PProcesy artystyczne

Transkrypt

PProcesy artystyczne
PProcesy
artystyczne
Marek Sołtysik
Materiał dowodowy
wpłynął... do kanalizacji
– Dziś jest bardzo zdenerwowany. Muszę
go uspokoić – wyjaśniła Izabela Komorowska.
W chwili bowiem, gdy się wsunęła do kuchni i wsypała proszek z aptecznej saszetki do
kwaśnej śmietany, którą były polane pierogi
z borówkami w deserze przeznaczonym dla
męża – spostrzegła uważny wzrok służącej,
Franciszki Kulkówny.
Mąż, przy stole w jadalni, już po zupie i drugim daniu, kończył się awanturować. Może
tylko zrobił sobie przerwę. Tego słonecznego
popołudnia, 17 lipca 1922, pojawił się w domu
ani bardziej, ani mniej „poderżnięty”, niż to się
działo od trzech lat, odkąd z wojny wyszedł
wprawdzie cało, ale z duszą podziurawioną jak
rzeszoto. Bardzo krzyczał.
Zdemobilizowany (mundur i szabla w szafie) powrócił Zdzisław Komorowski do zajęć.
A był właścicielem drogerii przy ulicy Floriańskiej w Krakowie. Świetny punkt. Żona,
Izabela z Dębowskich, którą poślubił w 1905,
dbała wprawdzie o firmę przez pięć lat jego
nieobecności, ale nie dbała o ludzkie języki.
Siła wyższa odebrała jej na tak długo możliwość pożycia z mężem (i to w kwiecie wieku,
czas stracony nie wróci), a ona sama, cóż, nie
nadaje się na ofiarę, ma wolną wolę, jest nie
tylko ponętna, lecz także namiętna, nie powin-
na zduszać swoich pragnień, także w sensie fizycznym. Zresztą lekarze odradzali ascezę.
Żona więc aż tak przywykła do luźnego
stylu życia, że powrót męża wprawdzie zauważyła, ale nad sam na sam z tym panem
steranym wojną przedkładała towarzystwo
mężczyzn młodszych, radosnych, zabawnych. Już nie tak, jak przed wojną, dbała o ich
gniazdo, rezydencję w świetnie utrzymanej,
gustownej kamienicy w zdrowszym rejonie
Krakowa, przy zacisznej ulicy Zyblikiewicza.
Doszło do tego, że łączyło ich już tylko istnienie
Marii, dorastającej córki, wspólna drogeria…
właściwie niemało. Przed wojną małżonkowie
razem spędzali popołudnia, mieli wspólne
grono znajomych, podobne zainteresowania,
może niekoniecznie książki, ale na pewno kino,
niekiedy pokazywali się w teatrze. Gdy Zdzisław Komorowski stracił nadzieję na powrót do
dawnego stylu życia, cóż miał robić? Buksować
tak? Szkoda nerwów. Upijał się więc. Od dwu
i pół roku codziennie.
Dziś awanturuje się na całego. Odrzuciwszy
sztućce, którymi jeszcze trochę grzebał w półmisku pieczystego, zanim zrezygnował z nałożenia sobie dodatkowej porcji, woła o pomoc
do ścian i do słonecznych okien (żona odsunęła się na wszelki wypadek), głosząc dzieje
213
Marek Sołtysik
swojego życia, które zmarnowała mu ta, która
przecież była dla niego stworzona… – Podejdź
tu, proszę, spójrz na mnie, popatrz uczciwie
w oczy, ha! Już nawet tego nie potrafisz? Może
i chwalebne, że postanowiłaś mnie nie oszukiwać! Lecz cóż ja mam zrobić, jak się innym ludziom pokazać, skoro ty, moja żona, afiszujesz
się, przesiadując wieczorami po kawiarniach
z tym lubusiem, który mógłby być twoim synem? Prowadzacie się, on tu pod nasz dom
podchodzi! A może, do jasnej cholery, jeszcze
będę miał honor go tu gościć?!
