pobierz załącznik (J_Kusmierczyk_-_Pomiedzy)

Transkrypt

pobierz załącznik (J_Kusmierczyk_-_Pomiedzy)
Jarosław Kuśmierczyk
Pomiędzy
Autor: Jarosław Kuśmierczyk
Tytuł: Pomiędzy
Korekta: Magdalena Wojtas
Projekt okładki: Portal Arkana Allarte
Niniejsze opowiadanie powstało w trakcie
Indywidualnych Pisarskich Warsztatów Internetowych
organizowanych przez portal Arkana Allarte.
www.arkanaallarte.pl
WSTĘP
Opowiadanie Jarosława Kuśmierczyka stanowi przykład wykorzystania konwencji
literatury popularnej, a konkretnie literatury grozy. Występują w nim elementy horroru,
jednak są one tylko sugerowane – całość zbudowana jest bowiem wedle prawideł
psychologicznych. Przygoda głównego bohatera, jego doświadczenie, czerpie z bogatej
tradycji przedstawiania świata przez pryzmat umysłu bohatera, umysłu, który może być
manipulowany, oszukiwany przez niepewne postrzeganie zmysłowe. Co jest jawą, co jest
snem? – oto główne pytanie stawiane czytelnikowi podczas lektury opowiadania Pomiędzy.
Świat nie jest być może taki, jaki się nam jawi (i słowo „jawić się” jest tutaj jak najbardziej
adekwatne – świat może być jawą senną, rojeniem podatnego na iluzję umysłu), a człowiek
uzależniony jest od swoich zawodnych zmysłów.
Temat ten jest niezwykle nośny w przypadku wspomnianego typu literatury
i przywołuje całą tradycję myślenia o rzeczywistości jako sferze przenikania się kilku
porządków, kilku płaszczyzn od siebie niezależnych, ale wywierających na siebie wpływ.
Przy okazji bohater stara się jednak zracjonalizować przedstawioną przez siebie sytuację.
Stara się dociec prawdy i wytyczyć jasną, klarowną granicę pomiędzy tym, co wyobrażone,
a tym, co realne. Ale triumf racjonalnego rozumu nad rozedrganą, niestabilną rzeczywistością
jest tylko, jak się ostatecznie okazuje, pozorny.
Formuła powieści grozy zostaje odświeżona poprzez zaktualizowanie jej. Odbywa się
to dzięki zmaterializowaniu jej w polskich realiach lat osiemdziesiątych, realiach
dogorywającego PRL-u. Autor bardzo plastycznie wprowadza nas w ten świat, w zapachy
dworców, w milicyjne anegdoty. Przychodzi tutaj na myśl strategia Marka Krajewskiego,
umieszczającego akcję swoich powieści detektywistycznych w przedwojennym Wrocławiu.
Mamy więc do czynienia z zaadaptowaniem realiów historycznych na potrzeby opowiadania
popularnego. Jest to chwyt o tyle celny, że pasuje do zabiegu kompozycyjnego
zastosowanego przez autora. Bohater po latach odwiedza miejsce wydarzeń opisanych
w opowiadaniu i… no właśnie. Nic nie jest takie, jakie się wydawało.
Trzydziesty pierwszy października tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego szóstego roku, piątek.
Ostatni dzień pracy przed szczególnym świętem. Smutnym, refleksyjnym, pełnym
wspomnień o tych wszystkich, których już z nami nie ma – świętem zmarłych.
Dochodziła czternasta. Siedziałem tyłem do okna a promienie słońca przyjemnie
grzały plecy. Jesień tego roku była wyjątkowo piękna i ciepła. Prawdziwa „złota polska
jesień”. Te trzy słowa były dla mnie zawsze, i nadal są, naturalnym przedłużeniem lata. Lato
uważałem i nadal uważam za najpiękniejszą porę roku. Są oczywiście tacy, którzy twierdzą,
że królową pór roku jest wiosna, ale mój wybór jest inny. Porządkowałem dokumenty,
sprawdzałem kalendarz na następny tydzień, starałem się pracować. Jednak myślami byłem
już daleko poza biurem. Przy sąsiednich biurkach widziałem podobną sytuację.
– Już druga, ale zleciało – odezwała się pani Stenia. Była z nas najstarsza, najbardziej
doświadczona. Dyrygowała nami, mimo że nie była naszą przełożoną. Nikomu to jednak nie
przeszkadzało. Wiedziała dużo o życiu, wiedziała dużo o pracy w biurze. Do tej pory
pamiętam jej słodki uśmiech i często powtarzane w trudnych biurowych sytuacjach słowa –
„to tylko praca”. Uczyliśmy się od niej rozgraniczania pracy od życia osobistego. Przydaje mi
się to do tej pory.
