Madeleine tylko się boi. Okaż nieco zrozumienia, a z pewnością pozwoli ci podejść bliżej”. Kiedy jednak ostrożnie
wyciągnął dłoń w jej kierunku, dziewczyna krzyknęła, po
czym zbladła jak płótno i zesztywniała. „Cóż to ma być,
głupia? – zapytał Peter. – Wszystko psujesz. Chcesz poczuć
się lepiej, czy nie?”. Lecz ona tylko ponownie krzyknęła, po
czym rzuciła się na podłogę i zaczęła wierzgać. Nigdy nie
widziałam, aby kobieta reagowała w ten sposób. „Peter,
na miłość boską!” – zawołałam. Rzucił mi przelotne spojrzenie. „Uspokój się, ty mała suko” – powiedział. Złapał ją
za nogi i położył moje ręce na ustach dziewczyny. Chciałam ją tylko uciszyć, kiedy jednak cofnęłam dłonie, miałam
na nich krew. Musiała przygryźć sobie język albo uderzyć
się w nos. Zrazu nie wiedziałam nawet, że to krew; była
czarna, a zarazem gęsta i ciepła niczym lak.
Pomimo krwi w ustach Madeleine nie przestawała krzyczeć. Wreszcie hałas zwabił panią Brink. Z korytarza dobiegły jej kroki, a następnie przestraszony głos: „Co się stało,
panno Dawes? – zawołała. – Czy jest pani ranna?”. Słysząc
ją, Madeleine wykręciła się jak piskorz, krzycząc donośnie:
„Pani Brink, pani Brink, oni chcą mnie zamordować!”.
10
Peter nachylił się i uderzył ją w twarz, wtedy ucichła
i znieruchomiała. Przyszło mi do głowy, że może naprawdę
ją zabiliśmy. „Peter, coś ty narobił – powiedziałam. – Wracaj, skąd przyszedłeś! Musisz stąd odejść”. Lecz gdy podszedł do kotary, rozległ się szczęk klamki i do pokoju weszła pani Brink. Otworzyła drzwi swoim kluczem. W ręku
trzymała lampę. „Proszę zamknąć drzwi – odezwałam się
– tu jest Peter, światło może wyrządzić mu krzywdę”. Ale
ona zapytała tylko: „Co się tu dzieje? Co jej zrobiliście?”.
Spojrzała na Madeleine, leżącą na podłodze nieruchomo,
z rudymi włosami rozrzuconymi dokoła, potem na moją
podartą suknię i zakrwawione dłonie, nie czarne już, lecz
szkarłatne. Wreszcie przeniosła wzrok na Petera. Zasłaniał
rękami twarz, wołając: „Zabierzcie światło!”. Rozchylone
poły szaty ukazywały jego białe nogi. Pani Brink stanęła
jak wryta, wreszcie lampa w jej dłoni zadrżała. Kobieta
krzyknęła, po czym znów popatrzyła na mnie, następnie
na Madeleine, i położyła rękę na sercu. „Tylko nie ona!
– zawołała, a potem: – Mamo, mamo!”. Wreszcie odłożyła
lampę na stół i odwróciła twarz do ściany; kiedy podeszłam
bliżej, odepchnęła mnie.
Rozejrzałam się za Peterem, lecz on tymczasem zniknął.
Na ciemnej, rozedrganej kotarze pozostał tylko lśniący ślad
ręki.
To pani Brink umarła, nie Madeleine. Madeleine tylko
zemdlała; pokojówka doprowadziła ją do porządku i przeszły do drugiego pokoju. Słyszałam jej kroki i płacz. Tymczasem pani Brink zasłabła nagle, aż wreszcie nie mogła ustać
na nogach. Wtedy przybiegła Ruth, pytając, co się stało.
Ułożyła nieprzytomną na sofie w bawialni, cały czas ściskając jej rękę i powtarzając: „Zaraz pani przejdzie, jesteśmy
11
tutaj, ja i panna Dawes, nie pozwolimy pani zachorować”.
Pani Brink wyglądała, jakby chciała coś powiedzieć, ale nie
mogła. Widząc to, Ruth postanowiła wezwać lekarza. Kiedy
ją badał, Ruth z płaczem trzymała panią za rękę, zaklinając
się, że jej nie puści. Wkrótce potem pani Brink umarła.
