felieton
Transkrypt
felieton
ESEJ Ja wykluczam, on wykluczony, my przegrani Kiedyś świat był prostszy: byli zdrowi i niepełnosprawni, biali i kolorowi, miłujący prawo i przestępcy, normalni i wariaci, generalnie normalni i cudacy. MY – normalni i ONI – cudacy. A teraz tak się porobiło, że są wykluczeni i my. My – normalni. Oni – wykluczeni. Dla nich nie zawsze było miejsce w świecie, zawsze w sztuce. Na przykład w takiej Operze. Na przykład taki Rigoletto. Z Rigolettem, błaznem i tytułowym bohaterem jednej z najpopularniejszych oper Verdiego – jest, jak to z wykluczonym, kłopot. Czy to bohater czy kanalia? Dotkliwie skrzywdzony, czuły ojciec, którym dworzanie niesłusznie pogardzają i którego bez powodu nienawidzą, dla zabawy porywając mu córkę, aby dostarczyła księciu jednodniowej rozrywki czy okrutny, znienawidzony za głupie i okrutne dowcipy błazen, szydzący z nieszczęścia innych, i chętnie sprowadzający nieszczęścia innym na głowę? Czy jest łotrem, który wynajmuje zbirów, aby zabili księcia, czy nieszczęśliwym ojcem, którego córka ginie przypadkiem z rąk najętego zbira? A może jest i jednym, i drugim? My – dzieci XXI w. i postmodernizmu, wnuki komunizmu, faszyzmu, stalinizmu i kilku innych -izmów wiemy, że to możliwe. Pana R. akurat ułomność skazała na wykluczenie – u innych bywa to bieda, „złe urodzenie”, braki w wykształceniu, w biegłości posługiwania się komputerem czy niedostatki urody. Dla Rigoletta błazeństwo było tarczą i orężem, a „jadu nikczemności” nauczył go świat, który go chciał tylko takim, jakim go ukształtował. U innych to agresja, ucieczka i chamstwo pełnią tę samą rolę. Bohaterowi Verdiego (a właściwie Victora Hugo, bo to on stworzył postać królewskiego błazna) współczujemy, ale go nie lubimy. Zresztą czy każdego trzeba lubić? Nie. Ale każdego trzeba szanować, choć bywa to trudne. Nawet bardzo. Rigoletto nie był dzieckiem szczęścia: garbus z biednej rodziny, dla którego posada błazna była szczytem kariery. To dzięki niej udawało mu się przezwyciężyć ograniczenia, które dawały bieda i kalectwo. Ale coś za coś. Nie każdy błazen może być sobą, większość musi być takim, jakiego chcą go inni. A że inni nie chcieli anioła no to mieli … Może nie diabła, ale postać wredną. W końcu kiedy „przystajemy do zbójców” (onegdaj) albo działamy dla mafii czy partii politycznej (dzisiaj) – to aby osiągnąć sukces musimy być tacy, jak chcą nasi koledzy w pracy, „element kryminogenny”. A jak ktoś już jest wykluczony, to trudno mu być w „normalnym” świecie. Jemu wrócić, nam go przyjąć. Trzeba mu pomóc i stworzyć „warunki przyjazne do przeżycia”, czy to techniczne czy psychologiczne. Jedne i drugie kosztują, tylko waluta inna. To trudne dla obu stron, obie płacą. Wykluczenie ma brata bliźniaka – dyskryminację. Jeżeli ma się równo traktować równe, a nierówno – nierówne, to aby osiągnąć równość w praktyce trzeba podjąć działania wyrównawcze wobec tych, których chcemy „wkluczyć”. Są zawody, gdzie sprawność lub warunki fizyczne decydują o możliwości zatrudnienia w zawodzie i sukcesie. Strażak na wózku walczący z ogniem? Raczej nie. Chociaż już 58 Europejski Przegląd Sądowy wrzesień 2012 w dyspozytorni straży: czemu nie? A szkoły baletowe? Tam wzrost, sprawność