„Dwa centymetry”, autor: Przemysław Gul z Bydgoszczy

Transkrypt

„Dwa centymetry”, autor: Przemysław Gul z Bydgoszczy
Dwa centymetry
Na zachodzie krwawiło niebo. Zimna, październikowa noc wkradała się w miasto.
Pomnik Kopernika patrzył na toruńską starówkę odziany w stado gołębi, które zupełnie lekceważyło majestat astronoma. Węgiel zakrakał, czując ściągnięte cugle i zanurkował. Po lądowaniu zatańczył na bruku, a ja wyplątałem się z uprzęży i zeskoczyłem na chodnik. Uwolniony od
ciężaru plecaka oraz mysiej szuby kruk trącił mnie dziobem. Zanurzyłem dłoń w jego brodzie i
pogładziłem skórę.
– Leć.
Szelest skrzydeł żegnał mnie, gdy szedłem w stronę apteki. Nie lubiłem odwiedzać toruńskiego rynku. Dla dziesięciocentymetrowego człowieka spacer po bruku był prawdziwą udręką. Jeżeli jednak zamierzałem udać się nad Strugę, musiałem zdobyć porządną broń.
Apteka Królewska została wielokrotnie splądrowana przez mieszkańców miasta. Pierwszy raz
już w dniu Pomniejszenia. Z roku na rok znajdowałem tutaj coraz mniej, a jednak wciąż był to
znakomity magazyn dla każdego, kto dysponował odpowiednim ekwipunkiem.
Wszedłszy do środka przez dziurę w drzwiach, wyjąłem z plecaka izotopowy świetlik wędkarski, który miał świecić czerwonym blaskiem przez kolejne sześć lat. Trzymając dłoń na rękojeści skalpela, pobiegłem do szczeliny między ladą a ścianą. Podczas poprzedniej wizyty ubiłem
w tym miejscu wyrośniętego kosarza, który spadł mi na głowę i tylko dzięki refleksowi zdołałem
go rozpłatać zanim zrobił użytek ze szczękoczułek. Miejsce sprzyjało pajęczej zasadzce. Wąskie
przejście wyścielone kilkucentymetrową warstwą kurzu. Wszedłem w zaułek, starając się wyłowić w ciemnościach ruch, błysk, cokolwiek, co mogło zdradzić nadchodzące niebezpieczeństwo.
Tym razem jednak obyło się bez niespodzianek. U wylotu szczeliny drogę przeciął mi spłoszony
karaluch. Splunąłem za nim, ruszając wzdłuż szafek ponurych niczym gotyckie katedry. Wędrówka nie należała do łatwych. Kluczyłem między szklanymi ruinami po zbitych syropach; obchodziłem albo zdobywałem barykady z pustych opakowań, starając się nie skręcić nogi na rozsypanych tabletkach.
Prawdziwa przeszkoda pojawiła się, gdy dotarłem do okienka kasowego. Przewrócone krzesło
– najdogodniejsze miejsce do wspinaczki na meble – zostało osnute rozłożystą pajęczyną: charakterystycznym, dachowatym dziełem kątnika. Zawsze starałem się omijać kątniki z daleka, w
tym przypadku jednak było to raczej niemożliwe.
1
Odpiąłem od plecaka długopalną zapałkę oraz draskę. Ogień powinien oczyścić drogę, a przy
okazji przegnać okoliczne robactwo. Zbliżyłem się do pajęczyny, przyglądając splotom, w których tkwiły tabletki, wyblakły paragon i resztki owadów. Samego pająka nie dostrzegłem, ale
wnioskując po rozmiarach sieci, musiał to być kątnik większy. Przydepnąłem draskę i potarłem
główką zapałki.
W świetle ognia zobaczyłem coś, co sprawiło, że wstrzymałem oddech.
Uwięziony w pajęczynie paragon drgnął, a spod papieru wysunęła się kobieca głowa. Kątnik
na pewno mnie dostrzegł i jeżeli chciałem uniknąć walki, musiałem podpalić sieć. Nie byłem
świętoszkiem. Od dnia Pomniejszenia zabiłem wielu ludzi, ale zawsze robiłem to w ostateczności. Co innego jednak usmażyć kogoś żywcem tylko dlatego, że stał mi na drodze.
Kątnik wyszedł z lejka. Był zdecydowanie zbyt duży, a w dodatku masywny. W średnicy
przekraczał dziesięć centymetrów i był największym, włochatym bydlęciem, jakie zdarzyło mi
się w życiu ujrzeć.
Wspaniale, po prostu znakomicie. Przekląłem w duchu pająka, nieznajomą, a przede wszystkim to, co właśnie zamierzałem zrobić. Pieprzony rycerzyk idący na odsiecz królewnie więzionej
przez potwora.
Do dupy ta bajka, proszę dzieci, nie będzie happy endu.