Ruth twierdziła, że nie powiedziała przed śmiercią nic więcej, wołała tylko swoją matkę. Zdaniem lekarza konające
damy często stają się jak dzieci. Wyjaśnił, że serce pani
Brink spuchło i zawsze musiało być bardzo słabe, po czym
wyraził zdziwienie, że dożyła tak późnego wieku.
I byłby wyszedł, nie zapytawszy o przyczynę szoku, ale
wówczas zjawiła się pani Silvester i kazała mu zbadać Madeleine. Dziewczyna miała na ciele pełno sińców; na ten
widok lekarz spoważniał i oznajmił, że sprawa jest dziwniejsza, niż przypuszczał. „Dziwniejsza? – zawołała pani
Silvester. – Rzekłabym raczej, że bardzo podejrzana!”. Następnie wezwała policjanta, dlatego zamknęli mnie w pokoju. Policjant wypytywał Madeleine, kto zrobił jej krzywdę.
Madeleine odpowiedziała, że Peter Quick. „Peter Quick?
– zdziwił się policjant. – Peter Quick? Co też panienka opowiada?”.
W wielkim domu panuje chłód; jest sierpień, ale mnie
dokucza przeraźliwe zimno. Chyba już nigdy się nie rozgrzeję! Nigdy nie odzyskam spokoju i nigdy nie będę sobą.
Rozglądam się po pokoju: nic tu nie należy do mnie. Z ogrodu pani Brink dolatuje woń kwiatów, a z toaletki zapach
lakierowanego drewna oraz perfum jej matki; widzę kolory
dywanu, papierosy, które skręciłam dla Petera, blask klejnotów w szkatułce i własną pobladłą twarz w lustrze, lecz
wszystko wydaje mi się obce. Chciałabym zamknąć oczy
i ponownie znaleźć się w Bethnal Green obok cioteczki,
12
siedzącej jak zwykle na swym drewnianym krześle. Wolałabym nawet znaleźć się w hotelu pana Vincy’ego, w swoim
pokoju z widokiem na ceglaną ścianę za oknem. Wolałabym
to sto razy niż siedzieć tu, gdzie jestem teraz.
Już późno, w Cristal Palace* zgaszono światła. Dostrzegam tylko czarny, potężny zarys budowli na tle nieba.
Słyszę głos policjanta, pani Silvester krzyczy, doprowadzając Madeleine do płaczu. Pokój pani Brink to jedyne
ciche pomieszczenie w domu. Wiem, że ona tam jest, sama
w ciemności. Wiem, że leży nieruchomo z rozpuszczonymi
włosami, przykryta kocem. Być może nasłuchuje krzyków
i szlochów, może nadal pragnie otworzyć usta i przemówić.
Wiem, co powiedziałaby, gdyby mogła. Wiem to tak dobrze,
że prawie słyszę jej słowa.
Jej cichy głos, jedyny, który do mnie dociera, budzi
we mnie największą grozę.
* Okazały gmach z żelaza i szkła, wzniesiony w Londynie na wielką
wystawę w 1851 roku, pokazującą osiągnięcia techniczne i przemysłowe Wielkiej Brytanii.
Część
pierwsza
24 września 1874
Ojciec zwykł był mawiać, że każdy fragment historii nadaje się na opowieść: należy jedynie wyznaczyć
jej początek, a potem zakończenie. Na tym polega rola
powieściopisarza. Być może historie, z którymi miał
do czynienia, łatwo pozwalały się analizować, dawały
się dzielić i klasyfikować – wielkie życiorysy, wybitne
dzieła, a każde z nich uporządkowane, klarowne i kompletne niczym metalowe litery w pudełku z czcionką.
