Na Daleki Wschód - cz. 3. 197.1 KB Pobrań

Transkrypt

Na Daleki Wschód - cz. 3. 197.1 KB Pobrań
1
[Druk: „Przewodnik Katolicki” 7(1937), s. 101-103.
Poniższy artykuł został również wydrukowany w rozdziałach:
„Morze Czerwone” oraz „Na Oceanie Indyjskim”
książki „I. Posadzy, Przez tajemniczy Wschód. Wrażenia z podróży,
Potulice 1939, s. 21-32.]
Na Daleki Wschód
Gorąco coraz goręcej - Blisko Mekki - Massawa - Angielska strażnica - Szlak
misyjny - Ku czci Boga Eucharystycznego - Mój indyjski przyjaciel - Misje w Indiach.
III.
Mówi się często o katuszach Morza Czerwonego. Jest w tym coś racji. Bo jeśli
teraz w styczniu temperatura dochodzi do 33°, to o ile goręcej być musi w porze letniej.
Ludzie wyzbywają się niepotrzebnej garderoby. Przywdziewają płócienne ubrania
tropikalne. Nawet nasi księża biskupi polscy noszą białe sutanny i wyglądają jak
prawdziwi afrykańscy misjonarze. Gorąco, więc wentylatory pracują, podróżni skaczą do
basenów z orzeźwiającą wodą morską, piją chłodniki i zjadają lody w najrozmaitszej
postaci.
Za to na Morzu Czerwonym zupełnie spokojnie. Więc mimo upałów triumfują ci,
którzy na nieco wzburzonym Morzu Śródziemnym włóczyli się wymizerowani po
pokładzie, raz po raz pochylając się poza burtę. Były to skutki choroby morskiej, która
porządnie dawała się we znaki. Po lewej stronie mijamy miasto Dżidach, skąd zaledwie
80 km do Mekki, świętego miasta muzułmanów. Tu zjeżdżają się pielgrzymi, odbywający
pielgrzymkę drogą morską. Przybywa ich tu rocznie około 70 tysięcy. Drogą lądową
przychodzi więcej niż 200 tysięcy.
Opowiada nam pewien Francuz, towarzysz podróży, który przebywał w tym
mieście, że w czasie przybycia wielkich pielgrzymek panuje tam ścisk nie do opisania.
Arabowie, Turcy, Kurdowie, Albańczycy, Egipcjanie, Somalisi, czarni jak heban
Senegalczycy, nawet Chińczycy, wyruszają stąd do miejsca urodzenia Mahometa. Hadżi pielgrzymi jadą na osłach, wielbłądach, kobiety w sukniach czarnych, z czarną zasłoną na
głowie, czarną jak ten święty kamień Kaaby, siedzą w koszach przymocowanych do
garbów wielbłądzich. Panuje tam wówczas krzyk i hałas nieznośny. Czuć wyziewy
spoconych ciał. Zapach gnijących odpadków miesza się z odurzającą wonią olejków
wschodnich. Ujadanie zgłodniałych psów wtóruje żałosnym nawoływaniom ślepych
żebraków.
2
Jedna rzecz, która głęboko utkwiła w pamięci naszemu towarzyszowi, to widok
tysięcy piesków, zdychających z głodu na brzegu morza. Muzułmanie, którym religia
zabrania zabijania psów, wyzbywają się ich w ten sposób, że rzucają je na brzeg morski.
Płyniemy wzdłuż brzegów angielskiego Sudanu, a potem włoskiej Erytrei. Tam za
wysokimi górami rozegrała się wojna włosko-abisyńska. Polało się dużo ludzkiej krwi.
Mówią o 60 tyś. zabitych. 15 stycznia odprawia się żałobna msza św. za poległych w tej
wojnie Włochów i Abisyńczyków, którzy wierną służbę dla ojczyzny przypieczętowali
ofiarą własnego życia.
16 stycznia o północy dojeżdżamy do Massawy, jedynego portu Erytrei. Port
zaopatrzony w najnowsze urządzenia. To też z łatwością mogła tu lądować półmilionowa
armia włoska, wyruszająca stąd na podbój Abisynii. Znalazły tu pomieszczenie również
i silne eskadry floty morskiej Italii. - Przy wejściu do portu strażują torpedowce. Jaskrawe
ich ślepia zdolne ujrzeć każde grożące niebezpieczeństwo.
