Hermann Kuhn (red.): Stutthof. Ein Konzentrationslager vor den

Transkrypt

Hermann Kuhn (red.): Stutthof. Ein Konzentrationslager vor den
Aleksej Karpiuk, w: Hermann Kuhn (red.): Stutthof. Ein Konzentrationslager vor den Toren Danzigs, ©
Edition Temmen, Bremen 1995, s. 117-119 (odpis, tłumaczenie: Pracownicy Muzeum Stutthof w Sztutowie)
Aleksiej Karpiuk
Urodzony 14 kwietnia 1920 koło Grodna
Numer wi niarski R 22854
W Stutthofie od 30 kwietnia do jesieni 1943 roku
Pochodz cy z Białorusi A. Karpjuk trafił do Stutthofu razem z ojcem i bratem. Rozpocz ł swoj ucieczk z obozu na
stacji kolejki w skotorowej w mie cie Tiegenhof (obecnie Nowy Dwór Gda ski).
„Do , wystarczy!”, krzykn ł na nas z góry ołnierz, który pełnił stra nad nasz grup . Zastygłem
w napi ciu. „Zej na dół na przerw ! Nast pnych 10 do góry! Ale szybko, wy…”.
Wszyscy odetchn li z ulg i zacz li załatwia swoje potrzeby przy cianie z boku peronu. Le ał tam
wła nie stos desek, na którym zebrali my si , jak na jakim podium. Ja samotnie ustawiłem si przy
ko cu stoj cego wagonu. Czy nadeszła ju ta godzina? To jest takie jakie za łatwe… Spracowane
r ce nie wykazuj adnego po piechu, siadam cicho mi dzy wagonami. Z przej cia nie wszedłem
na zderzaki, nogi si trz s . W ko cu zst piłem najpierw jedn nog na mocn stal, potem drug .
Teraz byłem w cieniu, nikt mnie nie widział.
Miedzy zderzakami przelazłem pod spód wagonu. Tutaj było naprawd ciemno. Zgi łem si jeszcze
bardziej. Na peronie wida czyje nogi. Jaki kawałek elaza uderzył mnie w głow , z bólu przed
oczami zobaczyłem gwiazdy. Zielona torba zsun ła mi si z pleców na brod , zapl tuj c si mi dzy
r kami. Złapałem j w z by i czołgałem si , czołgałem, czołgałem…
Czy rzeczywi cie do tego momentu nic nie zauwa yli? Im dalej oddal si od stra y, tym wi ksze
s moje szanse na ratunek. R ce bol , kolana doskwieraj , guz na głowie goreje, a ja próbuje
czołga si na łokciach; prawa noga, lewy łokie , prawy łokie , lewa noga…
Wydawało si mi, e czołgałem si cał wieczno . Ten poci g mógłby ju dawno si sko czy ,
wystarczy! Obróciłem si na prawo, prze lizgn łem mi dzy kołami na jasno o wietlon stron ,
rozejrzałem si . W pozycji lez cej nie mogłem zorientowa si gdzie jestem i co gdzie si znajduje.
Acha, dworzec, budynki s tam! Niech to, wyszedłem o całe trzy wagony za wcze nie? Co robi , z
powrotem przecisn si pod koła? Za pó no! „Sta !”. „Sta !”, krzycz ołnierze, daleko poza
miejscem, gdzie wg mojego mniemania powinni si znajdowa . Jednak krzyki na pewno dotycz
mojej osoby, i ju biegn w moim kierunku – słycha gor czkowe st panie ich butów. To tylko
jednak jeszcze bardziej nakłaniało do działania. Wstałem na nogi. Przede mn był jaki rów, dalej
jaki płot. Nieco dalej wida było mały dom, zaro la i nadchodz cy zmierzch. Zacz łem biec,
przeleciałem dobry kawałek w powietrzu i wyl dowałem na drugim brzegu. „Peng”, słycha było z
tyłu odgłos kuli karabinowej.