– Tak, dość szybko – potwierdziłem – taki szybki dzień. Dobrze, że nie wyskoczyły
jakieś nowe problemy. Będzie można spokojnie odpocząć.
– Odpoczywać tak czy inaczej trzeba spokojnie. Nie nosimy pracy do domu. Dom to
dom. Święte miejsce i koniec.
Pani Stenia jak zwykle miała rację. „Dom to dom”. Jaki był mój dom wtedy?
Kawalerka w blokowisku. Dwadzieścia cztery metry z kuchnią i łazienką. Umeblowana
skromnie. Było gdzie spać i przyjąć gości. Mała kuchnia, która służyła mi głównie za miejsce
5
do śniadań i kolacji – nie gotowałem obiadów, stołowałem się w zakładowej stołówce. Na
tamte czasy pełen luksus. Czasy były nieszczególne, ale mieszkanko w porządku. Jak dodać
do tego przydziałowego małego fiata… Było fajnie.
– Mógłbym się wcześniej urwać, szefa już nie ma – zwróciłem się do pani Steni.
– Ja tu nie dowodzę – odpowiedziała. – A gdzie tak ci się śpieszy? Zdążysz.
Samochodem co tam, dwie godzinki i będziesz w domu.
– Nie jadę na święta do domu. Jadę do Szczecina, do kolegi. Zaprosił mnie. Dawno się
nie widzieliśmy. Takie małe spotkanie. A do domu w przyszłą sobotę planuję.
– Takie święto, a ty nie na groby, tylko na imprezę – wtrącił się kolega.
– Nie impreza. Po prostu. Jadę w odwiedziny do kolegi, dawno go nie widziałem,
urodziła mu się córka i takie tam inne sprawy.
– Aż do Szczecina, kawał drogi – wtrącił ktoś z boku.
– Żona Tomka jest ze Szczecina, jej rodzice tam mają dom, tam się przeprowadzili.
No, rzeczywiście, kawał drogi.
– Maluchem z piętnaście godzin będziesz jechał.
– Jadę pociągiem, dlatego chcę urwać się z roboty wcześniej, żeby skoczyć na
dworzec po bilet. Po trzeciej będzie więcej ludzi. Muszę się jeszcze spakować, a pociąg
o wpół do ósmej.
– A to leć, leć – pani Stenia machnęła ręką – posprzątamy twoje biurko.
– Jest sprzątnięte – odparłem. – Dzięki, pani Steniu. To do poniedziałku – złapałem
marynarkę i wyszedłem.
Na dworze było cudownie. Lekki wiaterek muskał włosy. Słońce dość mocno, jak na tę porę
roku, przygrzewało. Wsiadłem do samochodu, tu dopiero było gorąco. Odkręciłem obie szyby
i ruszyłem. Po kilkunastu minutach byłem na parkingu przed dworcem. Zamknąłem okno,
wysiadłem, przekręciłem kluczyk w zamku. Szarpnąłem klamkę, aby sprawdzić, czy
zamknąłem drzwi. Były zamknięte. Pobiegłem na dworzec. W środku panował półmrok.
Podszedłem do pierwszej kasy. W kolejce stało jakieś pięć osób. Stanąłem jako ostatni
i czekałem na swoją kolej. W powietrzu unosił się specyficzny zapach. Mieszanka spalonego
oleju i amoniaku, co oznaczało, że dworcowy bar i toaleta są czynne. Ciekawostką tamtych lat
była możliwość odnajdywania się w otoczeniu za pomocą zmysłu powonienia. Wchodząc na
dworzec, bardzo łatwo można było stwierdzić, że kibelek jest po lewej stronie, a bar po
prawej. Generalnie wszystkie kibelki, gdziekolwiek były zlokalizowane, odnajdywało się
węchem. Mało tego. Wchodząc do większości restauracji, zanim człek się posilił, najpierw
6
musiał powąchać kibelek zlokalizowany przy wejściu. Ten właśnie fetorek jest do tej pory
nieodłącznym elementem wspomnień tamtych lat.
– Dokąd? – usłyszałem w głośniku.
– Dzień dobry. Szczecin, dziewiętnasta trzydzieści, kuszetka.
– Nie ma.
– Co nie ma? – wystraszyłem się.
– Kuszetek, mówię, nie ma.