fizyczna są podstawową przesłanką, a zgoła banalna nadwaga – będzie czynnikiem eliminującym. Ale czy to, że ktoś porusza się na wózku może ograniczać możliwości wykształcenia ogólnego? Nie! A ogranicza. Wiedzą coś o tym rodzice dzieci, mających problemy z poruszaniem się; szkoły bronią się przed nimi rękami i nogami. Przed kasą za ich naukę już nie. Mówią, że schody, że pomieszczenia niedostosowane. A tak w ogóle to może „coś” się wydarzyć i lepiej, żeby w domu, a nauczyciel jakiś kiedyś tam wpadnie… Himalajami niemożliwości w XXI w., w Unii Europejskiej, w państwie przepojonym miłością bliźniego jest ... cukrzyca. Bo jak dziecko ma „aż/tylko” cukrzycę, to trzeba „aż/tylko” dopilnować, aby regularnie brało insulinę i zjadło drugie śniadanie! A to przerasta możliwości szkoły, która jest „szanowaną instytucją edukacyjną a nie jakimś szpitalem”. To jednak, co w jednej szkole ulokowanej na piętrze, bez podjazdu i windy, gdzie już jest kilku uczniów wymagających zwiększonej opieki i uwagi nauczycieli jest rzeczowym uzasadnienie odmowy przyjęcia, w innej ze szkół, o innych warunkach, to tylko tani pretekst, ukrywający strach przed tym, że przyjdzie taki. I będzie. Tak mają dzieci, tak mają dorośli. Niech już sobie gdzieś w kąciku, na rencie posiedzą i poczekają. Na śmierć. Ale nie! Taki zamiast się cieszyć, że w kąciku żyje i nikomu nie przeszkadza do pracy się pcha! A pracy dla zdrowych nie ma, to gdzie tam jeszcze cackać się z TAKIM. A jeśli już chce i może pracować, to... No właśnie, czy aby może? Nie tak dawno Sądowi Najwyższemu przyszło rozstrzygać sprawę (II PK 218/11) zwolnionej aplikantki prokuratorskiej, która domagała się przywrócenia do pracy i odszkodowania. W trakcie pomyślnie przebiegającej aplikacji uległa wypadkowi i wylądowała na wózku inwalidzkim. Zwolniono ją z pracy za chorobę trwającą dłużej niż rok (na co zezwalają przepisy) oraz niezdolność do pracy na stanowisku asesora (na co był papier od lekarza). Sądy dwóch instancji uznały, że nie ma tu mowy o dyskryminacji: zwolniono osobę, która jest niezdolna do świadczenia pracy na dotychczasowym stanowisku. Sąd okręgowy wywiódł: „(…) nie ma żadnych uzasadnionych podstaw twierdzenie powódki jakoby faktyczną przyczyną rozwiązania z nią stosunku służby była jej niepełnosprawność”. Dlaczego – tego Sąd Okręgowy we Włocławku bliżej nie rozwinął (Jest to myśl trafna w równej mierze jak argument nagrywającego cichcem rozmowy, że to nie on nagrywał, lecz magnetofon; no bo nie niesprawność była przyczyną zwolnienia, lecz jej skutek). Dalej jest jeszcze lepiej. Mamy głęboki, humanistyczny wywód o braku dyskryminacji: „porównywanie sytuacji powódki z ewentualną sytuacją asesorów zdolnych do pracy, nie jest zasadne, ponieważ nie zostało wykazane, aby powódka była potraktowana gorzej od innych pracowników ze względu na kryterium, które nie było prawnie dopuszczalnym kryterium różnicowania czyli kryterium dyskryminującym”. ESEJ Innymi słowy, sąd dokonał kopernikańskiego odkrycia: niepełnosprawny nie może robić tego, co pełnosprawny. A powinien chyba wiedzieć, jak nie z życia to prawa, że nie można porównywać rzeczy nieporównywalnych. Są sytuacje z natury rzeczy nierówne i nie można traktować ich równo, zwłaszcza