Marcin Wolski CIEMNA STRONA LUSTRA 2–6 czerwca 1987 Późna

Transkrypt

Marcin Wolski CIEMNA STRONA LUSTRA 2–6 czerwca 1987 Późna
Marcin Wolski
CIEMNA STRONA LUSTRA
2–6 czerwca 1987
Późna wiosna tego roku była we Włoszech upalna i burzliwa. Sezon turystyczny dopiero się zaczynał,
więc na drogach nie zapanował jeszcze tłok, zresztą jego dziewięcioletni fiat podąŜał dokładnie pod
prąd ludzkiej rzeki płynącej z całej Europy na południe. Do Polski dojechał więc całkiem szybko. Minął
Gargano, górzysty półwysep – niczym grudka błota przyklejony do włoskiego buta – na którym przed
paroma dniami przeŜył zadziwiające spotkanie z Ojcem Pio. Przemknął koło Pescary, potem
staroŜytnej Rawenny. Nocował w motelu pod Wenecją, w którym roiło się od komarów, ale i bez
dokuczliwych owadów nie mógł długo spać. O trzeciej znów był na nogach. Gdy znalazł się w Austrii,
grzał ponad 100 kilometrów na godzinę, zwalniając jedynie na górzystych odcinkach, na których
właśnie rozbudowano autostradę. Na wysokości Wiener Neustadt skręcił na wschód, bocznymi
drogami ominął Wiedeń i w PetrŜalce wjechał na teren „obozu pokoju i socjalizmu”. Powitały go
transparenty z napisami wychwalającymi przyjaźń ze Związkiem Radzieckim po wieczne czasy oraz
zasieki i ponure gęby pograniczników, wściekłych – tak jak ich psy – na ludzi przekraczających
granicę. Głęboką nocą dotarł do Cieszyna i w hotelu Pod Jeleniem przespał kilka godzin. Spieszył się, a
mimo to miał wraŜenie, Ŝe czas mu ucieka. Rzeczywiście, nie pozostało mu go zbyt wiele. Pielgrzymka
zaczynała się za kilka dni. Jego analityczny umysł nie zmarnował jednak ani minuty z podróŜy, tym
bardziej Ŝe w stan alarmowy wprawiły go nie tylko senne majaki czy wraŜenia z rozmowy z
Kriuczkowem. Byłoby to stanowczo za mało, aby bezkrytycznie uwierzyć, Ŝe są w Sowietach siły
gotowe, aby teraz, w dobie odpręŜenia i reform Gorbaczowa, spróbować tego, co nie udało się, gdy
ZSRR był u szczytu potęgi. Przeczucia potraktował niezwykle powaŜnie z powodu jednej natrętnej
analogii. Dialog z generałem KGB do złudzenia przypominał inne podobne rozmowy, które
przeprowadzał z Griszą w pierwszej połowie 1981 roku. Wtedy takŜe radzieckie słuŜby interesowały się
relacjami między państwem, Kościołem i społeczeństwem, podobnie analizowano róŜne moŜliwe formy
wybuchu, gdyby zdarzyło się coś doprowadzającego ludzkie umysły do stanu wrzenia.
No i się zdarzyło...
Na szczęście po tamtym zamachu na papieŜa energia społeczna wyładowała się w modlitwie i
w białych marszach, ponadto zamachowiec był Turkiem, a inicjatorzy długo i skutecznie pozostawali w
cieniu. I – co najwaŜniejsze – Jan Paweł II przeŜył.
Oczywiście wówczas, przy okazji podobnych analiz, nie zdawał sobie sprawy, ku czemu to
zmierza. Sądził, Ŝe zawodowa pragmatyka funkcjonariuszy KGB wymaga rozpatrywania rozmaitych
wariantów i nie istnieje Ŝaden konkretny plan gwałtownej destabilizacji w Polsce, ale teraz...
„Zrobią to! – myślał gorączkowo. – Do jasnej cholery, są zdecydowani, by to zrobić! I nikt im
nie moŜe przeszkodzić”.
Poza nim – któremu równieŜ pisana jest rola ofiary.
W normalnym kraju podzieliłby się swymi refleksjami z osobami odpowiedzialnymi za
bezpieczeństwo państwa. W PRL-u nie mógł tego zrobić, mimo Ŝe pracowali tam jego niedawni
koledzy. Nie chodziło przecieŜ o drobiazg. Sojusz ze Związkiem Radzieckim stanowił dla nich kwestię
priorytetową, a sugerowanie, Ŝe w Moskwie toczy się walka o władzę – działanie co najmniej
ryzykowne. Gdyby jeszcze dysponował jakimiś dowodami...
Poza tym przywódcy z większym zakresem swobody podjęliby zapewne jakieś działania.
