wspomnienie p. Tadeusza Wójcika
Transkrypt
wspomnienie p. Tadeusza Wójcika
Dr Tadeusz Wójcik Wspomnienia ucznia szkoły powszechnej im króla Władysława Jagiełły w Pilźnie Kiedy przywołuję w pamięci moje wspomnienia ucznia pilźnieńskiej szkoły powszechnej, trwa w Polsce dyskusja nad różnymi aspektami sprawy powszechnego wyboru wieku rozpoczynania nauki szkolnej - w wieku 7 czy 6 lat. Przed tym wyborem stali moi rodzice w 1929 roku, kiedy rozpocząłem szósty rok życia. Obowiązujące wtedy regulacje mówiły o podjęciu obowiązku nauki szkolnej w wieku siedmiu lat, chyba że rodzice uznają, że dziecko już rok wcześniej jest dojrzałe do podjęcia regularnej nauki, a dyrektor szkoły ocenę tę potwierdzi. Wydaje mi się, że to mądra regulacja i z zawartej w niej opcji korzystaliśmy przy posyłaniu do szkoły naszej trójki dzieci. Pójście z moją Mamą na spotkanie z dyrektorem szkoły, panem Radoniewiczem, dla sprawdzenia, czy rzeczywiście mogę, jak chcieli moi rodzice, rozpocząć naukę w wieku sześciu lat i ewentualnego zapisania mnie do pierwszej klasy, musiało być wielkim przeżyciem, bo do dzisiaj tę pierwszą wizytę w szkole pamiętam. Idąc na nią niepokoiło mnie pytanie, jak będzie to zapisanie wyglądało, żeby było z pewnością wiadomo, że to ja zostałem zapisany. Wyobrażałem sobie, że dokument zapisu będzie położony na mojej piersi i dzięki temu będzie wiadomo, że to ja zostałem zapisany. Z zakupów w sklepie pana Koniecznego pierwszych przyborów ucznia pamiętam kamienną tabliczkę w drewnianej ramce i rysik, którym się na tej tabliczce pisało. Ówczesna szkoła powszechna składała się z dwu szkół: męskiej imienia króla Władysława Jagiełły i żeńskiej imienia królowej Jadwigi, z oddzielnymi wejściami i brakiem przejścia wewnętrznego między nimi. Jedynie lekcje religii prowadzone przez księdza Wareckiego były wspólne i dziewczynki, uczennice tego samego oddziału, przychodziły do naszej klasy, w której ścieśnialiśmy się w ławkach, chłopcy po lewej, a dziewczynki po prawej stronie. W razie złej pogody ksiądz Warecki, mający czasem kolejne lekcje w szkole męskiej i żeńskiej, nie chciał przechodzić z jednej do drugiej szkoły w deszczu i korzystał z okna między korytarzami obydwu szkół, do którego przystawialiśmy krzesła z obydwu stron, aby ułatwić mu przejście. Kiedyś w czasie lekcji religii ksiądz Warecki powiedział: Jednego wam zazdroszczę chłopcy, że dożyjecie 2000. roku. Co to będą za uroczystości! Miał pewnie w pamięci opisane przez historyków wielkie uroczystości, które miały miejsce w Rzymie w roku tysięcznym, kiedy pojawiły się obawy o koniec świata. A kiedy minęła północ i świat się nie skończył, wybuchła spontaniczna radość oraz zaczęły zabawy, które podobno zapoczątkowały tradycję zabaw sylwestrowych. Niczego podobnego nie było jednak w 2000. roku. Byłem wówczas krótko w Pilźnie i poprosiłem księdza proboszcza Galasa o odprawienie Mszy św. w intencji księdza Wareckiego. Ksiądz Warecki przygotowywał nas do pierwszej Komunii świętej. Wtedy post eucharystyczny obowiązywał od rana do przyjęcia komunii św., niezależnie od godziny jej przyjęcia. Po skończeniu nabożeństwa i wspólnej fotografii byliśmy bardzo głodni i smak poczęstunku śniadaniem, które otrzymaliśmy wszyscy na plebanii w postaci bułki z masłem i kubka mleka, długo pamiętałem. Uczniowie klasy, której zostałem członkiem, w większości pochodzili z rodzin rolniczych i rzemieślniczych z Pilzna i okolicznych wsi, z rodzin mieszczan i urzędników starostwa pilźnieńskiego, które wtedy istniało oraz z kupieckich i rzemieślniczych rodzin żydowskich. Prawdopodobnie mniejsza zamożność i pewna zuchowatość powodowały, że ambicją chłopców było przychodzenie latem boso do szkoły. Wiosną rozpoczynała się rywalizacja, kto przyjdzie pierwszy w klasie do szkoły na bosaka. Uczestniczyłem i ja w tej rywalizacji, której ubocznym efektem było zapalenie opłucnej. 