Pani domu ma dość, choć to, co mówi pan
domu, nie odbiega od prawdy. Lecz ile razy
jeszcze ma powtarzać temu nędznemu pijakowi, że wszczęła starania o separację? Że nie ma
zamiaru staczać się tak jak on. Że próbowała go
resocjalizować, że postępowała z delikatnością
z uwagi na jego traumę wywołaną przeżyciami
na froncie. Od pół roku jest z założenia twarda;
korzystając z pomocy przyjaciela, dwudziestoośmioletniego Karola Paciorka, syna właścicieli
lokali gastronomicznych, świetnie sobie radzącego w ciemniejszych stronach życia, zdobywa
takie ilości weronalu, które zebrane w kupę
mogłyby uśpić pół miasta, i w domu każdy
posiłek męża musi zawierać łyżeczkę odurzającego proszku. W szklance herbaty – weronal, w kwaśnym mleku – weronal. Pani domu
serwuje to nie zawsze osobiście, nieraz na jej
polecenie dosypuje służąca Kulkówna, która
(tajemnica poliszynela) spełnia wprawdzie zachcianki erotyczne nieszczęsnego pana, ale dochowując lojalności pani – ani słówka panu nie
szepnie o tych aptecznych proszkach. Zresztą
i dla Kulkówny tak jest wygodniej: pan po tych
medykamentach wydaje się półprzytomny, zachowuje się nieraz jak nieszkodliwy idiota.
Dosiadł się do pierogów, które mu osobiście
wniosła żona, tak świeża i zgrabna, że postronny obserwator pomyślałby: córka. Wgryzł się
z zapałem, lecz przeżuwszy kilka kęsów, odrzucił widelec i wrzasnął: – To jest gorzkie!
Podeszła do niego. – Zdzichu… to twoje
ulubione pierogi. Myślałam…Hm, ale jeśli ci
nie smakują… Frania może już zabrać talerz.
Pan nie będzie jadł.
214
PALESTRA
Zasłonił rękoma talerz. – Nie wykręcisz się!
– krzyczał – To jest gorzkie, ja już wiem, ty trujesz! To jest, a właśnie, ja wiem, coś ty mi dała!
A! – Patrząc badawczo, usiłował złapać żonę za
rękę. – Co się stało z morfiną, którą z końcem
czerwca przyniosłem do domu?
– Schowałam ją, jak prosiłeś.
– A teraz, w tej chwili, żądam, wyciągnij ją,
bo…
Spokojnie podeszła do szafy, wysunęła jedną z górnych szuflad i wyciągnęła kwadratowy
słoik z granatowego szkła. – Jest pełny – powiedziała.
Odetchnął. Na jego skinienie wyciągnęła
szklaną zatyczkę, wyciągnęła jedną z papierowych torebeczek, naderwała jej róg i na
koniec łyżeczki do lodów usypała szczyptę
kryształków. Podała mężowi, zażył, jeszcze
oblizał łyżeczkę, popił wodą i zabrał się do
pałaszowania tych tak strasznie gorzkich pierogów. – Legumina – pomrukiwał – obiad bez
właściwej leguminy nieważny.
Jadł długo, ale nie dojadł, pozostawił na talerzu trzy pierogi (żona poleciła służącej, żeby
je wyrzuciła do muszli sedesowej, jak zawsze
wszystko, czego pan nie dojada, służąca jakoś
zrobiła po swojemu i pierogi z gęstą śmietaną
wrzuciła do żarzącego się słabo paleniska kuchennego pieca), po czym wstał ciężko i ruszył
do szafy. Nagle błyskawicznie dopadł słoika,
wyciągnął napoczętą torebeczkę i już zamierzał
wsypać zawartość do ust – lecz wtem torebeczka znikła. Znalazła się w rękach żony, która
zachowując czujność, wykazała się świetnym
refleksem. – I to także natychmiast wysyp do
muszli! – wcisnęła torebeczkę w dłoń służącej,
wyciągnęła z szafy granatowy słoik i rzuciwszy
mężowi spojrzenie współczujące jednocześnie
i ostre, zamknęła się ze słoikiem u siebie. Czterdziestoletni – powlókł się jak chory starzec do
swojej sypialni. Drzwi nie domknął i służąca
zobaczyła, jak zrzuca on z siebie odzienie, odsuwa kapę i się ładuje do łóżka.
Zrobiła się godzina piąta po południu i pani,
jak zazwyczaj o tej porze, z radością opuściła
domowe pielesze. W przeciwieństwie do męża,
który gdyby mógł, jeździłby dorożką nawet po
1–2/2016
mieszkaniu, preferowała spacery. Z domu miała miłą trasę: do Plant, a potem już Plantami
przez Pijarską, św. Jana albo dla odmiany Sławkowską wprost do kawiarni Bisanza. Kwadrans
przyjemnego spaceru z dreszczykiem emocji:
znowu się spotka z Karolem. Przed nim ma
mniej tajemnic niż przed mężem w dawnych
czasach najlepszego pożycia.