GdybyŜ u steru Polski Ludowej stał ktoś pokroju Gomułki, Gierka, Moczara...
Ale Kiszczak i Jaruzelski nie naleŜeli do ludzi wielkiego formatu. W dodatku Konrad nie
wiedział, na ile spisek w Rosji jest powiązany z wewnątrzpartyjną opozycją. I kto aktualnie do niej
naleŜy. Rządząca koteria miała wrogów, a „partia ludzi Moskwy” od lat rosła w siłę. W dodatku granica
dzieląca liberałów i betoniarzy pozostawała nieostra.
Koło Częstochowy zaczęło padać i wbrew swym zasadom (Ŝadnych przypadkowych
pasaŜerów!) wziął do auta trzy zmoczone autostopowiczki. Dziewczyny, pochodzące z Bielska-Białej
tegoroczne maturzystki, wracały z Jasnej Góry, na której dziękowały Czarnej Madonnie za pomyślnie
zdany egzamin dojrzałości. Zamierzały spędzić parę dni w Warszawie i wciąć udział w powitaniu
papieŜa, a potem pociągnąć do Gdańska.
– To będzie niezwykłe przeŜycie! – ekscytowały się. – Ojciec Święty w kolebce Solidarności!
Spojrzał na nie z ukosa.
– A co wy wiecie o Solidarności? To przecieŜ przeszłość!
– I przyszłość! – zaoponowała gwałtownie siedząca obok niego rezolutna blondynka z
zadartym noskiem.
Dyskretnie podpytywane (a generał umiał to robić) rozgadały się. Mimo Ŝe przed siedmiu laty
chodziły jeszcze do podstawówki, pamiętały doskonale czasy tamtej gorączki. Stryj jednej z nich został
ranny podczas pacyfikacji kopalni Wujek. Kuzyna drugiej aresztowano, kiedy wyjechał ze strajkującej
pod ziemią kopalni Piast. Trzecia woziła ulotki w wózku z młodszym braciszkiem i Ŝałowała, Ŝe była
zbyt mała, by biegać na demonstracje i walczyć z ZOMO.
– Teraz to jest okropnie spokojnie – narzekała. – Ludzie się przyczaili. A bardzo wielu straciło
nadzieję...
– AŜ Ŝal! – zgodziła się pierwsza. – Dziadek walczył z Niemcami, tata miał Solidarność, tylko
my nie przeŜyliśmy jeszcze niczego waŜnego.
„I módlcie się, Ŝebyście nie przeŜyli!” – chciał zawołać, ale ugryzł się w język. Nie dziwiła go
ich potrzeba buntu. To przywilej młodości. Przypominał sobie nastrój euforii pierwszych godzin po
wybuchu wojny, zanim zaczęto mówić o ofiarach, zniszczeniach i klęskach. Zdumiewało go co innego
– religijność. Dziewczyny, wychowane i wykształcone w Polsce Ludowej, indoktrynowane przez
telewizję, zapewne miłośniczki muzyki rockowej i mimo niewinnych minek doskonale uświadomione
seksualnie, odczuwały potrzebę, która jemu wydawała się całkowicie zbędna. Potrzebowały Boga –
jako sensu Ŝycia – i papieŜa – jako najwyŜszego autorytetu. Na co dzień zapewne bywalczynie
dyskotek, obściskiwały się z chłopakami, piły, być moŜe, tanie wina i paliły papierosy, ale poza tym
wszystkim oczekiwały czegoś więcej. Wizji? Drogi?
Pragnęły przeŜyć coś waŜnego i pięknego, a nie tylko, jak ich rówieśniczki z Zachodu, rozłoŜyć
nogi na tylnym siedzeniu samochodu.
Wysadził je na rogu ulicy Banacha i alei świrki i Wigury, koło akademików przekształconych na
czas pielgrzymki w schroniska młodzieŜowe.
– Ogromnie panu dziękujemy – powiedziała ta z zadartym noskiem. – Jest pan bardzo dobrym
człowiekiem.
„Dobry człowiek”! Smarkule nie miały pojęcia, jak te dwa słowa mogą nim wstrząsnąć. Dotąd
nazywano go róŜnie: przełoŜeni, chwaląc, mówili o jego pryncypialności i bezkompromisowym
stosunku do problemów, szanowali i bali się go podwładni, syn lekcewaŜył go i nim gardził, kobiety
wykrzykiwały pod jego adresem rozmaite bzdury, zwłaszcza podczas orgazmu... Ale przenigdy nikt nie
nazwał go dobrym człowiekiem. Dlaczego?
*
Po powrocie do Warszawy najpierw zameldował się w centrali, gdzie przyjęto go jak przybysza
z drugiego brzegu Styksu. Nie było to przyjemne. W stanie spoczynku nadal miał przecieŜ status
doradcy ministra, swój gabinet, znajdował się w rozdzielniku z dostępem do części akt.