Podjeżdżają motorówki. Wychodzą z nich oficerowie w białych mundurach
z krótkimi rękawami. Salutują po faszystowsku, po czym w salonie załatwiają
formalności. Okręt nasz opuszcza około100 Włochów, udających się do Abisynii.
Przyjmujemy za to na pokład kilkunastu Hindusów, jadących do Bombaju. Z powodu
spóźnionej pory nie wychodzimy na ląd.
Tegoż dnia pod wieczór opuszczamy wreszcie Morze Czerwone. Przejeżdżamy
przez cieśninę Bab el Mandeb - bramę łez, znaną kiedyś z niebezpieczeństw zagrażających
morskiej żegludze. Cieśnina - ważny punkt strategiczny! Zjawia się więc Anglia. W roku
1857 obsadza maleńką skalną wysepkę Perim. Odtąd angielskie baterie czuwają pilnie,
by nikt niepowołany nie przejeżdżał cieśniną, stanowiącą wrota do Oceanu Indyjskiego.
Wszędobylski Francuz opowiada nam nieco o tej wysepce, która tu odgrywa rolę
Gibraltaru. Na wysepce nie ma wcale zieleni. Nie ma wody. Woda kosztuje tu prawie tyle,
co wino, bo trzeba ją sprowadzać. Znajduje się również ważna stacja węglowa. Brązowi
robotnicy arabscy za liche [s. 101] pieniądze dźwigają kosze z węglem wśród strasznego
upału, dochodzącego do 60° w cieniu. Załoga angielska zmienia się co dwa miesiące,
bo trudno tu wytrzymać. Robotnicy zaś, wyzyskiwani przez szejka Jemenu, pracują tu lata
całe, póki nie padną zamęczeni przez nielitościwych dozorców.
I wówczas oczy ich zachodzące już mgłą śmierci, zwracają się w stronę Mekki
i rodzinnego Jemenu i tej wioski rodzinnej, ukrytej w zagaju palmowym - a zsiniałe ich
usta szepcą: Allah Rahman, Allah Akbar...
3
Za Adenem, silną twierdzą angielską, znikają nam z oczu skaliste wybrzeża.
Płyniemy na Oceanie Indyjskim. Nie widać również wyspy Sokotry, znanej z pobytu św.
Franciszka Ksawerego. Tutaj wielki misjonarz Dalekiego Wschodu przebywał pewien
czas, zanim odpłynął do Goa. Jedziemy więc szlakiem misjonarzy. Iluż ich tędy już
jechało. Iluż z nich już nigdy nie powróciło do ojczystych stron! A iluż ich tam jeszcze
popłynie, tych szaleńców Bożych, gnanych namiętną żądzą zbawiania ludzkich dusz!
Dziś już nie ma okrętu, na którym by nie znajdowali się misjonarze lub siostry misjonarki.
I wśród naszych pasażerów są przedstawiciele tej wielkiej armii misyjnej, którzy udają się
na front do Indii, na Filipiny, do Chin!
Jedzie z nami również jedna polska siostra misjonarka ze zgromadzenia Sióstr
Franciszkanek Marii. Odkryliśmy ją wczoraj. Zostawiła na leżaku samouczek polskoangielski. Po tym poznaliśmy, że prócz naszych pielgrzymów jeszcze ktoś mówi po
polsku. Siostra ta nazywa się z domu Halina Kowalska i pochodzi z Warmii. Jedzie na
Filipiny do pracy misyjnej wraz z innymi siostrami.
Pogoda sprzyja nam nadzwyczajnie. Ocean Indyjski przywdział najcudniejszą
szatę, jakby na cześć Boga Eucharystycznego, który razem z nami płynie wśród
oceanicznych roztoczy. Szafirowe fale oceanu lśnią jak tafla lustrzana, w której słońce
przegląda się jaskrawe, gorące. Ten, który ma moc nad morzem i wiatrami, rozkazał,
iż panuje uciszenie wielkie. Przypominają się nam słowa psalmisty:
„Którzy w poważnym drewnie po morzu żeglują,
A swe potrzeby pławem sprawują,
Ci umieją powiedzieć o Pańskiej możności
I cudach Jego na głębokości”.
