Kulturystyka 10

Transkrypt

Kulturystyka 10
Kulturystyka 10
2001: ODYSEJA KOMICZNA
No i mamy – kto by się tego spodziewał – rok 2001. Trzecie tysiąclecie i XXI wiek. Teraz
już naprawdę, bo przed rokiem to była tylko „rozgrzewka”. Niestety, świat nie wygląda
tak, jak w pamiętnej „Odysei kosmicznej” Stanleya Kubricka. Ale kultowy film powstał w
roku 1968, a optymizm był jeszcze wtedy wielki. Kosmiczny.
„Odyseja” zapisała się w dziejach kinematografii wieloma rzeczami – rozmachem,
enigmatycznym przesłaniem i efektami specjalnymi, które przyniosły jej zasłużonego Oscara.
Ale były też pojedyncze sceny, które doczekały się kultowego statusu. Prolog (jego akcja
rozgrywa się – bagatela – przed czterema milionami lat), w którym pod wpływem tajemniczego
obelisku z kosmosu nasi praojcowie, małpy człekokształtne, odkrywają zabójczą moc narzędzia
z kości i przechodzą z wegetarianizmu na kanibalizm. Jednym słowem postęp przyszedł do nas
z gwiazd.
Potem następuje słynny wyrzut kości w powietrze i lądujemy w naszych czasach. Tajemniczy
monolit pojawia się na księżycu (Amerykanie ukrywają ten fakt przed Rosjanami) i wydaje z
siebie przeraźliwy dźwięk, ukierunkowany w stronę Jowisza. Pamiętajmy, że film powstał w
czasie ostrej rywalizacji obu „gwiezdnych mocarstw”. Dramatycznym wydarzeniom towarzyszyła
muzyka dwóch panów Straussów, których od tamtej pory część osób odróżnia. Jeden napisał
„Tako rzecze Zaratustra”, drugi zaś „Nad pięknym, modrym Dunajem” (połączenie obu tytułów
to pomysł na pastisz).
Następuje lot załogi na Jowisz, ale po drodze psuje się pokładowy komputer HAL (w maszynie
obudziło się poczucie tożsamości – zjawisko niepokojące wielu decydentów także u ludzi). Na
końcu następują najbardziej kultowe sekwencje filmu – niejasne, acz fascynujące, wizje
kosmonauty na granicy przestrzeni i czasu. „Psychodeliczna” widownia końca lat 60-tych miała
istny bal – na ekranie pojawiają się oceany świateł. Bohater odnajduje siebie w wieku stu lat w
sypialni a la Ludwik XVI i jesteśmy świadkami rozmowy obu postaci, do której włącza się
obelisk z gwiazd. Jasne? Jeżeli nadal niejasne, to zdradzę rozwiązanie tej zagadki: embrion o
twarzy kosmonauty dryfuje w próżni w kierunku Ziemi! I już nawet dziecko wie, o co chodziło.
Podczas finałowych scen filmu hippisi kładli się w amerykańskich kinach na podłodze przed
pierwszym rzędem krzeseł i odjeżdżali na halucynogenach. To był dopiero „totalny odlot”!
Sprawy przybrały tak niebezpieczny obrót, że w nieudanej drugiej części filmu, „2010”
(nakręconej w roku 1984 bez udziału mistrza Kubricka), wprowadzono na pokład… radziecką
kosmonautkę! Kto inny pokonałby potwora z gwiazd? Nic dziwnego, że Walentynę Tierieszkową
wybrano Kobietą Stulecia.
Po „Odysei” wszystko w kinie science fiction wyglądało dość niemądrze (albo raczej: nie dość
mądrze). Dlatego tak trafnie wypadły na tym tle „Kosmiczne jaja”, reżysera-prześmiewcy Mela
1/2
Kulturystyka 10
Brooksa. Tam już sama czołówka wyczerpywała Oscary za efekty specjalne (albo raczej:
specjalnej troski). A potem zaczęło się pomieszanie gatunków. „Obcy” to Hitchcock na orbicie.
Ponętna „Barbarella” (młodziutka Jane Fonda) robiła na orbicie strip tease, a w dodatku w
stanie nieważkości. „Gwiezdne wojny” całe były nieważkie, ale prawa fizyki w komiksach nie
obowiązują. Zaś kolejne epizody filmu „Star Trek” przenosiły nas w odległe galaktyki, gdzie
„ufoludki” mówią po angielsku. „Bliskie spotkania trzeciego stopnia” Spielberga to najlepszy film
przedstawiający kontakt człowieka z istotami pozaziemskimi. Przypominam, że bliskie spotkanie
czwartego stopnia (ostatniego), oznacza stosunek płciowy z obcym przybyszem.
Bardziej kultowe okazało się jednak „E.T.” – przez Amerykę przetoczyła się jak fala moda na
układanie kilometrowych napisów z kamieni (widocznych z orbity Ziemi!), zachęcających
sympatyczną paskudę do powrotu na naszą planetę. Oczywiście E.T. nie miał na to ochoty, a
przecież widział tylko Kalifornię. Możemy sobie wyobrazić, co by się działo, gdyby wylądował w
kieleckim albo na Syberii – byłaby z tego już nie Odyseja, a „Syberiada”. I chyba ani komiczna,
ani kosmiczna – przyziemna…
Spielberg sam wymyśla swoje rekiny i „ufoludki”, Kubrick posłużył się książką. Ale poza Arturem
C. Clarke, autorem opowiadania The Sentinel („warta”, lecz jak warta – nie jak ubezpieczalnia),
które posłużyło za literackie tworzywo „Odysei kosmicznej”, niewielu autorów science fiction
miało szczęście do adaptacji. Wielkim przegranym jest Lem, którego prozę najpierw uśmiercano
w kinie koprodukcjami z NRD i ZSRR, a potem przybito gwóźdź do trumny rękami wielkiego
skądinąd Tarkowskiego (film „Solaris”). Jaka szkoda, że to właśnie Stanley Kubrick nie zabrał
się za Lema…
Niewiele większy pożytek miał Frank Herbert z ekranizacji kultowej „Duny”. Tym razem w
starciu z kosmicznym kinem poległ sam David Lynch. Długość prologu do tego mętnego
widowiska mogła konkurować z „Kosmicznymi jajami”, ale kiedy akcja zaczyna się w roku
10991, wypada napomknąć, co działo się w międzyczasie, prawda? Niestety – sam film był bez
jaj i nie zmienił tego nawet udział Stinga.
Ale wróćmy na Ziemię. Jak w klasycznej „Planecie małp”, w którym to filmie astronauta
nieświadom powrotu z gwiazd („Powrót z gwiazd” to tytuł powieści Lema, której na szczęście
nikt dotąd nie sfilmował), zastaje naszą planetę we władzy… szympansów. Coraz bardziej
skłaniam się ku refleksji, że nie byłaby to, być może, najgorsza zamiana. Ale trudno. Jakimś
cudem mamy już to całe trzecie tysiąclecie, XXI wiek i w ogóle 2001. A jak wygląda nasza
„Odyseja kosmiczna”?
Nadal stosujemy narzędzia i jemy mięso. Nie boimy się komputerów pokładowych, ale też
daleko nam jeszcze do lotu na Jowisz. Wciąż podrygujemy na dźwięk walców Straussa. I dalej
nie mamy bladego pojęcia, co począć z obeliskiem z gwiazd.
[URODA, 2000]
2/2