Nie chciał, aby nagły powrót do ojczyzny został skojarzony z pielgrzymką papieŜa, dlatego
wymyślił sobie całkiem niezłą legendę – w grę wchodziły interesy, a zwłaszcza rozwój spółek
polonijnych, którymi interesowało się coraz więcej towarzyszy z SB. I to zrozumiano. Spotkał się z
jednym wiceministrem, porozmawiał telefonicznie z Kiszczakiem. Ale krótko. Prawdę powiedziawszy,
Ŝadna z najwaŜniejszych osób w państwie nie znalazła dla niego czasu. Trzecia wizyta Jana Pawła II w
ojczyźnie angaŜowała wszystkie siły i środki. Ta okoliczność bardzo mu odpowiadała.
Wprawdzie w sztabie operacji oznaczonej kryptonimem „Zorza II” najlepiej poinformowaną
osobą obok generała Pudysza był major (przepraszam podpułkownik) Duda, jednak Markiewicz
zamierzał zwrócić się do syna tylko w wypadku absolutnej konieczności.
śoliborską willę oddał pod wynajem, dlatego pozostawał hotel albo domek letniskowy nad
Świdrem, który zbudował przed kilku laty, ale na dobrą sprawę nigdy tam nie mieszkał – płacił jedynie
miejscowym za opiekę. Wnętrze pachniało grzybem, pościel cuchnęła starzyzną, ale liczył się własny
dach nad głową i miejsce, w którym mógł swobodnie porozmawiać. Godzinę po Konradzie przybył tam
człowiek, który w MSW naleŜał do grona wtajemniczonych w szczegóły pielgrzymki, co było oczywiste
ze względu na jego kluczową pozycję zajmowaną w ministerstwie. Przed laty funkcjonował w ramach
zaufanej trójki tworzącej tajną komórkę kontroli wewnętrznej, ale od tego czasu znacznie się wspiął.
Na szczęście Markiewicz wiedział o nim takie rzeczy, które dawały pewność jego absolutnej lojalności.
Jakakolwiek próba nieposłuszeństwa pociągnęłaby za sobą bardzo powaŜne konsekwencje. Stanowiło
to gwarancję, Ŝe informacja o ich konszachtach nie przecieknie do nikogo z resortu.
Osobnik nazywany „Baronem” zjawił się na pierwsze wezwanie. Szeroki jak szafa rzeczywiście
przypominał arystokratę z czasów saskich. Ze zrozumieniem przyjął polecenie Konrada dotyczące
dostarczenia mu dokumentacji związanej z wizytą papieŜa. Wprawdzie rozporządzenia, plany i analizy
zostały objęte klauzulą ścisłej tajności, ale od czego są kopiarki. Nie pytał, po co generałowi
informacje o przygotowaniach MSW do pielgrzymki. Podejrzewał, Ŝe ma mocodawców znacznie wyŜej i
nie wnikał gdzie.
W kaŜdym razie dwa dni przed przylotem Jana Pawła II do Warszawy wszystkie najwaŜniejsze
dokumenty znajdowały się w rękach generała.
MSW przyłoŜyło się do operacji. Pod względem logistyki i zabezpieczenia przedsięwzięcie nie
znajdowało sobie równych w dziejach PRL-u.
W samym Trójmieście zmobilizowano ponad czterdzieści tysięcy funkcjonariuszy, tajnych,
jawnych i „dwupłciowych”, w większości ściągniętych z centrali i odległych regionów kraju. W pewnym
stopniu miało wspomagać ich miejscowe ORMO, aktyw partyjny, szkoły oficerskie i marynarze.
Zmobilizowano ponadto setki tajnych współpracowników, w tym ogromną rzeszę księŜy agentów, z
najbliŜszym współpracownikiem arcybiskupa gdańskiego – o pseudonimie „Szejk” – na czele. Dzięki
takim jak on zamierzenia Kościoła nie stanowiły dla bezpieki Ŝadnej tajemnicy. Spenetrowane, choć w
mniejszym stopniu, były równieŜ środowiska podziemnej Solidarności, zwłaszcza takie jak Solidarność
Walcząca, KPN czy Ruch „Wolność i Pokój”, które podejrzewano o inklinacje terrorystyczne.
„Kompletne durnie – pomyślał o ekspertach SB Markiewicz – przecieŜ nawet najbardziej
zbuntowani ekstremiści z Solidarności prędzej obcięliby sobie głowę, niŜ podnieśli rękę na polskiego
papieŜa”.
