Felietony trójki uczniów z Kluczborka
Transkrypt
Felietony trójki uczniów z Kluczborka
Przemysław Pajor Czy upraszczanie jest grzechem? Lubię odwiedzać moich dziadków. I to nie tylko w tym czasie, gdy zachodzi do nich nasz miejscowy „pan Edziu – listonosz” z „rentką dla seniorki”. Jeżeli jednak czasem waham się przed wizytą, to (naprawdę) nie z tego powodu, że mityczny „Edziu” pojawi się dopiero za kilka dni... Skąd więc od czasu do czasu pojawia się u mnie niechęć do odwiedzania dziadków? Wyjaśnię to, opisując jedno z ostatnich spotkań. Zostałem wtedy zmuszony zjeść obiad w towarzystwie nie tylko rodziców moich rodziców, ale również przy włączonym telewizorze, najlepszym i nieodłącznym dziadkowym kompanie. Bo nie wspomniałem jeszcze, że mój dziadek bardzo, bardzo żywo interesuje się polityką i nie może przegapić ani jednej prowadzonej w studiu dyskusji prowadzonej przez „miłą panią z telewizji” ! Zwykle uciekam przed tym jak przed ogniem, a jeden z niewielu wzorów matematycznych, który znam na pamięć, to: mój dziadek + polityka w telewizji + ja = nieuchronne zejście na temat moich poglądów + próba przekonania mnie, że są nieprawidłowe. Tym razem ewakuacja nie była jednak możliwa (wiadomo: świąteczne kolędowanie!). Przechodząc przez próg dużego pokoju, wiedziałem już, że kości zostały rzucone. I to nie tylko te na talerzu (kiedyś składały się na pokaźną kurę). Na początku grałem na czas, zagadując dziadka na temat wydarzeń ze szkoły i wyliczając cały katalog rzeczy, które powinniśmy naprawić w moim rowerze (mój Boże! to rower ma aż tyle części?!). Myślałem, że wszystko idzie dobrze, bo dziadek nie znajdował pauz pomiędzy moimi przydługawymi zdaniami (nie chcę powiedzieć, że Rej czy Reymont mogliby u mnie terminować, ale dzielnie z nimi konkurowałem w budowaniu wypowiedzeń bardzo wielokrotnie złożonych). Lecz wtedy babcia podała nam zupę, rzucając nieśmiertelne i u niej w domu kanoniczne: „Kto umie czekać, wszystkiego się doczeka”. Łapczywie chlipiąc ulubiony barszcz, zaniedbałem nieco swój misterny plan odebrania dziadkowi szansy na to, by poruszyć jakiejkolwiek kwestie polityczne. I zaczęło się: - To co, Przemek, podoba ci się ta nowa władza? Bam! Jedno pytanie i już po mnie! Z jednej strony pędzi na ciebie pociąg towarowy, z drugiej czołg. Co możesz zrobić? Wykopać tunel? Wiedząc, że każda odpowiedź inna niż twierdząca doprowadzi do kłótni, ale chcąc przy tym zachować resztki godności, powiedziałem: - Niektóre ich pomysły podobają mi się, a co do innych mam wątpliwości. Dziadek już ruszał do ataku, ale z posiłkiem (dosłownie i w przenośni) przyszła babcia. Podane przez nią kopytka zabawnie kontrastowały z przemawiającym właśnie w Sejmie posłem o nazwisku Pięta. Ten smutny człowiek, wciąż podkreślający, że źle się działo w państwie polskim (kto kogo kopiował: Pięta Szekspira czy na odwrót?), przypomniał mi jedną z maksym Juliusza Cezara: „Uważajcie na ludzi, którzy się nie śmieją – są niebezpieczni”. Kopytka nie trwają jednak wiecznie. Dziadek zjadł i... po 5 minutach zostałem „przekonany” do bezbłędności rządów nowej partii przewodniej. Postanowiłem, że chociaż kompot będzie mój i nie odzywając się, wypiłem go. A dziadek pokiwał głową. Nie miał nic do powiedzenia? Chyba raczej uznał, że przecież będą kolejne obiady, kolejne barszcze i kopytka, a wtedy znowu przypuści szturm. A ja poczułem się jak Cezar pod Zelą: Przybyłem, zobaczyłem, zwyciężyłem(?). Dwóch pierwszych czasowników jestem pewien... Jednak na poważnie: moje milczenie nie wynikało z tego, że dziadek przekonał mnie. Tak naprawdę już dawno zauważyłem, że dyskusja z ludźmi, którzy są w 100% pewni swoich poglądów (nieważne, czy mają rację, bo oni tę rację po prostu MAJĄ), prowadzi do niczego. Gdy ktoś się „okopie” na swoim stanowisku, nie sposób go przekonać i jeśli fakty są przeciw niemu, tym gorzej dla faktów. Taką postawę wytłumaczył prof. Andrzej Zybertowicz: „[…] gdy jakieś przekonania stają się częścią naszej tożsamości – dzieje się to najczęściej automatycznie [...]