Pewien terrarysta powiedział mi kiedyś, że pająki reagują na wibracje powietrza wywołane
przez ruch i dźwięk. Więcej powiedzieć nie zdołał, bo mówił zbyt głośno i jego ulubieńcy udowodnili, że miał rację.
– Bądź cicho i ani drgnij! – krzyknąłem, machając zapałką.
Nieznajoma albo usłuchała, albo sparaliżował ją strach. Nie spuszczając wzroku z kątnika,
owinąłem dłoń mysiurą i zadusiłem płomień. Pająk natychmiast wystrzelił z sieci. Nastawiłem
zapałkę niczym włócznię i kiedy się zbliżył, dźgnąłem we włochatą mordę. Trafiłem dokładnie
między jadowe kły, ale kątnik nie ustąpił. Oplótł odnóżami zapałkę i odebrał mi ją jednym szarpnięciem. Jeżeli chciał żreć zwęglone drewno, to nie zamierzałem mu przeszkadzać. Ciąłem skalpelem w najbliższe odnóże, ale nie doceniłem szybkości drania. Stanął dęba niczym narowisty
koń, a wciąż stercząca między szczękoczułkami zapałka zdzieliła mnie w podbródek. Padłem na
plecy oszołomiony, odruchowo zasłaniając się skalpelem. I wtedy kątnik zrobił coś bezgranicznie
głupiego – wlazł na mnie, wystawiając się na łatwy sztych. Wrażenie było takie, jakbym wbijał
2
nóż w ciasto oblane czekoladą. Chrupnęło, a później nie czułem już oporu. Pająk nie ważył dużo,
może połowę tego co ja, toteż strząsnąłem go z siebie bez problemów.
Wypuścił zapałkę, uciekając byle dalej ode mnie, lecz odnóża nie chciały go słuchać. Kiedy
podszedłem, próbował osłonić odwłok, ale odrąbałem mu lewe nogi – jedna po drugiej – i tylko
kręcił się w miejscu, tonąc we własnych płynach. Podniosłem zapałkę, zaostrzyłem pociągnięciem skalpela i wbiłem w głowotułów tuż za gasnącymi ślepiami.
Nieznajoma wydostała się spod paragonu i próbowała wstać, ale nie umiała utrzymać równowagi w pajęczynie. Wreszcie po prostu wyturlała się na podłogę. Wtedy ją poznałem.
– Czego tu szukasz, Chyża?
– Ciebie, Szlagier.
Uśmiechnęła się uśmiechem, który mógłbym wyrysować z pamięci. Wstała, otrzepała szare
ubranie i odszukała w kieszeni kawałek nitki. Związała jasne pukle w koński ogon, a później rzuciła mi się na szyję. Jęknąłem. Chyża była drobna, ale siły jej nie brakowało. Odsunęła się, wiercąc mnie spojrzeniem zielonym jak wiosenna trawa.
– Serio pytałem. Po co tu przyszłaś?
– Ten surowy ton ci nigdy nie wychodził, Szlagier. Równie dobrze mógłbyś powiedzieć, że
się cieszysz na mój widok. Ale nie powiesz, bo się nie cieszysz, a jak się nie cieszysz, to ja też się
nie cieszę. Smutno mi, twoja wina.
– Odpowiedz.
– Już odpowiedziałam. Szukałam ciebie. Wiem, nie powinnam się tu pałętać tylko siedzieć w
domu i wyklepywać kapselki. Ale byłam niemądra, byłam głupia, bo jestem Chyża, a Chyża jest
głupia i niemądra. Nie umie słuchać starszych, w ogóle nic nie umie, tylko kapselki ładnie wyklepuje...
– Cieszę się, że cię widzę. A teraz bądź już cicho i chodź, wyspowiadasz się na górze.
Wewnątrz pajęczyny mogliśmy poruszać się jedynie na czworakach. Nie chodziło o wytrzymałość nici, ale ich spójność. Dopiero w lejkowatej części sploty stały się gęstsze i odważyliśmy
się wstać. Popracowałem ostrzem, wycinając otwór w sklepieniu pajęczego domu, a później wyjąłem z plecaka wędkarską kotwiczkę przytwierdzoną do mocnej, poliestrowej nitki i już po
chwili wspinałem się w stronę szuflady.
Na górze znalazłem plecak, łaciaty płaszczyk ze szczurzej skóry oraz wspinaczkowy ekwipunek, który podarowałem Chyżej na czternaste urodziny. Dzięki Bogu nie zabrała ze sobą ulubio-
3
nej, ciężkiej jak sama cholera, tarczy z kapsla. Pod płaszczem odkryłem jeszcze podłużny tobołek. Podniosłem go zanim Chyża zdążyła mnie powstrzymać i rozsupłałem materiał.
– Po co ci broń, Chyża?