– Aha. To pierwsza klasa – położyłem pieniądze na tacce, odebrałem bilet i wziąłem
resztę. Wkładałem pieniądze do portfela, gdy ktoś na mnie wpadł. W jednej chwili
zorientowałem się, że złodziej ukradł mi portfel. Widziałem jego plecy i czym prędzej
pobiegłem za nim, coś, nie pamiętam, co, wykrzykując. Ubiegłem kilka kroków, zobaczyłem,
że napastnik potyka się i byłem pewien, że go dorwę. Pozbierał się jednak szybko i wybiegł
przez dworcowe drzwi.
– Mam – usłyszałem przed sobą – mam go – wołała, najwyraźniej do mnie, jakaś
blondynka. O dziwo, trzymając w ręku mój portfel – wypadł mu. To pański? – zapytała
kierując portfel w moją stronę.
Wokół nas zdążył się zebrać spory tłum.
– A to gnój jeden, a kręcił się koło mnie – odezwał się starszy mężczyzna. – A to gnój
– był naprawdę zdenerwowany.
– A gdzie milicja? – krzyczał ktoś z boku.
Staliśmy przed dworcem. Trzymałem w ręku swój portfel a naprzeciwko stała młoda,
może dwudziestopięcioletnia dziewczyna. Uśmiechała się.
– Jeszcze raz dziękuję. Jakby nie ty, to miałbym spory kłopot. Wszystkie dokumenty,
pieniądze – ciągnąłem rozmowę.
– Nie ma sprawy. Udało się – wzruszyła ramionami.
– Przyjechałaś czy wyjeżdżasz?
– Wyjeżdżam.
– Szkoda, gdybyś przyjechała, mógłbym ci się zrewanżować i podwieźć cię gdzieś –
wybąkałem. Miała miłą twarz. Regularne rysy. Delikatne. Pszenicznego koloru włosy. Mniej
więcej mojego wzrostu, no, może troszkę wyższa. No i ja nie umiałem podrywać dziewczyn.
– Nic nie szkodzi – odparła, uśmiechając się – może jeszcze będzie okazja –
powiedziała, wyciągając w moją stronę dłoń.
Nie bardzo wiedziałem, czy cmoknąć ją w rękę, czy tylko uścisnąć. Wybrałem to
drugie. Pożegnaliśmy się. Fajna była dość.
7
Dochodziłem do samochodu. Zauważyłem, że w środku ktoś siedzi. Kiedy podszedłem bliżej,
oniemiałem. W moim maluchu siedziało dwóch milicjantów.
„Co za cholera” – pomyślałem – „jak tam wleźli?” Nabrałem więcej powietrza.
Trudno, trzeba było stawić czoła rzeczywistości. Podszedłem bliżej drzwi. Milicjant odwrócił
się w moją stronę, otworzył drzwi. – Obywatel jest właścicielem? – zapytał.
– Tak – wyznałem zgodnie z prawdą i nic więcej nie przychodziło mi w tym
momencie do głowy. Generalnie, to przestałem chyba myśleć w ogóle. Tak jak prawdziwy
obywatel.
– Obywatelu kierowco – zaczął, gramoląc się z samochodu. Jego towarzysz wyszedł
z drugiej strony – dokumenciki poproszę do kontroli. Dowodzik osobisty, rejestracyjny,
prawko…
Szybko wykonałem jego polecenia, pokornie kiwając głową. – A o co chodzi, panie
władzo? – spytałem niepewnie.
– A no jak obywatel kierowca myśli? O co może chodzić?
Obywatel kierowca myślał, myślał i myślał. Nogi mu się miękkie zrobiły. Ręce mu się
spociły. Przeczuwał nadchodzącą zagładę.
– No i jak? – dociekał milicjant.
– Źle zaparkowałem – wypaliłem, chociaż wydawało mi się, że samochód stoi
prawidłowo. Jednak biorąc pod uwagę sytuację, nie byłem pewien. Zresztą, nikt nigdy nie
mógł być pewien niczego, rozmawiając z milicjantem. Taka obowiązywała zasada.
Obowiązywała też pierwsza zasada Sir Izaaka Newtona, ale była drugorzędna.
Milicjant poprawił czapkę, zacisnął usta, wciągnął przez nos powietrze. – Obywatel
kierowca przepisów nie zna – wygarnął mi w twarz, zaglądając w dowód osobisty. –
Krzysztof Sty… – zawiesił głos.
– …czyński – dokończyłem.
– Styczyński – burknął pod nosem. – Mówi ci to coś? – zwrócił się do drugiego
milicjanta.