. Jeśli wyczuwamy – nawet podświadomie – zagrożenie dla poczucia własnej wartości, to odrzucamy pewne informacje. Jeśli ktoś uwierzył, że zbawcą Polski jest Jarosław Kaczyński, a ktoś inny, że geniuszem polityki jest Donald Tusk – i taka wiara stała się częścią jego tożsamości obywatelskiej – to nawet najlepiej udokumentowane argumenty pokazujące, że dany przywódca nie jest tym, za kogo się go uważa, są odrzucane”. * Jak to więc jest? Z jednej strony – nasz umysł wymyślił całki (bo chyba nie istnieją?), laser, loty w kosmos i tysiącemilionyniewzykłychrzeczy, ale ze strony drugiej: gdy do białoczarnego obrazu wkradają się jakieś szarości, od razu je eliminuje, aby nic nie zakłócało zerojedynkowej wizji świata. Co z tym zrobić? Chociaż czasem jeszcze się buntuję i zbieram się do dyskutowania, to coraz częściej łapię się na takim myśleniu: „Chyba nic nie rób: Paryż wart jest mszy, a barszczyk wysłuchania pogadanki o tym, że jedni „oni” to złodzieje, komuniści, cykliści itp., a drudzy „oni” zaś to mohery, średniowiecze i oszołomy”. Pijmy więc barszcz, po nas choćby potop! Anna Frankiewicz Ludzie i pszczoły Podobno pszczoły widzą tylko trzy kolory. A my przecież jesteśmy od pszczół lepsi (i to nie tylko w kwestii rozróżniania barw). Jednak mnie się wydaje, że przeciętnemu człowiekowi świat wcale nie prezentuje się nawet w odcieniach szarości. I niezależnie od tego, co lubią powtarzać ci z bohaterów filmowych, których sumienia nie są najczystsze (i dlatego mówią: „tak, ale...”, przy okazji znajdując sto tysięcy różnych argumentów za tym, że mieli prawo dopuścić się jakiegoś świństwa), dla większości z nas świat jest biało-czarny. Dotyczy to zwłaszcza młodych ludzi – mnie też. Myślę, że ludzie nie są zbyt skomplikowani i z natury wybierają te rozwiązania, które są dla nich jak najprostsze. A wiadomo, że wybór między „tak” a „nie” jest zdecydowanie łatwiejszy niż dopuszczenie obu opcji z multum dodatkowych warunków. Ludzie w ogóle niespecjalnie lubią warunki (dotyczy to nawet gramatyki: pamiętam, jak męczyłam się przy angielskich trybach warunkowych!), bo te za bardzo wszystko utrudniają. Ale czasem na kompromis iść trzeba. I tu pozwolę sobie posłużyć się własnym przykładem. Mam osiemnaście lat i chcę się buntować przeciwko wszystkim i wszystkiemu. Tyle że zamiast uciekać z domu i podpalać budynki, tylko farbuję włosy... Wprawdzie babcia trochę kręci nosem, ale nic nie mówi o usuwaniu mnie z testamentu. Jak widać – przynależność do społeczeństwa jest wygodna, ale już zasady, które na jego funkcjonowanie pozwalają – niekoniecznie. Bo społeczeństwo co prawda zapewnia bezpieczeństwo, ale wymaga za to przestrzegania prawa, norm, dress code'u i podobnych rzeczy. W ten sposób, zaczyna nam się tworzyć błędne koło: kiedy wybieramy wygodę, wybieramy też społeczeństwo, a więc niewygodę. No, chyba, że ktoś ją wybierze na samym początku albo mu z tymi wszystkimi norami naprawdę wygodnie. Ale to mi zupełnie nie pasuje do tezy, więc nie będę się nad tym rozwodzić. Ostatecznie – wcale tak nie jest, jak stwierdziliśmy wcześniej, że jest (to znaczy: nie wycofuję się z tego twierdzenia o pszczołach!). A to dlatego, że umysł każdego człowieka jednak trochę inaczej działa i inaczej pojmuje wygodę. Rozwodzenie się nad każdą opcją wydaje mi się raczej niewygodne. Tym bardziej, że już zmarnowałam na to trzy całkiem dobre akapity. Alicja Jaszcz Się opłaca... W Internecie jest jednak wszystko! O rany... napisałam to? A przecież jeszcze kilka dni temu z pewną taką pogardą myślałam o tych, którzy uważają, że poza siecią nie istnieje nic. Jednak gdy w chwili szału (a właściwie – nudy) wpisałam w wyszukiwarce frazę: „Czy to warto?”, pojawił się link do wykonywanej przez Chór Juranda piosenki Mariana Hemara, a później dziesiątki wypowiedzi na forach i dziesiątki artykułów, które już na serio deklarowały, że: Kochać nie warto, lubić nie warto, Znaleźć nie warto i zgubić nie warto, Przysiąc nie warto, uwierzyć nie warto, Chodzić nie warto i leżeć nie warto, Pieścić nie warto, pobić nie warto, Stracić nie warto, zarobić nie warto, Sprzedać nie warto, Kupić nie warto... A więc (czy to warto przejmować się, że „nie zaczyna się od więc”?): - Nie warto się odchudzać, bo i tak dopadnie nas efekt jo-jo. (Wszystkie moje starania poszły więc na marne! Już nie cieszę się ze straconych kilogramów, boć przecież za chwilę znowu będę gruba). - Nie warto się uczyć, bo i tak nie otrzymamy dobrej pracy. (Może rzeczywiście lepiej zostać w domu i nie chodzić do szkoły? Miałabym okazję uskutecznić swój biznesowy plan manicurzystki). - Nie warto zawodowo zajmować się robieniem manicure. (Ponieważ nie opłaca się w Polsce otwierać własnego biznesu). - Nie opłaca się w Polsce otwierać sklepu. (Ta informacja przeraża: chyba to nie jest możliwe, że przetrwa tylko handel wymienny (co ja wymienię?) lub zakupy robione na Allegro. Odpadłaby przyjemność przymierzania ciuchów!). - Nie opłaca się produkować wieprzowiny. (Biedne świnie, nie będą mogły się rozmnażać. Biedni my: na obiad tylko kotlety sojowe lub naleśniki. A na kolację? Musi coś być, bo przecież nie warto się odchudzać). - Nie warto karmić piersią. (No cóż, lepiej zainwestować w silikonowy biust. Kobieta czuje się wtedy seksowna, a to, że maluch nie pozna smaku prawdziwego mleka, to sprawa drugorzędna). - Nie opłaca się pracować, lepiej iść na zasiłek. (Nie orientuję się, czy za ten zasiłek można jechać zimą na narty, a latem do Grecji. Chętnie zrezygnuję z pracy i będę podróżować, ale za co, skoro moja babcia mówi, że nie warto oszczędzać, więc na spadek nie mogę liczyć. Może bogaty mąż? Chociaż przecież nie warto się zakochać...). Szukam dalej w internecie. Ooo... jest coś ciekawego! Opłaca się sadzić ziemniaki. Jestem w szoku. Jednak gdy dokładnie wczytałam się w artykuł na forum rolniczym, okazało się, że to opinia chińskiego rolnika. Naszemu zatem kartofle się nie opłacają... Nie, to nie ma sensu. Zamykam laptopa. Zamykam też oczy i przekonaniem graniczącym z pewnością (skąd ja to wzięłam?), z lekkim szczękościskiem sylabizuję: Wie-rzę że war-to ma-rzyć, być ży-czli-wym, mieć przy-ja-ciół, ro-dzi-nę, u-czyć się, być szczę-śliwym i za-ko-chać się (aleniewmuzyku,boprzecieżonitraktująkobietyinstrumentalnie – to ostatnie powiedziałam już jednym tchem). Myślę więc, że pośród wszystkiego co podobno nieopłacalne, opłaca się być prawdziwym człowiekiem. Rację miał prof. Władysław Bartoszewski, mówiąc, że: „Warto być uczciwym, choć nie zawsze się to opłaca. Opłaca się być nieuczciwym, ale nie warto“.