Patrzyła dłuższą chwilę na ostrza skalpeli, aż w końcu pękła i zaczęła mówić. O tym, że widziała mnie w kamienicy-mieście i że nie przyszedłem się przywitać. O tym, że było jej smutno i
że łaziła za mną jak cień. Reszty mogłem się domyślić.
– Podsłuchałaś moją rozmowę z naczelnikiem.
Kiwnęła głową. Usiadłem w rogu szuflady, położyłem skalpel na kolanach i rozmontowałem
rękojeść. Chyża przycupnęła obok mnie, czekając aż się odezwę, ale nic nie przychodziło mi do
głowy. Bo co miałem powiedzieć? Że kochałem jej siostrę i zamierzałem ją pomścić? Chyża doskonale o tym wiedziała.
– Pójdę z tobą, Szlagier.
Wymieniłem stare ostrze na nowe, złożyłem rękojeść i zacząłem oplatać drutem.
– Mogę się przydać. Nie ma takiego miejsca, gdzie bym nie weszła, przecież wiesz.
Wiedziałem. Była najzdrowszą, najbardziej wytrzymałą dziewczyną, jaką znałem. Miała prawo się mścić, ale nie mogłem jej zabrać na spotkanie z mordercą. Zresztą koryto Strugi to nie
przelewki. Dzikie zwierzęta, gniazda robactwa, szaleńcy żyjący pod ziemią jak krety. Nawet ja
wolałem się tam nie zapuszczać, a co dopiero Chyża. Szesnastolatka, która nasłuchała się opowieści od największego głupca pod słońcem.
– Chyża, jakim cudem ekwipunek znalazł się tutaj, kiedy ty leżałaś w sieci?
– Oj, no bo spadłam. Chciałam się rozejrzeć i straciłam równowagę.
– A do szuflady dostałaś się jak?
Zagryzła wargę, wtulając głowę w ramiona.
– Chcesz powiedzieć, że zeszłaś do apteki pionem hydraulicznym?
– No... tak. Gołębiarze podrzucili mnie do okna na piętrze i...
– Mogłaś zginąć.
– Ale nie zginęłam. Pamiętam twoje opowieści, byłam naprawdę ostrożna.
– Nie byłaś. I nie, nie pamiętasz. Ile razy mówiłem, że nie powinnaś robić tego, co ja?
Przez chwilę wyglądała tak, jakby zamierzała się rozpłakać, ale wiedziałem, że tego nie zrobi.
Chyża nie płakała. Wszystkie łzy zużyła tamtego dnia.
– A co z drogą powrotną? Pomyślałaś o tym?
4
– Wiedziałam, że cię tu spotkam. – Spuściła głowę. – Myślałam, że...
– Źle myślałaś.
Wyobraziłem sobie, że ją zostawiam. Odlatuję, a kiedy wyrzuty sumienia stają się nie do zniesienia, wracam, ale nie znajduję już Chyżej. Zaczynam szukać i w jakimś śmierdzącym zaułku
trafiam na resztki młodego ciała, na którym żerują karaluchy.
Schowałem skalpel i wstałem.
– Chodź, wracamy do domu.
Nie ruszyła się z miejsca; siedziała i skubała pukiel włosów, gapiąc się w dno szuflady. Pojąłem, że przegrałem to rozdanie zanim w ogóle dostałem karty. Musiałem ją zabrać ze sobą. Inaczej pójdzie sama. Mogłem ją związać albo gdzieś zamknąć, ale to było doraźne rozwiązanie.
Może poskutkowałoby dziś, może udałoby mi się powtórzyć numer jeszcze kilka razy, ale w
końcu Chyża i tak zaczęłaby robić głupoty na własną rękę. Przecież już zaczęła, przyszła do apteki, wybierając najtrudniejszą z dróg i, niech mnie diabli, jeżeli nie dała sobie rady. Ostatecznie
wpadła w kłopoty, ale wtedy zjawiłem się ja, dopiero wtedy.
A powinienem być z nią od początku.
– Wracamy do domu, Chyża.
– Jak wrócimy to mnie gdzieś zamkniesz, albo zwiążesz. Myślisz, że jestem głupia?
Chwyciłem ją za podbródek i zmusiłem do podniesienia wzroku.
– Nie, Chyża, nie jesteś. Ale ta decyzja nie należy do mnie.
***
Wylądowawszy na gzymsie, usłyszeliśmy szczekanie Guliwera. Łaciaty grzbiet chudego,
siedmioletniego bernardyna przemknął w oknie kamienicy-miasta. Najwyraźniej pies przeżywał
jedną ze swoich niespokojnych nocy. Zazwyczaj smacznie spał na posterunku w sieni, ale czasami – czy to z powodu wiecznego głodu, czy rozdrażnienia – biegał z pokoju do pokoju, wszczynając alarm na każdym posterunku miejskiej straży.