Dostałem g siej skórki na ramionach i karku – polowali na mnie. Zebrałem si w gar ,
przeleciałem ponad płotem… uciekałem dalej. Dotarłem do ciemno ci, w rodku zaro li. eby nie
zosta postrzelonym, zmusiłem si do bezruchu i wyciszenia. nie szukaj mnie. Zanurzony niekiedy
przez chmury w ywym srebrze, przyjacielsko wiecił w moim kierunku ksi yc. Cisza. Wiał
o ywczy wiatr, drzewa szumiały przyjacielsko. Wagony z deskami, wi niami i SS-manami były
daleko, nie tak straszne, jak by si w ogóle mogło wydawa . Opanowała mnie fala nieopisanej
rado ci. Odetchn łem pełna piersi , rozło yłem tak e ramiona, zdj łem za ciasn kurtk i było mi
lekko, lekko! Wyszedłem na otwart przestrze . Przede mn le ały budynki jakiego innego
dworca. Były tam tak e perony. Na nich przesuwały si w moim kierunku dwa cienie z lampami. W
kilka chwil zdałem sobie spraw , e chodzi tutaj o starych kolejarzy, których nie trzeba si ba .
1
Przyspieszyłem jeszcze kroku, wiedz c ju co mam zrobi . Szedłem im prosto pod nos, eby mnie
zobaczyli, dokładnie w miejsce, gdzie tliły si dwa ogniki, obróciłem si w lewo, stan łem na ich
trasie.
Patrzyłem na nich, oni na mnie, milczeli my. Instynkt samozachowawczy zacz ł odgrywa swoj
rol . Ze wszystkich sił starałem si rozpozna mo liwo ci starszych, ich słabe siły, rozpoznałem
dokładnie, gdzie musz uderzy , eby obaj upadli karkiem na szyny – w pier , nieco poni ej szyi!
Obaj kolejarze wyczuli moje zamiary, przeszli w milczeniu i szybko dalej – zostawili mnie w
spokoju.
Przede mn otwarte pole. Wysokie, roz wietlone przez ksi yc niebo, suchy i o ywczy wiatr, jak
równie kompletna cisza nie były ju dla mnie obce. Były ju starymi znajomymi, zaufanymi i
bliskimi. Było ju prawie całkiem ciemno. Próbowałem si uspokoi , nie przymuszaj c si do
marszu. Zadziwiaj ce. Im bardziej oddalałem si od stra ników, tym mniejsz rado czułem.
Nieprzyjemne, ale to fakt: na pewna chwile wróciłem my lami do Stutthofu. Prawdopodobnie
dlatego, e ko czył si pewien okres w moim yciu. W dołach przy krematorium wiatr rozwiewał
popioły i ko ci znajomych, przyjaciół. W barakach pozostali chorzy i słabi. Niektórzy z nich nie
prze yj tygodnia bez mojej pomocy. Jeszcze jedna niewiadoma, co spotka Schreibera
Zuckermanna, który mnie polecił do pracy w Tiegenhofie. Tysi ce b d stały w cienkich kurtkach
cał noc w rz dach i kolumnach w zimie przed barakami, przeklinaj c mnie i mój cały ród, podczas
gdy SS-mani z psami b d szuka uciekiniera. I do tego najgorsze z wszystkiego: porzuciłem
mojego brata.
Po udanej ucieczce A. Karpiuk przył czył si do partyzanckiego oddziału „Kaktus Kalinowski” na Białorusi.
W Mi sku, gdzie wezwano mnie do zło enia sprawozdania, miałem nieoczekiwane spotkanie.
Mi sk jako miasto wówczas praktycznie nie funkcjonował jako miasto. Białoruski sztab
partyzancki został przeniesiony do wsi Losyca. Tysi ce ołnierzy przebywało w chatach
poło onych w le cych w pobli u wsiach. W jednej z takich chat kazano mi si wła nie ulokowa .
Ka dy przeprowadzony akt sabota u musiał mie zało on osobna teczk sprawy, w ten sposób
dokumentowano równie spotkania z Niemcami. Trzeba było wypełnia do tego formularze z list
uczestnicz cych ludzi oraz odpowiedni rejestr u ytej broni – wszystko to zabierało wiele czasu i
czyniło koniecznym, aby sp dzi w takich warunkach kilka tygodni.
Pewnego razu jadłem w partyzanckiej kantynie obiad. Przy oknie, plecami do mnie, do kucharza z
pro ba o dokładk przypochlebiał si jaki wyro ni ty młodzieniec. Po akcencie rozpoznałem w
nim Niemca. W ród partyzantów było tak wielu ludzi z zagranicy, e nie przywi zał bym do tego
wi kszej uwagi, gdyby nie to, e głos wydawał mi si jako znajomy. Niemiec odwrócił głow , i
zamarłem. Przede mn stał znany mi ze Stutthofu Richard Schultmann, wi zie polityczny, młody
komunista z Insterburga (obecnie: Pisz). „Richard?” – „Alex?”. Prawie z obaw partyzant cofn ł si
i spojrzał na mnie.