Gdy u Bisanza Izabela Komorowska z Karolem Paciorkiem popijali sobie kawę i cointreau,
kilometr dalej, w mieszkaniu przy Zyblikiewicza ochrypły głos pana przerwał Kulkównie
błogie rozmyślania o dobrobycie niosącym
spokój. Rozwarła drzwi, zobaczyła pana Zdzisława pokurczonego pod kołdrą w tym jego
szerokim, jakby zrobionym na wyrost, łóżku
pod samym oknem, skąd rozciąga się widok na
jasną fasadę domu naprzeciw – w ramie, rzecz
by można, jasnej zieleni klonów. Podeszła, żeby
zasunąć story. Powstrzymał ją, chwytając za
rękę dłonią pokrytą lodowatym potem. Gdy się
upewnił, że żona wyszła na miasto, poprosił,
żeby najmilsza (jak ją nazywał, gdy byli sam
na sam) posiedziała przy nim. – Gazetę mi czytaj, no, dzisiejszego Ikaca… Czytaj, co tam już
uważasz, lubię twój głos, modulację…
– Tytuł: Wierzymy w Polskę. Piszą dalej na
pierwszej stronie: „Przeżywamy obecnie dni
krytyczne. Rozkiełzał się orkan walk partyjnych, fale demagogii wzniosły się tak wysoko
jak nigdy dotąd w Polsce, biją z furią o wątłe
ściany naszego państwowego gmachu”.
Ledwo zaczęła, pan zapadł w ciężki sen.
Poczytała jeszcze trochę dla siebie, zaciągnęła
story, pozbierała z krzesła i z dywanu części
garderoby śpiącego, żeby wyczyścić, obejrzeć,
czy zdatne na jutro, i wychodząc z pokoju, zamknęła za sobą drzwi.
Czternastoletnia córka państwa bawi na
letnisku z kuzynostwem. Właśnie przyszła
od niej kartka z widokiem morza, z Połągi
lub z okolic. „Dobrze, że mała nie musi być
świadkiem awantur, ona wprawdzie i tak
potrafi się odizolować w narożnym pokoju, jednym z sześciu w tym przestronnym
mieszkaniu, nie licząc służbówki z balkonem
na podwórze… ale zawsze to dla panienki
Materiał dowodowy wpłynął...
nieprzyjemne widzieć ojca przemykającego
w takim stanie”.
– Co ja zresztą do tego mam… – Nucąc tak,
robi sobie Kulkówna wieczorną kąpiel, wszak
pani wraca nie wcześniej jak o północy. Wtedy wręcz sobie nie życzy, żeby służąca kręciła
się po mieszkaniu. Teraz w domu cisza; czy
duszno? Gasi światło, uchyla drzwi na balkon,
do służbówki wpada rześkie powietrze i dochodzą głosy. „A, to ten młody odprowadza
naszą panią. Pan nie powinien mieć pretensji
o wieczorne rozrywki pani Izabeli, tak jak ona
przymyka oczy na nasz romans. Ale jakiż to
romans? Szkoda mych młodych lat na grzeszny
związek z panem niby kulturalnym, a w rzeczy samej z pijakiem i ofiarą pani Izabeli. Te
proszki, które ona daje mu potajemnie, mają
go uspokoić, żeby tak się nie awanturował po
pijanemu, a w istocie robią z niego gościa nie
do życia. Po wódce do południa i proszkach
po południu wieczorami jest odrętwiały. Przysypia, niekiedy potrafi się drapać przez parę
godzin, jakby go robactwo oblazło. Rano język mu się plącze. I jak w takim stanie ma się
pokazać pracownikom w drogerii? Jak? A tak,
że wypije dwie całe szklaneczki czystej wódki
i już się nie trzęsie, może zejść na dół, gdzie
od jedenastej czeka na niego dorożka. Co to
za życie. Niby nie można się dziwić pani, że się
interesuje innymi, ale z drugiej strony to ona
mu pomogła sparszywieć. On był na froncie
czy gdzieś indziej we wojskowości, w każdym
razie na wojnie, a ta przyprawiała mu rogi.