Jan pracował. Przez materiał osłaniający wejście warsztatu przenikało słabe światło żarówki.
Chyża wraz z ojcem mieszkali w przyściennej dzielnicy na pierwszym piętrze kamienicy-miasta.
Jan otrzymał od władz dwie półki etażerki wcześniej służącej jako siedziba ptasiej straży pożarnej. Będąc z wykształcenia inżynierem, a z upodobania majsterkowiczem oraz birofilem, należał
5
do najpopularniejszych mieszkańców kamienicy-miasta. Nie sprawował żadnego urzędu, w praktyce jednak podejmował najważniejsze decyzje w kwestiach gospodarki wodnej czy energii wiatrowej. Był jednym z tych ludzi renesansu, których zawsze opłacało się mieć przy sobie. Pomniejszenie przewartościowało posiadaną wiedzę. Byłeś informatykiem, marketingowcem, biurokratą albo innym pieprzonym pismakiem – wędrowałeś na koniec kolejki po żarcie, albo sam
się nim stawałeś. Co innego żołnierz, inżynier, lekarz, architekt, a nawet hobbysta-modelarz. Tacy ludzie obejmowali władzę w nowym świecie.
Chyża schowała się za mną, kiedy weszliśmy do warsztatu. Jan nas nie zauważył. W ubabranym fartuchu, zgarbiony nad stołem, gryzmolił rysikiem po rozrzuconych na blacie kartkach.
Podniósł wzrok, dopiero gdy żarówka zaczęła migotać. Przeczesał siwe włosy i zmarszczył brwi.
Pchnąłem Chyżą w stronę ojca, a samemu udałem zainteresowanie imponującą kolekcją wykonanych z kapsli tarcz. Rozmowa nie trwała długo. Chyża powiedziała, co miała do powiedzenia,
Jan kiwnął głową i odparł, że chciałby porozmawiać ze mną na osobności. Dziewczyna rzuciła
tobołki w kąt i wspięła się po schodach na piętro. Inżynier zebrał rysunki, odłożył na kartonowy
regał i sięgnął po skalpel córki.
– Nie chcę jej brać ze sobą – powiedziałem, gdy cisza stała się zbyt ciężka.
Nie odpowiedział, tylko położył broń na stole i zaczął kompletować rękojeść.
– Nie chcę jej brać – powtórzyłem – ale decyzja należy do ciebie.
– Mylisz się, synku. – Kiedy zawiesił na mnie spojrzenie, zdziwiłem się jak staro może wyglądać człowiek w wieku pięćdziesięciu lat. – Ja już o niczym nie decyduję. Jestem tylko starym
ojcem, którego kocha się jak domowe zwierzę. Tu, w na nowo poukładanym świecie, mogę jej
dać jedynie swoją wiedzę i staram się to robić. Ona też się stara, odgrywa posłuszną córkę, pracuje w warsztacie, ale oboje dawno zrozumieliśmy, że to nie dla niej. I jeżeli będziemy dłużej udawać, wszystko skończy się tak, jak się musi skończyć. Pewnego dnia wstanę rano, a jej już nie
będzie. Odejdzie bez mojego pozwolenia. Z byle kim, byle gdzie.
– I dlatego chcesz, żeby poszła ze mną?
– Dlatego. Tam jest twój świat, Szlagier. Masz dziesięć centymetrów wzrostu, o dwa więcej
od każdego człowieka żyjącego w tym mieście, a kto wie, może nie tylko w tym mieście. Jesteś
najsilniejszy, a przy tym całkiem niegłupi. Mówisz, że po prostu próbujesz dostosować się do
nowej rzeczywistości, ale to nonsens. Ty starasz się żyć tak, jakby nic się nie zmieniło, jakby ludzie wciąż rządzili światem. Zresztą popatrz, co właśnie robisz. Powiedziano ci, że nad Strugą
6
znajdziesz mordercę mojej córki; kobiety, którą kochałeś, a więc idziesz nad Strugę. Nieważne,
czy wierzysz naczelnikowi. Idziesz, bo chcesz udowodnić, że nie ma takiego wyzwania, któremu
byś nie podołał. I właśnie za to podziwiają cię inni. Chyża cię za to podziwia.
– Tu nie chodzi o mnie, tylko o nią. Ona nie powinna spotkać tego człowieka.
Jan podał mi skalpel.
– Masz, wypróbuj.
Opleciona cieniutkim drutem rękojeść idealnie leżała w dłoni. Wykonałem kilka cięć i oddałem broń. Jan przetarł skalpel alkoholem, wyciągnął spod stołu papier ścierny i świeczkę.
– Naostrzę i okopcę wam ostrza. Możesz jej powiedzieć, że broń jest gotowa.
– Mówiłem, że nie chcę jej zabierać.