Padli my sobie wzajemnie w ramiona. Opu cili my r ce, przyjrzeli my si sobie i znów si
obj li my. Jego twarz promieniowała, poci gał nosem ze szcz cia i rado ci. Na nowym angielskim
mundurze wisiał srebrny order i kolorowe oznaczenia innych. Do głowy po prostu by mi nigdy nie
przyszło, e przede mn , dokładnie w Losyca b dzie stał niemiecki wi zie ze Stutthofu! Richard
znał wtedy tylko niemiecki j zyk, było dla mnie niezwykł rzecz słysze z jego ust mieszank
rosyjsko-białorusk i obserwowa , jak poł czyły si w nim niemiecka solidno i dokładno z
partyzanck zuchwało ci .
2
„Co tutaj robisz, Richard, jak tutaj dotarłe ?”. „Wła ciwie to w taki sam sposób jak i ty”. „Długo
ju tutaj jeste od ucieczki ze Stutthofu?”. „Długo!”. Nagle opanowała mnie miertelna obawa.
„Powiedz, co wiesz o moim bracie”. „Uladak?. On yje!”. „Nie kłamiesz?”. „On naprawd yje!”.
„Nie powiesili go, Richard, mówisz prawd ?”. „Widziałem go trzy miesi ce po twojej ucieczce!
Wygl dał bardzo dobrze”.
Kamie spadł mi z serca, łzy wst piły do oczy. „To prawda, uspokój si ! Uladak le ał miesi c w
rewirze. Potem powiesili mu na piersi i ramionach tarcz strzelnicz i kazali odej . Wysłali go do
cegielni”. Te tarcze strzelnicz z czarno-biało-czerwonymi kołami o wielko ci talerza pami tałem.
Jak tylko stra nik spostrzegł jakie poruszenie lub grymas twarzy oznaczonego ni wi nia miał
prawo zastrzeli go bez ostrze enia. Znów zapanowała nade mn troska, jednak starałem si j
przezwyci y .
„Czy z mojego powodu cierpiało du o ludzi?”, zapytałem ostro nie. „Och, naiwne pytanie, mo esz
by pewny, e ka dy jako to odczuł! Jednemu „zielony” wymierzył kar 70 uderze pejczem,
innemu 50, a kapo Ljukembach oberwał sto uderze ! Jednego zupełnie zatłukli!”. „Na mier ?”.
„Przywie li do Stutthofu jakiego Anglika.
od razu zrozumiałem o co chodziło. W
wieczorem konserw i zaprowadził mnie
widział, było ciemno!”, chciałem przekona
do ycia.
Czy to prawda, e pomagał on tobie w ucieczce?”. Nie
ko cu sobie przypomniałem – to ten, który dał mi
do kanału! „Richard, wtedy na dworze nikt nas nie
przyjaciela, jakbym mógł przez to wskrzesi tych ludzi
„Obserwowała was ona gospodarza. Nast pnego dnia zameldowała o tym na gestapo. Nic wi cej
nie wiem! Ale ty – dziecino, nie wyczułe , e kto was obserwuje, cholera!”. Wyczułem, jak na
moje barki znów wtacza si ci ar. Było dla mnie niezwykle nieprzyjemne słysze zarzuty ze
strony przyjaciela.
„Stop! Wejd my do mojej chaty! Zabrałem ze sob jedzenie, całego dzika. Chod my, zaproponuje
ci co lepszego, ni tylko ta cienka zupa! Zrewan uj si za chleb z trocinami, który dałe mi i
mojemu bratu, przypominasz sobie?”.
Po wyzwoleniu Białorusi A. Karpiuk wst pił do Armii Czerwonej i wzi ł w 1945 roku udział w szturmie berli skiego
Reichstagu.
Tekst z: Aleksie Karpiuk, Puscanskaja adyseja, Mi sk 1980, s 215 i nast., 528 i nast.
Wspomnienia autobiograficzne opublikowane po raz pierwszy w 1962 roku.
3

Podobne dokumenty