Wyśmiewała go, wyszydzała, kiedy wrócił. Na
co liczyła? Że mu nie przybędzie lat? A przecież kto ma wiedzieć lepiej, jak nie ja, że po
powrocie był z niego mężczyzna jeszcze całkiem-całkiem”.
Nazajutrz wstała o świcie, żeby w dziennym świetle sprawdzić, czy mu dobrze wyprasowała spodnie. O pół do ósmej ze spodniami
przewieszonymi przez rękę, ze świeżą koszulą i bielizną weszła do sypialni pana. Zdzisław
Komorowski musiał usłyszeć, jak go nawołuje
do wstawania, otworzył bowiem oczy – ale tak
na półtora milimetra, jakby powieka od tego
miejsca była zaszyta. Pobiegła do pani z wieś-
215
Marek Sołtysik
cią, że pan robi wrażenie nieprzytomnego. Już
wspólnie weszły do pokoju.
Izabela Komorowska patrzyła na poruszającą śpiącego, i Kulkówna, która nie bez obawy
zerknęła na nią spod oka, miała wrażenie, że
pani wygląda teraz jak ktoś, kto siedzi sobie
w kinie i spokojnie ogląda film.
Kulkówna znów lekko potrząsnęła leżącym.
– Trupek czy nie trupek? – zdumiona
usłyszała pytanie Izabeli. Po chwili jej lekkie
popchnięcie. Ku drzwiom. W kuchni pani wydała służącej dyspozycje gospodarskie. Kiedy
po półgodzinie Kulkówna po zakupach, zagotowaniu mleka i wody weszła do sypialni
pana i wybiegła stamtąd z ręką na ustach,
Izabela kazała jej zgłosić nagły wypadek do
pogotowia ratunkowego, a sama, już gotowa
do wyjścia, udała się… do adwokata. Nie było
jej w domu, kiedy lekarz pogotowia orzekł:
„Śmierć wśród niewyjaśnionych okoliczności” i zawiadomił o fakcie inspekcję policji.
Zwłoki polecił odesłać do Zakładu Medycyny
Sądowej.
Izabela Komorowska nie zdołała wyjechać.
Policjanci z wezwaniem do przesłuchania zastali ją w mieszkaniu, kiedy kończyła się pakować do drogi. Śledztwo policyjne. Pytana, przez
całą noc wypierała się choćby śladu własnego
udziału w tym, co się wydarzyło, twierdząc, że
mąż, co nie ulega wątpliwości, popełnił samobójstwo. Dopiero nad ranem – skonfrontowana
z Kulkówną – przyznała, że w ostatnim półroczu wsypywała mężowi do potraw „lekarstwo
przeciw pijaństwu”, ale czyniła to w trosce
o jego wyzdrowienie… Skąd otrzymywała te
proszki? (Chodziło o „Weronal 0,30”, po dwadzieścia torebek w jednym opakowaniu). Po
namyśle odrzekła, że recepty miała od znajomej, której nazwiska nie wyjawi. Zarządzono
aresztowanie Komorowskiej; odstawiono ją do
więzienia. W śledztwie zatrzymano Kulkównę.
W kuchennym piecu tkwiły trzy częściowo
zwęglone pierogi oraz opakowania proszków:
w jednym z nich drobna doza. W śmieciarce
– lekko tylko naddarta torebeczka z dużą zawartością morfiny i potargane pudełko z od-
216
PALESTRA
dartą etykietką apteki. Wszystko to złożono do
chemicznego zbadania.
W tym dniu sekcja sanitarno-policyjna,
w obecności lekarza miejskiego, dr. Weisberga,
podała samobójstwo jako przyczynę śmierci
Komorowskiego. „Serce powiększone, tętnice
zwapnione, w żołądku ślad zjedzonych pierogów. Worek sercowy wykazywał zmiany
charakterystyczne dla ludzi nawykłych do alkoholu, mięsień sercowy otłuszczony, a krew
płynąca we wszystkich naczyniach dowodziła,
że śmierć nastąpiła nagle”. Zatrucia nie stwierdzono – choć nie można wykluczyć, że Komorowski zmarł z powodu zatrucia alkaloidami,
związkami roślinnymi, które nie pozostawiają
po sobie śladu w przewodzie pokarmowym
i żołądku.
Sekcja nie wykazała jednak istotnej przyczyny śmierci i dlatego sędzia śledczy Droździkowski odesłał wnętrzności zmarłego do
zbadania chemicznego.