My ze swej strony odwdzięczamy się Bogu utajonemu przez gorące modlitwy
i nabożeństwa, odprawiane na Jego cześć. Pieśni eucharystyczne, śpiewane po włosku,
angielsku, polsku, niemiecku, hiszpańsku, węgiersku, lecą na Ocean szeroki. Słowo Boże,
głoszone w różnych językach, wychwala Króla Eucharystycznego, zbawienie jedyne
skołatanego świata.
Urozmaicenie naszej podróży stanowią ukazujące się raz po raz delfiny oraz ryby
latające. Pokazują się te osobliwości morskie dość rzadko, w każdym razie nie tak często,
jak to opisują podróżnicy. Za to piękne mamy księżycowe wieczory. Pod niebem
gwiaździstym, wśród płonących na powierzchni morskiej fosforyzujących światełek,
siadamy na dziobie okrętu i gwarzymy sobie do późnej nocy. Tematem rozmów to już
bliskie Indie, które nas powitają za dwa dni.
4
Zaznajomiłem się z Hindusem dr. Ram Kumar Goyal. Wraca on z Paryża, gdzie
studiował bakteriologię w Instytucie Pasteura. Poprzednio kończył medycynę w Londynie.
Pytam się go o wszelkie szczegóły, dotyczące jego ojczyzny. Modre jego oczy zapalają
się. Ciemna twarz nabiera wyrazu. Opowiada to głosem namiętnym, to znowu tkliwym,
jak szczebiot dziecięcia. Mówi, że Indie muszą uzyskać bezwzględna wolność, mówi
o hańbie, która spotyka 360 milionowy naród, rządzony przez 200 tysięcy Anglików,
zamieszkałych w Indiach. Trzymany w karbach przez 60 tysięcy żołnierzy angielskich,
wyposażonych w nowoczesną broń. Zarzuca Anglikom, że mało uczynili dla Indii,
wyzyskując je, jak tylko się dało. Przytacza słowa lorda ministra Brentforda, który
powiedział: „Zdobyliśmy Indie, aby znaleźć odbyt dla naszych towarów. Zdobyliśmy je
mieczem i utrzymamy je siłą miecza”. Jest on zapalonym zwolennikiem Gandhiego,
którego uwielbia. Całe Indie - mówi - zjednoczyły się we wielkiej duszy Gandhiego,
wierzę w to, bo on wierzy, w nim i przez niego Hindusi uważają się za braci”.
W rozmowie i z innymi, którzy dobrze znają Indie, dowiaduję się, że ruch
narodowy ogarnął cały kraj, bez względu na religię, czy kastę. Choć istnieją różnice
w zapatrywaniach, to jednak wszyscy zmierzają do samodzielności gospodarczej
i państwowej Indii. Jedno wielkie niebezpieczeństwo zagraża dzisiejszym Indiom.
Komunizm wciska się gwałtem, szerząc się głównie, w sferach rolniczych i robotniczych.
Za moskiewskie pieniądze różni prowodyrzy wobec nieuświadomionych mas wychwalają
czerwoną międzynarodówkę. Nawet prezydent kongresu, popularny Jawaharlal Nehin,
głosi otwarcie, że jedynym lekarstwem na wszelkie bolączki gospodarcze, to czerwona
rewolucja... [s. 102]
A działalność misyjna w Indiach? Opowiada ks. Cyro Righietto, salezjanin, jadący
już po raz wtóry na misje do Indii, że praca idzie powoli, ale mimo wszystko są nadzieje
większego rozpowszechnienia nauki Chrystusowej. W tej chwili liczy się 6.300.000
chrześcijan, w tym 4 miliony katolików. Jeszcze 50 lat temu liczono tylko półtora miliona
katolików. Więc postęp wielki. - A zresztą - uśmiecha się sympatyczny ks. Righietto,
ubrany całkowicie na biało - zaufajmy Opatrzności Bożej. W encyklikach papieskich
Rerum novarum i Quadragesimo anno, leży rozwiązanie trudnych problemów Indii. Jeśli
naród posłucha, to Indie znajdą pokój i sprawiedliwość!
20 stycznia rano w sinej mgle majaczą brzegi słonecznych Indii. Kilka godzin
później bielą swych pałaców, maleństwem swych ulic, pstrokacizną ras i kolorów, wita
nas niby rozlśnioną dłonią egzotyczny Bombaj, drugie największe miasto w ojczyźnie
Gandhiego.
Ks. Ignacy Posadzy [s. 103]