– Nie chcesz, ale zabierzesz. A ja ci pozwolę, bo też cię podziwiam.
***
– Dlaczego masz taką ponurą minę?
Może dlatego, że nie powinno cię tu być, Chyża. Może właśnie dlatego.
– Będzie padać – spojrzałem w nocne niebo – wolałbym nie latać w deszczu. Pospiesz się.
– Kiedy nie mogę. On mnie chyba nie lubi.
Miała rację. Węgiel wiercił się, utrudniając Chyżej wspinaczkę po skrzydle. W końcu jednak
zajęła miejsce w uprzęży i polecieliśmy. Specjalnie wybrałem okrężną drogę, ale i tak dotarliśmy
do celu zanim znalazłem rozwiązanie problemu. Problem tymczasem popiskiwał radośnie tuż za
mną, zadowolony z przejażdżki jak przedszkolak z porcji lodów.
Jan oszalał. Miał zatrzymać Chyżą w domu, a zamiast tego wysłał ją na spotkanie z mordercą.
Może uznał, że nie zdoła upilnować córki i zrzucił ten obowiązek na mnie, a może po prostu nie
wierzył w opowieść naczelnika. Brałem pod uwagę taką możliwość – nie byłby to pierwszy raz,
kiedy ktoś wykorzystywał mnie do swoich celów. Jeżeli jednak nad Strugą rzeczywiście czekał
morderca, Chyża nie mogła go spotkać.
Węgiel wylądował pod ścianą kamienicy na ulicy Strumykowej. Odczekał aż wyplączemy się
z uprzęży, trącił mnie dziobem i wzbił się w powietrze. Kołował chwilę nad nami, aż wreszcie
przycupnął na jakimś gzymsie niczym gargulec na fasadzie gotyckiej katedry. Otuliłem się
szczelniej mysiurą i narzuciłem kaptur na głowę. Przy dziesięciu centymetrach wzrostu uderzenie
7
kropli może naprawdę zaboleć. Chyża zrobiła to samo, podeszła do pobliskiej kratki ściekowej i
zerknęła w dół.
– To jest Struga?
– Nie, Chyża, to są ścieki. Chodź i nie zadawaj głupich pytań.
W średniowieczu Struga zasilała fosę krzyżackiego zamku i po dziś dzień przepływała pod toruńską starówką w podziemnym korycie. Od kiedy przestała działać kanalizacja, mieszkańcy
lgnęli do rzeki jak Egipcjanie do Nilu. Usytuowane w sąsiedztwie Strugi kamienice-miasta zmonopolizowały poszczególne punkty czerpania wody pitnej, ale istniały jeszcze dzikie dojścia i
właśnie z takiej drogi zamierzałem skorzystać.
Po Pomniejszeniu świat zmieniał się bardzo szybko. Niezależni zwiadowcy codziennie odkrywali nowe trasy w miejskich podziemiach, a później sprzedawali mapy temu kto dał więcej.
Kierując się takim właśnie opracowaniem oraz informacjami od naczelnika, odszukałem szczerbę
w bruku przy ścianie zdewastowanej kamienicy. Chyża chciała zejść pierwsza, korzystając z
umocowanego w otworze sznurka, ale kazałem jej czekać i używając własnej nitki, opuściłem się
na dno szczeliny.
W ceglanej komorze, od której odchodził wąski korytarz, pełnił wartę jeden z ludzi naczelnika
– jeżeli można nazwać wartą spanie pod ścianą. Obudziłem go kopniakiem i zapytałem o dalszą
drogę, ale usłyszałem jedynie kolejną opowieść o „mordercy nad Strugą”. Wartownik nie potrafił
podać żadnych szczegółów, co ostatecznie przekonało mnie, że cała historia jest wyssaną z palca
bajeczką.
Naczelnik, niech go szczury zeżrą, zamierzał opanować dojście do Strugi, lecz wpierw potrzebował jakiegoś idioty, który zgodzi się za darmo oczyścić trasę. Wystarczyła wzmianka o
słynnym mordercy, imię i garść ogólnodostępnych informacji, żeby ten naiwny dureń Szlagier
zgodził się skoczyć w ogień. Bo ten naiwny dureń to lubi.
W taki oto sposób mój problem rozwiązał się sam. Wiedziałem, że nie zdołam namówić Chyżej do powrotu; albo puszczę ją dalej samą, albo zgodzę się na grę naczelnika. Kiepski wybór.
Kazałem strażnikowi wyjść na powierzchnię i przypilnować nici, a samemu przecisnąłem się
między wyszczerbionymi cegłami i ruszyłem nisko sklepionym korytarzem.
– Pośpiesz się, Chyża. Na górze leje, za kwadrans będzie tu woda.
– Oj, przecież idę.