Nazajutrz po aresztowaniu Komorowskiej
przesłuchano Karola Paciorka. Ma dwadzieścia osiem lat. Podaje się za urzędnika redakcji
czasopisma-efemerydy „Wolne Słowo”. Izabelę Komorowską poznał w styczniu 1922.
Zamierzała kupić od jego rodziców kawiarnię
i restaurację przy ul. Długiej 24 za dwa miliony
marek polskich. (Orientacyjnie: filiżanka kawy
w kuracyjnej Krynicy kosztowała wówczas
w sezonie osiemdziesiąt marek polskich, gazeta codzienna – czterdzieści marek polskich).
Zawiązała się mocna nić sympatii; młodzi (nikt
by nie powiedział, że Izabela starsza) sprawiali wrażenie idealnie dobranej pary. Tak, kupował dla niej weronal, to on załatwiał recepty,
których ona w ogóle nie musiała oglądać,
wiedział, że te proszki działają uspokajająco
na męża przyjaciółki, nałogowego alkoholika,
w stanach upojenia dręczącego domowników
– i jest przekonany, że Izabela nie miała pojęcia
o ich szkodliwym działaniu.
Robiła starania w sprawie rozwodu z mężem, z którym przebywanie pod jednym dachem było udręką, a Paciorek udzielał jej rad;
z niejednego pieca chleb jadł (w śledztwie
wyszło na jaw, że był karany za oszustwa), to
1–2/2016
prawa trochę liznął, to medycyny, fałszowane
recepty podpisywał zamaszyście: „dr Pac…”,
poza tym cóż, z biegiem dni Komorowska
żądała odeń coraz więcej pudełek weronalu,
on więc się musiał wyspecjalizować w wypisywaniu (recte podrabianiu) recept. W zamian
udzielała mu pożyczek, a nawet, co się przedostało do prasy, „poręczyła wekslem pewien
dług swego kochanka”.
Kulkównę wypuszczono na wolną stopę,
służąca mogła więc uczestniczyć w pogrzebie
chlebodawcy, manifestacyjnym, z udziałem
tysięcy osób, może żądnych sensacji, a może
w odruchu współczucia oddających ostatnią
posługę ofierze bezsilnego już zbyt długo gniewu żony. Kto to może zresztą w tej chwili wiedzieć? Śledztwo wykaże, sąd osądzi. Wdowy
na pogrzebie nie było. Los uwięzionej podzielił Karol Paciorek, aresztowany pod zarzutem
udziału w zbrodni skrytobójczego zamordowania Zdzisława Komorowskiego.
Minęło pół roku. Jest koniec stycznia 1923,
sędzia śledczy przesłuchał wszystkie osoby
z otoczenia Komorowskich i Paciorka, czas
byłby, żeby prokuratoria wystosowała akt
oskarżenia – tymczasem powstają nieoczekiwane trudności: oto mimo licznych urgensów
sędziego oraz prezesa sądu karnego, Felca, Zakład Chemii Lekarskiej UJ do dziś nie przesłał
sądowi analizy jelit i żołądka, koniecznej do
końcowego orzeczenia!
Naukowcy tłumaczą, że „analiza napotyka
na szalone trudności” i słychać, że tak skomplikowanej ekspertyzy Zakład dotąd nie otrzymał
do wykonania.
Urgens, nagłośniony przez prasę, poskutkował: jest orzeczenie. Dwa arkusze zapisane
maczkiem. „Wyniki żmudnych badań chemiczno-lekarskich nad treścią żołądka i jelit
śp. Zdzisława Komorowskiego oraz pierogów,
które zjadł denat”. W oku znaleziono morfinę
i weronal, a nawet i strychninę. Śladowe ilości:
tylko dziesięciotysięczne ułamki… To zdaje
się być sprzeczne z rewelacjami Komorowskiej, że mąż sam się usiłował pozbawić życia.
Z drugiej jednak strony, dlaczego miało tak nie
być? Żona nie ukrywała, że zmarły wskutek
Materiał dowodowy wpłynął...
nieszczęśliwego pożycia małżeńskiego ostatnio kilkakrotnie ponawiał próby samobójcze,
a w przededniu zgonu podczas szamotaniny
ona sama wydarła mu saszetkę z taką ilością
morfiny, która mogłaby spowodować śmierć.