Żałuję, że nie ma go tu ze mną. Zapytałabym, jak
rozpocząć opowieść, którą zamierzam spisać. Jak sporządzić spójny opis więzienia, więzienia Millbank, które mieści w sobie tyle odrębnych żywotów i przybiera
tak osobliwy kształt, oddzielone od świata szeregiem
bram i krętych korytarzy. Czy papa zacząłby od jego
historii? Ja nie mogę tego uczynić, data bowiem, którą
usłyszałam ledwie dzisiejszego ranka, zdążyła wylecieć
mi z pamięci. Zresztą Millbank wydaje się tak wiekowe i niewzruszone, że trudno się oprzeć wrażeniu, iż
trwa w owym ponurym zakątku nad brzegiem Tamizy
od zarania dziejów, rzucając cień na poczerniałą ziemię.
17
Mógłby więc zacząć od wizyty pana Shillitoe w naszym
domu, która miała miejsce trzy tygodnie temu, lub też
od godziny siódmej tego ranka, kiedy Ellis przyniosła
mi szary kostium i płaszcz – ależ skąd, naturalnie papa
nie zacząłby opowieści od pani i jej pokojówki, od halek
i rozpuszczonych włosów.
Moim zdaniem zacząłby od bramy wiodącej do Millbank, którą przekracza każdy, kto udaje się na obchód
więzienia. Pozwólcie zatem, że uczynię podobnie: przy
wejściu wita mnie stróż, który zapisuje moje nazwisko
w jakimś wielkim zeszycie. Następnie strażnik prowadzi mnie pod wąską arkadą, skąd do samego więzienia
jest już tylko krok…
Lecz zanim to nastąpi, pochylam się nad spódnicą,
prostą, ale szeroką, która zahaczyła o wystający fragment żelaza lub cegłę. Zapewne ojciec nie zawracałby
sobie głowy szczegółami stroju, lecz ja muszę to uczynić, gdyż to właśnie wtedy unoszę głowę i napotykam
wzrokiem pięcioboki Millbank, którym ta nieoczekiwana bliskość nadaje potworny wymiar. Serce gwałtownie
bije mi w piersi i czuję przypływ strachu.
Tydzień temu dostałam od pana Shillitoe plan budynków więzienia i przypięłam go do ściany nad biurkiem. Szkic ma pewien urok: pięcioboki przypominają
płatki geometrycznego kwiatu albo pokratkowane pola, które kolorowaliśmy jako dzieci. Widziane z bliska,
Millbank tchnie nieopisaną brzydotą. Jest ogromne;
linie i kąty zawarte w murach i wieżach z żółtej cegły oraz oknach przysłoniętych okiennicami zdają się
chybione i przypadkowe. Tak jakby budynek powstał
pod wpływem koszmaru albo szaleństwa tudzież w celu
18
doprowadzenia jego mieszkańców do obłędu. Pracując
tu jako strażnik, sama z pewnością postradałabym zmysły. Kroczyłam niepewnie u boku przewodnika, rzucając
ukradkowe spojrzenia to za siebie, to znów na widoczny w górze skrawek nieba. Wewnętrzna brama Millbank
mieści się w punkcie przecięcia dwóch pięcioboków:
aby do niej dotrzeć, należy przejść po zwężającym się
pasku żwiru pod ścianami, które wyrastają z obu stron,
przywodząc na myśl zderzające się skały Bosforu. Cienie rzucane przez zażółcone mury mają sinoniebieską
barwę. Ziemia jest mokra i ciemna jak tytoń.
Wilgotna gleba przesyca powietrze kwaśną wonią;
kiedy minęłam bramę, którą natychmiast zaryglowano
za moimi plecami, zapach przybrał na sile. Wprowadzono mnie do małego, spartańskiego pomieszczenia
i kazano czekać. Patrzyłam na przechodzących strażników, którzy na mój widok marszczyli brwi i mruczeli
pod nosem, i czułam, jak serce tłucze mi w piersi. Gdy
wreszcie zjawił się pan Shillitoe, z ulgą chwyciłam go
za rękę.
–Jakże się cieszę, że pana widzę! – zawołałam.
– Zaczęłam się już obawiać, że strażnicy wezmą mnie
za nową więźniarkę, zaprowadzą do celi i tam zostawią
samą!
Pan Shillitoe wybuchnął śmiechem. Powiedział, że
w Millbank nie zdarzają się podobne nieporozumienia.