kiedy chodzi o zatrudnienie. Jeżeli tego nie wiemy i nie rozumiemy to nigdy nie dojdziemy do wniosku, że dochodzi u nas do dyskryminacji kogokolwiek z kimkolwiek i gdziekolwiek. Sąd Najwyższy otrzymawszy ten logiczno-językowy pasztet (i będąc ograniczony ramami – a tu wyraźnie uwierającymi go tutaj ramami kasacji), dostrzegł jednak związek między niepełnosprawnością i zwolnieniem („zwolnienie powódki nastąpiło z powodu jej niepełnosprawności, na skutek której utraciła ona zdolność do wykonywania zawodu”). Dalej była już tylko ściana. Dlatego w pełni podzielił myśl, spoczywającą u źródeł całej sprawy, zarówno wtedy gdy prokuratura stara się pozbyć kłopotliwej, bo nierokującej (?!) asesorki, jak i tam, gdzie sądy pierwszej i drugiej instancji miażdżą logikę i polski język pisany dowodząc, że każdy asesor i prokurator są jak super-man/-women, zawsze i wszędzie gotów do pracy według idealizacyjnych kryteriów ustawy o prokuraturze i regulaminie wewnętrznego jej urzędowania. Oczywiście, że poruszający się na wózku lub wracający do sprawności pracownik po ciężkim wypadku nie robi (i nie powinien robić) tego samego, co pracownik w pełni sił. Problem leży jednak zupełnie gdzie indziej. Sąd Najwyższy ma zresztą co do tego przeczucie i nawet, mimochodem wskazuje właściwy trop. Ale nim nie podąża. Cytuje więc art. 5 dyrektywy Rady 2000/78 WE (ogólne warunki ramowe równego traktowania w zakresie zatrudnienia i pracy), mówiący o racjonalnych usprawnieniach dla osób niepełnosprawnych, ale wniosków dla sprawy – już nie wyciąga. Dyrektywa w tym przepisie nakłada na pracodawcę obowiązek podjęcia właściwych środków, z uwzględnieniem potrzeb konkretnej sytuacji, aby umożliwić osobie niepełnosprawnej dostęp do pracy, wykonywanie jej lub rozwój zawodowy bądź kształcenie, „o ile środki te nie nakładają na pracodawcę nieproporcjonalnie wysokich obciążeń... Kwestię racjonalnych usprawnień wyjaśnia pkt 20 preambuły, zgodnie z którym przez przyjęcie właściwych, tzn. skutecznych i praktycznych środków w celu przystosowania miejsca pracy z uwzględnieniem niepełnosprawności, rozumie się nie tylko przystosowanie pomieszczeń lub wyposażenia, ale także czasu pracy i podziału zadań” (wszystkie podkr. – Acus). Tymczasem w całej sprawie nikt: ani prokuratura, ani żaden z sądów orzekających merytorycznie nie ocenił sytuacji zwolnionej asesorki z tego punktu widzenia. A przecież cytowany przepis unijny jest implementowany do prawa polskiego (na co SN też zwrócił uwagę). Prawnicy skupili się na abstrakcyjnie ujętych powinnościach sprawnych prokuratorów, nie zająknąwszy się choćby o ocenie: czy w Tej prokuraturze, ulokowanej w Tym gmachu, zatrudniającej Tyle osób, mającej Taką, a Nie Inną strukturę spraw, kształtującą zakres obowiązków zatrudnionych tam prokuratorów, można tak zreorganizować czas i podział pracy, aby odpowiadało to pojęciu „skutecznych, praktycznych i racjonalnych środków przystosowawczych”, wymaganych przez prawo unijne? To wymagało analizy tego, co jest w faktach konkretnej sprawy. O ileż łatwiej było szukać uzasadnienia w prawie dla poprawności zwolnienia. Jaki byłby wynik poprawnie przeprowadzonej oceny sytuacji przez sądy, i czy niepełnosprawna asesorkę należało zatrudnić, podejmując