Inna sprawa, że służąca, która nadbiegła na
odgłos krzyków i przejęła saszetkę z ręki swej
pani, nie wiadomo dlaczego nie spełniła jej
polecenia i morfiny nie wysypała do zlewu,
lecz wrzuciła ją w opakowaniu do pieca kuchennego, w którym palenisko po obiedzie już
dogasało. Ta saszetka nawet się nie nadpaliła;
pozostał dowód uwiarygodniający zeznanie.
Nie można wystosować aktu oskarżenia!
Orzeczenie chemiczne odnosiło się bowiem
głównie do żołądka, który jednak – uwaga
– był oddany do zbadania bez treści! Niestety
tak! Po sekcji policyjno-sanitarnej treść żołądka została wylana! Jako zbyteczna… Znawcy
chemii, specjaliści analitycy, dla których treść
żołądka jest najważniejszym przedmiotem badania, nie dostali tej treści!
Zastanawiające.
Miasto poza tym wie, że za kulisami sprawy
karnej rozgrywa się bój o opiekę nad czternastoletnią Marią, córką Komorowskich… i o zarząd jej majątkiem.
Sędzia nie przychylił się do wniosku rodziny śp. Zdzisława Komorowskiego, która chciała pozbawić Izabelę Komorowską opieki nad
córką i odebrać jej zarząd masą spadkową.
„Ilustrowany Kuryer Codzienny” (popularny w Polsce Ikac, wydawany w Krakowie)
11 lutego 1923 donosi, że do przewodniczącego
Sądu Okręgowego, sędziego Błażeja Pawlika
(właśnie mianowanego prezesem krakowskiego Sądu Karnego, o czym z kolei informuje
„Czas”), wpłynął wniosek obrońcy Komorowskiej, dr. Bernarda Heskiego, o przybycie trybunału wraz z przysięgłymi do teatru Bagatela
celem obejrzenia genialnej kreacji Aleksandra
Węgierki, który w specjalnie wyreżyserowanym spektaklu Morphium będzie odtwarzał rolę
człowieka chorego na głód morfiny. Zdaje się,
że chodziło o uzmysłowienie sądowi stanu niemożliwej do opanowania bezradności bliźnich
w obcowaniu z narkomanem, który nie zdaje
217
PALESTRA
Marek Sołtysik
sobie sprawy ze spustoszenia czynionego bezwzględnie, z postępującym okrucieństwem.
Na marginesie: teatr Bagatela – którego nazwę
wymyślił sam Boy – należał do Mariana Dąbrowskiego, właściciela koncernu Ikaca, oglądanie spektaklu – o czym za chwilę – okaże się
niekonieczne, ale rozgłos Bagateli już poszedł
w świat, a poza tym sztuka Morphium wydaje
się tożsama z Morfiną L. Hercena, wystawianą
na polskich scenach, z kreacjami Idy Kamińskiej i Zygmunta Turkowa, w latach 20. XX w.,
m.in. wiosną 1926 w białostockim teatrze Palace. Hm! Sztuka Morphium (Morfium) mogła
być również sceniczną przeróbką scenariusza
filmowego autorstwa Maxa Jungke i Juliusa
Urgissa pod tym tytułem (według tego scenariusza powstał w Niemczech film Morphium
z premierą w 1919).
17 lutego prasa powtórzyła, jak się zdaje,
wieść gminną, że „w prokuraturze przygotowuje referent p. Stąpor akt oskarżenia przeciw Komorowskiej o otrucie męża Zdzisława,
śmiertelną dawką morfiny”, tymczasem nie
tak szybko i w ogóle nie tędy droga… Badania
chemiczne wykazały we wnętrznościach zmarłego 0,0015 gramów morfiny, a w pierogach
śladową (nawet bez orzeczenia cyfrowego)
ilość morfiny. We wnętrznościach i pierogach
znaleziono weronal.
Chemicy orzekli, że nie da się oznaczyć
ilości morfiny spożytej przed śmiercią. Innego
zdania byli lekarze sądowi, prof. Jan Stanisław
Olbrycht i dr Adam Grudzewski: „Zmarły miał
164 cm wzrostu, 65 kg wagi, żołądek i badane
wnętrzności ważyły 1 kg – wobec tego wykrytą ilość morfiny należy pomnożyć przez 65”.
W ten sposób Olbrycht i Grudzewski obliczyli
ilość morfiny rozmieszczoną w całym ustroju:
0,29. Dawka śmiertelna.