Ruszyliśmy razem w głąb więzienia. Pan Shillitoe
uznał, że najlepiej będzie od razu zaprowadzić mnie
do części dla kobiet, do biura naczelniczki albo przełożonej, panny Haxby. Po drodze tłumaczył, którędy idziemy; usiłowałam zestawić to z informacjami
19
uzyskanymi na podstawie planu, lecz układ więzienia
jest tak specyficzny, że wkrótce się pogubiłam. Wiedziałam, że nie weszliśmy na teren zakładu dla mężczyzn.
Minęliśmy tylko bramę prowadzącą doń od sześciokątnego budynku pośrodku terenu więzienia, gdzie mieściły się magazyny, sala operacyjna, gabinet pana Shillitoe
oraz biura jego urzędników, izba chorych i kaplica.
–Jak pani widzi – rzekł pan Shillitoe, wskazując
na widoczny za oknem rząd kominów, znad których
unosił się żółty dym, będących, jak wyjaśnił, kominami
pralni – jak pani widzi, tworzymy coś w rodzaju niedużego miasteczka! Jesteśmy całkowicie samowystarczalni. Zawsze powtarzam, że wytrzymalibyśmy oblężenie.
Oznajmił to z żartobliwą dumą; odpowiedziałam
mu uśmiechem. Lecz uczucie strachu towarzyszące mi
od chwili, kiedy zatrzaśnięto bramę, odcinając dopływ
światła i świeżego powietrza, nieubłaganie przybierało
na sile. Zdążaliśmy mroczną, skomplikowaną trasą, która uniemożliwiłaby mi samodzielny powrót. W zeszłym
tygodniu, w czasie porządkowania papierów w gabinecie
ojca znalazłam tom z rysunkami Piranesiego*. Studiowałam je przez blisko godzinę, rozmyślając o strasznych
scenach, jakie przyjdzie mi ujrzeć. Naturalnie rzeczywistość odbiegała od podsyconych fantazją oczekiwań.
Minęliśmy jedynie szereg czystych, bielonych korytarzy; na skrzyżowaniu każdego z nich witał nas strażnik
w ciemnym, więziennym uniformie. Ale owa schludność
* Giovanni Battista Piranesi (1720–1778) – artysta włoski, przedstawiciel neoklasycyzmu. Wsławił się cyklem „Carceri d’Invenzione”,
przedstawiającym lochy i więzienia, który wywarł duży wpływ na romantyzm oraz rozwój dwudziestowiecznego surrealizmu.
20
i podobieństwo korytarzy oraz ludzi budziły nieokreślony
niepokój: mogłabym ciągle wracać w to samo miejsce, sama o tym nie wiedząc. Rozbrzmiewające tu dźwięki również wywołują przygnębienie. Strażnicy stoją przy furtach, które należy odryglować, uchylić na skrzypiących
zawiasach, po czym na powrót zatrzasnąć i zaryglować:
puste korytarze odbijają echa otwierania pozostałych
furt, szczęk zamków oraz rygli, zarówno tych bliskich,
jak i dalekich. Jednym słowem, więzienie zdaje się tkwić
w sercu nieustannej miejscowej burzy, która powoduje
nieprzyjemne dzwonienie w uszach.
Dotarliśmy wreszcie do wiekowych wrót z kołowrotem, będących wejściem do żeńskiego więzienia. Zostaliśmy powitani przez strażniczkę, która dygnęła przed
panem Shillitoe. Była to pierwsza napotkana tu kobieta,
dlatego przyjrzałam jej się bardzo uważnie. Dość młoda, blada i poważna, nosiła strój, który wkrótce miałam
uznać za typowy dla pracujących tu kobiet: szarą, wełnianą spódnicę, czarną mantylę, szary czepek z niebieską lamówką oraz czarne, toporne trzewiki na płaskiej
podeszwie. Podchwyciwszy moje spojrzenie, ponownie
dygnęła.
–To panna Ridley, strażniczka – wyjaśnił pan Shillitoe, po czym dodał, zwracając się do panny Ridley:
– A to panna Prior, nasza nowa wizytująca.
Ruszyła przed nami i usłyszałam brzęk metalu: jak
wszyscy strażnicy nosiła szeroki, skórzany pas z mosiężną klamrą, przy której wisiał pęk lśniących, więziennych kluczy.
21