8
Ale nie szła. Co chwilę znajdowała coś na podłodze albo ścianach i dziabała skalpelem,
sprawdzając czy owo coś żyje, a jeżeli żyło, to dziabała raz jeszcze, żeby przypadkiem nie żyło
zbyt długo. Zabiła w ten sposób kilka karaluchów, włączając albinosa tuż po wylince, którego
nadziała na sztych i postanowiła mi sprezentować.
Po kilkuminutowym marszu trafiliśmy do wysokiej na metr, ceglanej komory. Pod ulicami toruńskiej starówki kryło się mnóstwo średniowiecznych fundamentów: przęsła mostów, studnie,
całe piwnice. Uniosłem świetlik i przyjrzałem się ścianom. Sądząc po osadzie na cegłach komora
często znajdowała się pod wodą. Zalegające na dnie śmieci – zbutwiałe liście i gałęzie, zardzewiałe puszki, przegniłe papierzyska – musiały zostać naniesione przez wodę.
Pośród odległego bębnienia deszczu pochwyciłem szmer Strugi. Zacząłem żałować, że zeszliśmy do tunelu podczas ulewy. Jeżeli poziom rzeki się podniesie, a drogę powrotną odetnie nam
deszczówka, potopimy się jak kocięta.
Po kilku komorach dotarliśmy do następnego korytarza. Kazałem Chyżej zaczekać u wylotu, a
samemu ruszyłem na rekonesans. Tunel okazał się szeroką na około dziesięć centymetrów szczeliną. Co większe odpadki, które woda próbowała tędy przepchnąć, zaklinowały się na różnych
wysokościach. Według mapy korytarz prowadził do komory sąsiadującej z korytem Strugi. Jeżeli
w podziemiach czekało jakieś niebezpieczeństwo, to musiało znajdować się właśnie tam.
Omotałem świetlik kawałkiem płótna, nie chcąc zdradzić swojej obecności. W pewnym momencie wydało mi się, że pośród szmeru wody słyszę muzykę. Skoczną melodię z dzieciństwa,
nienazwaną, a jednak głęboko wyrytą w pamięci. Zamarłem u wylotu tunelu, nie wierząc własnym uszom. Jak mogłem się tak pomylić?
Naczelnik nie kłamał.
– Szlagier, jesteś tam?
Nie posłuchała. Nie mogła posłuchać, bo to Chyża, a Chyża nie umie słuchać starszych. Szła
w moim kierunku, trzymając świetlik nad głową.
Melodia się zmieniła – momentalnie, z nuty na nutę. Przestała być skoczna, radosna.
Coś poruszyło się nade mną, coś sprytnie ukrytego między tkwiącymi w szczelinie przedmiotami. A później był rumor, brzęk szkła i plusk wody. W ostatniej chwili uskoczyłem przed spadającymi śmieciami. Wypadłem ze szczeliny i przeturlałem się po ziemi. Zatrzymał mnie kamień –
mokry i kostropaty. Jęknąłem, a moje powieki przybrały na wadze. Zmagałem się z nimi przez
chwilę, ale nie mogłem wygrać.
9
Poddałem się i straciłem przytomność.
***
Obudził mnie szmer wody przyprawiony melodią z dzieciństwa.
Sięgnąłem po broń jeszcze nim otworzyłem oczy. Skalpel spoczywał w pochwie. Uniosłem
się na łokciach, żebra bolały, na ustach zakrzepła krew, to wszystko. Rozejrzałem się i zobaczyłem ducha z przeszłości. Siedział pod ścianą komory, wyciągając nogi w kierunku dopalającej się
świeczki. Niepozorny mężczyzna, tak jak ja okryty mysiurą z kapturem w kształcie pyszczka
gryzonia. Miał zamknięte oczy i grał na flecie moją melodię. Kiedy dotarł do ostatniej nuty, odjął
instrument od pociętych bliznami warg i uniósł powieki.
– Wreszcie przyszedłeś, braciszku. Kończyły mi się już świeczki.
Miał na imię Feliks, ale od dnia Pomniejszenia kazał nazywać się Szczurołapem. Ostatni raz
widziałem go dwa lata temu; zhańbionego i samotnego po stracie ukochanej szczurzycy, którą
zadźgałem na jego oczach. Tamtego dnia obiecałem mu śmierć. Nie powiedziałem nikomu, że
był moim młodszym bratem. W kamienicy-mieście wszyscy znali go jako Szczurołapa mordercę.
A teraz wrócił. Siedział nieopodal mnie i śmiał się tak, jakby zapomniał o obietnicy. Na lewo
od niego, w ciemności ujrzałem szary kształt. Zapewne szczurzyca, wykarmiona, tłusta, silna jak
sam diabeł. Jego broń.
Kiedy wstałem, zwróciła na mnie kaprawe ślepia. Dostrzegłem okrwawiony pysk, a później
człekokształtny ochłap, wiszący na ścianie tuż obok szczurzego łba. Ochłap wciąż się poruszał.