1 Chodzenie boso było wtedy powszechne. Wiele dziewcząt ze Strzegocic i Słotowej, idąc rano do kościoła niosło buty w ręku i dopiero w mieście je zakładały. Wiadomo było, że pan Konieczny, mający sklep przy ul. Węgierskiej, w sieni przed wejściem do sklepu ustawiał w niedziele wiadro z wodą i ręczniki, by pomóc tym dziewczętom przy zakładaniu świątecznego obuwia. W chłodniejsze części roku, kiedy trzeba było nosić buty, chodziliśmy również w nich po szkole, w której podłogi były z desek nasycanych jakimś olejem. W tych warunkach w cieplejsze dni możliwe było spędzanie przerw między lekcjami na podwórzu, co było okazją do wybiegania się. Istniała wtedy na szkolnym podwórzu studnia z pompą ręczną i w razie potrzeby można było umyć nogi. Pamiętam przypadki, kiedy pan dyrektor Radoniewicz, raczej żartobliwie, sprawdzał pod koniec długiej przerwy czystość nóg i zawracał niektórych do studni. W naszej klasie było kilku chłopców żydowskich. Relacje z nimi były koleżeńskie. Językiem codziennym w rodzinach żydowskich był jidish, co powodowało, że niektórzy chłopcy żydowscy popełniali w odpowiedziach na pytania nauczycieli błędy gramatyczne, a to z kolei wywoływało nieraz śmiechy i kpiny. Nasi nauczyciele byli szanowaną częścią społeczności Pilzna, częścią jej elity. Byli powszechnie znani. Byli nauczycielami i wychowawcami. Pamiętam krótką wycieczkę klasową do Skarp. Kiedy przechodziliśmy koło leżącego przy drodze cmentarza żydowskiego, niektórzy chłopcy podbiegli hałaśliwie do ogrodzenia cmentarza, aby zajrzeć do środka. Pani Ujwarowa, która nas prowadziła, zawołała, abyśmy nie hałasowali i powiedziała: Nie zakłócajcie wiecznego spoczynku zmarłym. Były to słowa bardzo odbiegające od codziennego języka i do dzisiaj to wydarzenie pamiętam. Byłem chyba w piątej klasie, kiedy nasi nauczyciele zorganizowali całodniowy wyjazd koleją do Krakowa. Kilkoro rodziców mających konie zawiozło nas wczesnym rankiem do Czarnej i późnym wieczorem odebrało ze stacji. W pamięci zostały mi kości mamuta wiszące przed wejściem do katedry wawelskiej, smocza jama, a najbardziej wieczorne przedstawienie Balladyny w teatrze Słowackiego, pierwszy w życiu pobyt w teatrze. Kiedy bardzo późnym wieczorem, a właściwie już nocą, wracaliśmy z Czarnej do Pilzna, zamiast drzew leśnych stojących wzdłuż drogi widziałem wyraźnie jasne sceny przedstawienia. Pamiętam też wycieczkę klasową, również wozami konnymi do Tarnowa. Wtedy największą atrakcją był przejazd elektrycznym tramwajem, który wtedy kursował z Grabówki do stacji kolejowej. Jedno wstydliwe wspomnienie szkolne pochodzi z okresu, kiedy jeszcze nie umiałem odczytywać godziny na zegarze. Rozpoczęcie i zakończenie godziny lekcyjnej ogłaszał dużym ręcznym dzwonkiem woźny szkolny. Nie było jeszcze wtedy w Pilźnie elektryczności. Kiedyś nasz nauczyciel odniósł wrażenie, że woźny chyba zapomniał zadzwonić na koniec lekcji i powiedział: Może któryś z was skoczy i zobaczy na wieży kościelnej, która jest godzina. To były czasy, kiedy nie każdy nauczyciel był posiadaczem zegarka. Wtedy podniósł się las rąk ochotników do takiego wyskoczenia i nauczyciel pokazał na mnie. Ochoczo wybiegłem i, spojrzawszy na wieżę kościelną, zdałem sobie z przerażeniem sprawę, że nie potrafię odczytać godziny. Na szczęście ktoś przechodził obok szkoły i na moją prośbę powiedział mi, która jest godzina. Pójście rano do szkoły oznaczało dla mnie, mieszkającego w Łabuziu, jak się potocznie mówiło - pójście do miasta. Była to półtorakilometrowa odległość. Nieraz w czasie deszczowej pogody rodzice prosili poczciarza, przejeżdżającego regularnie codziennie przed godziną ósmą wozem konnym, przewożącego pocztę z Dębicy do Pilzna, aby mnie podwiózł do Pilzna. Poczciarz czekał cały dzień w Pilźnie i wieczorem wracał z pocztą do Dębicy 2 Z krótkich pobytów w mieście po zakończeniu lekcji pamiętam ogłoszenia publiczne czytane przez strażników miejskich, którzy nosili mundury i mieli szable. Było ich dwóch. Strażnik będący na służbie wychodził ze strażnicy mieszczącej się w budynku magistratu przy rynku z zawieszonym na szyi bębnem, w który uderzał pałeczkami i głośno wołał: Podaje się do publicznej wiadomości … - i głośno odczytywał ogłoszenia, chyba w dwu rogach rynku. W Pilźnie nie było wtedy gimnazjum i podejmujący naukę na tym poziomie po ukończeniu szóstej lub siódmej klasy najczęściej wyjeżdżali do Dębicy lub Tarnowa. Wiązało się to z przeżyciem egzaminu wstępnego, nabyciem obowiązkowego munduru gimnazjalisty oraz wynajęciem tak zwanej stancji lub miejsca w internacie. 3