w prokuraturze działania przystosowawcze? Nie wiadomo. Tym co mieli prawny obowiązek to zrobić nie chciało się, inni mogą jedynie gdybać. Szkoda. Nikt takiej oceny nie przeprowadził w czasie trwania sporów sądowych. Dlatego kolejne uzasadnienia sądowe czyta się z narastającym poczuciem niepokoju: gdzie świat, gdzie prawo? Prosta myśl, że niepełnosprawni mogą i powinni pracować, o ile można zrekompensować ich deficyty sprawności fizycznej racjonalnie i proporcjonalnie wymaganymi środkami przystosowawczymi (także w organizacji pracy) nie przebiła się do sług Temidy. Wyroki (i uzasadnienia oczywiście) pomijają brak prawidłowej analizy sytuacji w sposób wymagany przez prawo UE. Sąd Najwyższy działał w granicach kasacji; ale przecież nawet wtedy można wskazać, gdzie sądy orzekające merytorycznie uczyniły błąd. Te ostatnie chyba zaś nie bardzo zdają sobie sprawę, jak na ich ocenę społeczną wpływają takie wywody o dyskryminacji niepełnosprawnych w miejscu pracy, jakie umieszczono w uzasadnieniach. Jednak to co zadziwia najbardziej, to stanowisko prokuratury. Być może pani Monika O. była niezbyt dobrym asesorem. Może: nie rokowała, miała paskudny charakter i nie dawało się jej lubić? Może. Ale od – było nie było – organu czuwającego nad przestrzeganiem prawa można chyba wymagać wrażliwości aksjologicznej? Jak ktoś ma wątpliwości, to tytułem uzupełnienia wyraża ją też prawo unijne. Nikt go nie przetestował, nie sprawdził, czy aby nie pasuje do konkretnego wypadku (subsumpcja!). Nie zaproponował asesorce innej pracy w strukturach prokuratury. Wielu poświęciło natomiast wiele czasu i wysiłku, aby ją wypchnąć na rentę, a w sądach skupić się na pokazaniu cienia legalności decyzji. Apices iuri non sunt iura. Złośliwi powiedzą – Acus może ich jedynie zacytować – „a czego tu można było się spodziewać?” Jednakowoż w czasach, gdy prokuratura nie ma dobrej prasy, należałoby lepiej dbać o własny wizerunek. To mamy w Polsce. A co gdzie indziej? W takich Niemczech (w końcu też Unia) mają Wolfganga Schäuble. Porusza się na wózku i jest sparaliżowany od obojczyka w dół. U nas nie miałby szans na stanowisko, nawet w rejonie. U sąsiadów jest ministrem finansów. Chyba dobrym, skoro chce im się męczyć z niepełnosprawnym od ponad dwudziestu lat. A swoją drogą ciekawe, jakie środki dostosowawcze przedsięwzięto w Bundestagu, w gmachach rządowych Berlina i jak rozwiązano problem czasu pracy i dyspozycyjności, którym to kwestiom tyle miejsca poświęciła prokuratura i sądy? Schäuble ma podobno fatalny charakter i ciężko z nim pracować. A Niemcy – PKB i przeciętne pensje, o których my możemy tylko pomarzyć. Sędziowie też. Rigoletto okazał się przegraną ofiarą marnej socjalizacji. Patrząc na to z boku, mądrzejsi o wiedzę której nie mają ci na scenie, możemy powiedzieć, że zabrakło konkretnej analizy sytuacji, potrzeb stron oraz reakcji zainteresowanych, proporcjonalnej do sytuacji... Łatwo przychodzą nam do głowy słuszne rzeczy, gdy dotyczy to złudy teatralnej. A na co dzień? Patrząc wokół na efekty przemyśleń widać, że wolimy zachować się jako ten błazen. Ale jesteśmy z tego dumni, bo przecież inni widzą w nas księcia!? A co, może nie! Acus Europejski Przegląd Sądowy wrzesień 2012 59