Równie
dokładną
kontrolą
objęto
około
tysiąca
pięciuset
dziennikarzy,
przybyłych
relacjonować pielgrzymkę, w tym czterystu z krajów kapitalistycznych. Odbywano rozmowy
ostrzegawcze i planowano prewencyjne zatrzymania „elementów kryminalnych i anarchistycznych”. W
tych wszystkich działaniach, rzecz jasna, chodziło nie tyle o bezpieczeństwo gościa, co o ograniczenie
do minimum moŜliwych wystąpień o charakterze antysocjalistycznym. Wiedziano, Ŝe takie się odbędą i
w całości nie da się ich wyeliminować – dla podziemnej Solidarności była to niebywała sposobność,
aby przypomnieć wszystkim o swoim istnieniu. Władzy zaleŜało jednak na minimalizacji jej działań. I
oczywiście na potwierdzeniu przydatności organów. Nie po to od pięciu lat trwał proces normalizacji,
aby teraz papieŜ tchnął zbyt wiele ducha w mocno juŜ zrezygnowane społeczeństwo.
Markiewicz wszystko uwaŜnie przestudiował i zastanowiło go jedno: zdawało się, Ŝe nikt nie
zajmował się wątkami zagroŜeń zewnętrznych.
W minimalnym stopniu uruchomiono agenturę zagraniczną, nie poproszono o pomoc
Interpolu, co wręcz się narzucało, na wypadek gdyby chciał przeniknąć do Polski jakiś naśladowca
Alego Agcy. Największe zaniedbania dotyczyły Wschodu. Nie było Ŝadnych dowodów, Ŝeby ktokolwiek
interesował się tym, co robią w tym czasie rezydujący w Polsce funkcjonariusze GRU, KGB czy Stasi.
ChociaŜ, znając obecnych przywódców PRL-u, zdawał sobie sprawę, Ŝe inwigilacja
zaprzyjaźnionych słuŜb nie przychodziła im nawet do głowy. Ale moŜe zajmowała się tym Informacja
Wojskowa, do której działań „Baron” nie miał dostępu? Jedyne, co zdobył dla Konrada, to lista
akredytowanych dziennikarzy, z których kilku, Markiewicz wiedział to z całą pewnością, pracowało dla
organów. Po zapoznaniu się z trasą pielgrzymki i informacją o rezerwacjach hotelowych szybko
zorientował się, Ŝe szczególnym zainteresowaniem tych „zagranicznych korespondentów” cieszą się
Warszawa, w której papieŜ miał być dwa razy, Kraków i Trójmiasto. Gromadziło się tam najwięcej
wiernych, toteŜ efekt ewentualnego zamachu okazałby najbardziej spektakularny, a sprawcom, co nie
bez znaczenia, łatwiej było się ewakuować niŜ z Lublina czy Tarnowa.
Kompletnie zmienił system myślenia – starał się jak najbardziej wczuć w sposób myślenia
ewentualnego organizatora złowieszczej operacji.
Warszawę, z wielu powodów najlepszą, wyeliminował – następstwa zamachu w mieście, w
którym znajdowały się centrale instytucji, były nieprzewidywalne i mogło dojść do czegoś w rodzaju
powtórki z Budapesztu w 1956 roku. Zwłaszcza Ŝe takiej akcji z pewnością nie skoordynowano by z
polskim kierownictwem. Zrewoltowane tłumy mogłyby wtargnąć do centrów władzy, przejąć kontrolę
nad dokumentami, wieszać tych, na których konspiratorom szczególnie zaleŜało.
Nie, tylko szaleniec zrobiłby to w Warszawie.
A Kraków?
Tym razem wizytę Karola Wojtyły w jego dawnej metropolii zaplanowano na dosyć krótko. W
dodatku na Błoniach ewentualny snajper natknąłby się ogromne trudności, choćby z powodu braku w
okolicy wysokich bloków, z dobrym widokiem na ołtarz. A na Cmentarzu Rakowickim, gdzie Jan Paweł
II zamierzał odwiedzić rodziców? Z dokumentów wynikało, Ŝe sprawdzono tam kaŜdą piędź ziemi. Nie
było teŜ Ŝadnych niedawnych pochówków, w których moŜna by umieścić bombę o wielkiej mocy.
Wawel i kościół Mariacki miały podwójną kontrolę – kościelną oraz państwową – i obie pilnowały się
nawzajem.
Rozstrzygające dla Konrada okazało się co innego – redaktor Iwan Wasilenko (tym
pseudonimem posługiwał się ostatnio Grisza) wybierał się tylko na jeden etap pielgrzymki.
Zarezerwował na trzy dni pokój w Posejdonie w Oliwie. To przesądzało sprawę. Zwłaszcza w
zestawieniu z proroczym snem, który nie pozostawiał wątpliwości co do miasta.
Wyrok na biskupa Rzymu, jeśli zapadł, musiał być wykonany w kolebce Solidarności.