Otruty, ale…? Za mało, żeby przygotować
akt oskarżenia. Dowody bowiem ze śledztwa
wskazują jasno, że zmarły był nałogowym
morfinistą – i że żona dawała mu narkotyki
z jego zgodą – dla uspokojenia go po ekscesach
wywołanych alkoholizmem.
Pytanie: jaką rolę odgrywał Paciorek? Orzeczenie chemiczne, bezwzględnie precyzujące,
218
że przyczyną śmierci była morfina, nie weronal, od razu upraszcza sprawę w ten sposób,
że Paciorek, który nie dostarczał Komorowskiej morfiny, lecz weronal, nie może więc być
oskarżony przez przysięgłych o współwinę
w morderstwie dokonanym przez morfinę.
Dlatego obrońca Komorowskiej, dr Bernard
Heski, natychmiast po orzeczeniu chemików
zażądał wyłączenia sprawy Paciorka jako niepozostającej w żadnym związku z zarzutem
morderstwa.
W tej sytuacji prokuratoria, która uważała
w procesie Komorowską i Paciorka za nieodłączną parę, a znajomość z Paciorkiem jako
najsilniejszą poszlakę przeciw Komorowskiej,
teraz musi się liczyć z tym, że przed przysięgłymi proces Komorowskiej bez Paciorka byłby
kadłubkowy.
Mistrzowskie posunięcie adwokata Heskiego sprawiło, że z braku dowodów zaniechano
sprawy przeciwko Komorowskiej i Paciorkowi
o morderstwo.
Balon sensacji pękł. Z oficjalnego komunikatu: „Ponieważ więc prokuratoria – oparłszy
się na zeznaniach świadków dowodowych
– doszła do przekonania, że ani Komorowska,
ani Paciorek nie mieli zamiaru odebrania życia
Komorowskiemu, sprawę – która miała być
rozpatrywana w najbliższej kadencji sądowej – przekazano zwykłemu sądowi okręgowemu karnemu celem ścigania obwinionych
o występek z § 335 względnie o przekroczenie
z tegoż paragrafu, to jest o śmierć lub uszkodzenie ciała, zadane nieumyślnie, lecz przez
naruszenie ostrożności przy używaniu trucizn
i narkotyków”.
W sobotę 17 lutego 1923, po siedmiu miesiącach pobytu w więzieniu św. Michała, Komorowska i Paciorek znaleźli się na wolności.
* * *
Krakowianie mieli w świeżej pamięci zmiany, jakie wojna wyryła w psychice młodych
kobiet. Wyrwane z normalnego, pięknie ułożonego życia, przykładne małżonki z małymi
dziećmi, pozbawione opieki mężczyzny, który
musiał iść walczyć, łatwo się wykolejały. Tę
1–2/2016
kwestię natury, powiedzmy, społeczno-erotycznej znakomicie przedstawił Juliusz Kaden-Bandrowski: w wydanej w 1919 powieści
Łuk błyskawicznie zareagował na kołtuństwo,
jakie wylazło z krakowskich naukowców,
dziennikarzy, niektórych lekarzy i profesorów, oportunistów, mężczyzn z różnych powodów niezmobilizowanych, w twierdzy
Kraków przystępujących bez zahamowań
do młodych kobiet gorączkowo szukających
oparcia. Zdezorientowane, sądząc, że to tylko
na chwilę, damy wplątywały się w toksyczne,
chore i niebezpieczne związki z tymi, którzy
uniknęli bezpośredniego zetknięcia z wojną.
Współcześni (zwłaszcza ci mający masło na
głowie) uznali autora Łuku za gorszyciela. Ale
Materiał dowodowy wpłynął...
to nie powieść prozaika najwyższej próby była
pornograficzna – pornograficzna była przedstawiona w niej rzeczywistość. Dlatego tuż
powojenni krakowianie może niekoniecznie
potrafili wybaczać… lecz w każdym razem
bywali wyrozumiali w sprawach, w których
jednak wykroczenia czy nieprawości małżeńskie ściśle wiązały się z okrucieństwem wielkiej
wojny. I z jej skutkami. Do takiej wyrozumiałości nie było powodów za oceanem, toteż w 1923
w Chicago wykonano wyroki śmierci na kobietach z kręgu Polonii amerykańskiej, Marii
Tucholskiej (primo voto Siemiątkowskiej) i Tekli
Klimkowej, którym udowodniono zbrodnię
mężobójstwa w następstwie powolnego trucia
arszenikiem.
219