Prześledziłem żyłkę, do której był uwiązany; przechodziła przez bloczek i biegła wprost do zasypanego wylotu korytarza. A więc to spowodowało zawał. Na dany fletem znak szczurzyca wgryzła się w wisielca, szarpiąc ciało i żyłkę, która ściągnęła śmieci na moją głowę.
Miałem nadzieję, że Chyża wydostała się z tunelu. Nie bez kozery nosiła swoje przezwisko.
Tak, na pewno jej się udało. Musiało się udać. A jeśli nie...
Położyłem dłoń na rękojeści.
– Ostrożnie, braciszku. – Szczurołap wskazał na wisielca. – Jeżeli nie chcesz skończyć jak on.
Puściłem skalpel. Szczurzyca przestała się mną interesować, ujęła w łapki nogę powieszonego, a raczej to, co z nogi zostało i zaczęła pracować zębami. To był mężczyzna, związany i za-
10
kneblowany. Kiedy go żarła, rzucał się jak ryba na wędkarskim haku. Zdałem sobie sprawę, że
już go gdzieś widziałem. Oczywiście: w kamienicy-mieście przed biurem naczelnika.
Wszystko stało się jasne.
Zwiadowca pracował dla Szczurołapa. Sprzedając naczelnikowi mapę, wspomniał o mężczyźnie spotkanym nad Strugą, nazwał go Szczurołapem i podał kilka szczegółów pasujących do
opisu sprzed dwóch lat. Szczurołap wiedział, że informacja dotrze do moich uszu. Wiedział również, że nawet jeśli nie uwierzę naczelnikowi to i tak przyjdę nad Strugę.
To była pułapka. Na mnie.
– Nie rozumiem cię... braciszku. – Sparodiowałem jego ton. – Siedzisz w podziemiach ze
szczurem u boku i przygrywasz na flecie tak samo, jak przed dwoma laty. Na pewno pamiętasz
czym wtedy skończyło się nasze spotkanie. Szczur zdechł, a ty dostałeś nową twarz. Czyżbyś
wrócił po więcej?
– Nową twarz. – Zarechotał, dotykając policzka. – Pamiętasz, co mówiłeś, gdy mi ją dawałeś?
Pamiętałem, ale pokręciłem głową, wiedząc, że go sprowokuję.
Wyszczerzył żółte zęby. Doprawdy, sam wyglądał jak szczur.
– Kiedy zacząłeś mnie ciąć, mówiłeś, że chcesz pokazać światu jaki jestem naprawdę. Gadałeś
o tych wszystkich biednych ludziach, których oszukałem gładką buźką. Rodzicach, przyjaciołach, kobietach. Wymieniałeś jak leci, a przecież chodziło ci tylko o nią, córkę inżyniera. Nie
mogłeś przeboleć, że wolała mnie. Chudzielca, który w dzieciństwie nabijał owady na szpilki i
wyrywał im nóżki.
Dobyłem skalpela.
– Nie pamiętasz nawet jej imienia.
Wystarczył jeden dźwięk fletu i szczurzyca natychmiast zapomniała o wisielcu.
– Schowaj tę brzytwę, braciszku.
– To tylko szczurzyca – zamłynkowałem bronią – nie większa niż poprzednia.
Spojrzał na mnie zimno i zagrał krótką, rzewną melodię.
W otaczających nas ciemnościach otworzyły się oczy. Pięć, dziesięć, tuzin par. Opuściłem
skalpel. Szczurołap uśmiechnął się tryumfująco i ponownie użył instrumentu. Masa ciał zacieśniła oblężenie; piszcząca, rozdrażniona, na pewno głodna, a jednak posłuszna dźwiękom.
– Wiele się zmieniło, braciszku. Siadaj, porozmawiajmy. Mam ci tyle do powiedzenia.
11
Posłuchałem, czemu nie. Usiadłem przy świeczce, położyłem skalpel na kolanach i wyciągnąłem dłonie w stronę płomienia. Kilka szczurów zainteresowało się zwiadowcą i na moich oczach
rozerwało go na strzępy. Tłusta samica patrzyła na wszystko przekrwionymi ślepiami. Szczurołap
dostrzegł, że się jej przyglądam.
– Możesz być spokojny, braciszku. Nie zabiję cię dzisiaj.
– Dlaczego? Przecież wiem, że chcesz. Zawsze chciałeś.
– Nie zawsze. Przed Pomniejszeniem troszczyłeś się o mnie, a ja o ciebie. Dopiero kiedy
ludzki świat skarlał, stałeś się kimś wyjątkowym, a ja szarym dodatkiem. Grajkiem-przybłędą,
który łazi u boku prawdziwego bohatera. Później pojawiła się ona... Masz rację, nie pamiętam już
jej imienia, ale pamiętam, co mi dała. Pokochała mnie tak, jak nikt wcześniej, a ja pokochałem ją.
I tutaj docieramy do ciebie, braciszku.
Patrzył na mnie przez ogień – długo, badawczo.
– Nie zginęła z twojej ręki, ale z twojej winy, braciszku. Lecz ty, bohater pomniejszonego ludu, wmówiłeś wszystkim, że to nieprawda. Zrzuciłeś winę na rodzonego brata, zmasakrowałeś
mu twarz, a później przed całym światem nazwałeś go mordercą. Popełniłeś wielkie błędy, które
trzeba będzie naprawić. Właśnie po to wróciłem. Powiem całemu światu, jak było naprawdę. Pokażę kim jest Szlagier. I wtedy, dopiero wtedy, cię zabiję. Podoba ci się mój plan, braciszku?
Uniosłem wargi w słabym uśmiechu.
– Można go trochę uprościć.
Przewróciłem świeczkę kopniakiem. Gorący wosk chlusnął na Szczurołapa, oblepił dłonie i
flet. Przeskoczyłem nad gasnącym ogarkiem, wymierzając w ciemnościach sztych. Czułem jak
skalpel wnika pod szubę, tnie ubranie i ciało, wędruje po żebrach. Nie cofając ostrza, przydusiłem Szczurołapa kolanem, wyjąłem świetlik i przysunąłem do szpetnej twarzy.
– Proszę, zagraj coś jeszcze. Dzieci czekają, jak w baśni braci Grimm.
Przycisnąłem oklejony woskiem flet do jego ust. Dmuchnął, ale równie dobrze mógłby próbować wydobyć dźwięk z patyka. Naparłem ostrzem na ranę. Zakwilił jak niemowlę i upuścił instrument. Nigdy nie umiał radzić sobie z bólem. Oplotłem mu szyję ramieniem i nie zważając na
podniecone stado gryzoni, poprowadziłem Szczurołapa w kierunku Strugi.
– Ja też mam ci wiele do powiedzenia, braciszku – wycedziłem mu do ucha. – Jesteś socjopatą, zwierzęciem, bestią. Jak każde wielkie zło przyciągasz wielkie dobro, które dostrzega człowieka tam, gdzie jest potwór. Potwór jednak nie umie odróżniać uczuć, łatwo myli litość z miło-
12
ścią. A kiedy pojmuje swój błąd, wpada w szał i robi coś strasznego. Tak było z tobą. Ale w jednym masz rację: też jestem winny. Nie byłoby tej tragedii, gdybym powiedział prawdę. O swoim
małym braciszku, który w dzieciństwie nabijał owady na szpilki i wyrywał im nóżki. Żałuję, że
tego nie zrobiłem. Popełniłem straszny błąd, który trzeba będzie naprawić.
Doszliśmy do wyrwy w ścianie komory. Struga pieniła się tuż za nią. Wepchnąłem Szczurołapa na mokrą cegłę i przystawiłem mu skalpel do szyi. Scena rodem z pirackiego filmu, gdzie jeńców gna się po trapie i rzuca na pastwę oceanu. Stado gryzoni kłębiło się dookoła nas, utrzymując dystans kilkunastu centymetrów. Jedynie tłusta szczurzyca odważyła się podejść bliżej, czekając na sygnał, który nie mógł nadejść.
– Możesz być spokojny, braciszku. Zamierzam dać ci szansę.
Nadzieja wstąpiła na pokrytą bliznami twarz.
– Pozwolę ci żyć, jeżeli przypomnisz sobie jej imię.
Spojrzał na mnie tak, jakby nie zrozumiał. Chwyciłem go za kark i przebiłem skalpelem.
– Anna, braciszku. Miała na imię Anna.
***
Chwyciwszy kawałek drewna, spływałem Strugą pośród innych śmieci. Szczury nie podjęły
pościgu. Siedziały na brzegu dookoła umierającego mężczyzny – zdezorientowane, podniecone.
I głodne.
Zbliżając się do posterunku wodniaków, uniosłem świetlik. Na zbudowanej z puszek przystani
rozbrzmiały krzyki, zabłysły ognie zapałek. Liny pocięły Strugę, a chwilę później holowano mnie
w stronę brzegu. Zamknąłem oczy i poddałem się pracy cudzych rąk. Nie chciało mi się nic.
Kiedy wyciągnięto mnie z wody, ktoś przecisnął się między wodniakami. To była Chyża.
Uklękła, wiercąc mnie zatroskanym, zielonym spojrzeniem. Ucieszyłem się na jej widok. Nie zapytała o nic, po prostu siedziała przy mnie i uśmiechała się, a w jej oczach widziałem podziw.
Pojąłem, jak niewiele trzeba, by zobaczyć w kimś bohatera.
Wystarczą dwa centymetry.
Szlagier
13

Podobne dokumenty