– Nie – odparł tamten – nie słyszałem. Nic mi to nie mówi.
Stałem jak kołek. Nie wiedziałem, czy to, że nic mu nie mówi, to źle, czy dobrze.
Zacząłem zastanawiać się, jakie to może mieć skutki dla mnie.
– Obywatelu kierowco – zaczął – sprawa jest poważna.
Nie wątpiłem.
8
– Popełnił obywatel wykroczenie drogowe – ciągnął, a ja myślałem, jakie
wykroczenie drogowe skoro samochód stoi na parkingu, a ja z daleka od kierownicy.
Milczałem jednak jak grób. – Nie zabezpieczył obywatel pojazdu, którego jest właścicielem,
poprzez zostawienie otwartego prawego okna w drzwiach na dodatek.
Przypomniałem sobie, że rzeczywiście lewą szybę zakręciłem… a o prawej
zapomniałem. „Trudno” – pomyślałem – „stało się”.
A milicjant ciągnął – Narażając się na utratę własności. A potem co? Po ratunek do
milicji, bo samochód ukradli – powiedział, podkreślając słowo „milicji”.
– Ale przecież nic się nie stało – zacząłem nieśmiało – na szczęście panowie byli
w pobliżu…
– A my nie jesteśmy od pilnowania samochodów – wtrącił się drugi.
Milicjant skrupulatnie wynotowywał moje dane do swojego milicyjnego notesu, co
powodowało dziwne grymasy na jego twarzy. Co chwila przygryzał język, jakby miało mu to
w jakiś sposób pomóc w pisaniu. – Będzie mandat. Dwieście złotych – wyszeptał w moją
stronę.
Wiadomość tę przyjąłem godnie. Nie skamlałem, żeby upomnienie, albo coś
podobnego. Stałem się twardy i postanowiłem się bronić w inny sposób.
– Przed chwilą zostałem napadnięty przez złodzieja, a wy sobie siedzieliście w moim
samochodzie zamiast tam, na dworcu, pilnować ludzi – powiedziałem z wyrzutem.
Milicjant zaniemówił. Najpierw myślałem, że rumieni się ze wstydu, ale to niestety
krew mu się zagotowała. Ścisnął moje dokumenty, chciał coś powiedzieć, ale uprzedził go ten
drugi. – Otwórz pan bagażnik – warknął w moja stronę. Zrobiłem, co kazał, nie wiedząc po
co. Podniósł pokrywę bagażnika – No, dopisz mu jeszcze stówę na bałagan w bagażniku…
i pięćdziesiąt za brudną przednią szybę.
Do domu wszedłem powoli, trawiąc wciąż swoje Waterloo. „Trzeba było mi się odzywać?!
Całą premię szlag trafił! Trzeba było tylko przytakiwać, a skusiło mnie” – rozmyślałem
gorzko. Nastawiłem czajnik. Wyjąłem z szafki herbatniki. Usiadłem, czekając aż zagotuje się
woda. Piłem herbatę, pogryzając ciastko. Dochodziła szesnasta. Wszedłem do pokoju,
wyjąłem z szafy garnitur. Był jeszcze ze studniówki. Przeżył kilka wesel, ileś tam egzaminów
na studiach. Kawałek mojej historii w kilku kawałkach materiału. W niedzielę pójdzie się do
kościoła i na cmentarz, trzeba jakoś wyglądać. Garnitur będzie w sam raz. Spakowałem go do
torby. Wrzuciłem jeszcze koszulę i krawat po ojcu, skarpetki. Na spód włożyłem czarne
pantofle. Na wierzchu położyłem książkę, żeby nie nudzić się w pociągu. Zapiąłem torbę
9
i postawiłem ją przy drzwiach. Siadłem w kuchni i kończyłem herbatę. Za oknem poszarzało.
Niebo zrobiło się granatowe. Dzień już krótki. Wstałem, zapaliłem światło. Okno zrobiło się
czarne. Czekało mnie dwanaście godzin jazdy. Wiedziałem, że nie będę mógł spać. Nigdy nie
mogłem spać w pociągu. Kołysanie raczej mnie nie usypiało. Generalnie jazda mnie nie
usypiała. Zostało mi tak z dzieciństwa. Umyłem kubek, spojrzałem na zegarek. Dochodziła
piąta.
Wszedłem na peron. Ludzie tłoczyli się do drzwi stojących wagonów na lewym torze.
Z dworcowych głośników dowiedziałem się, że pociąg do Szczecina zostanie za chwilę
podstawiony na tor, przy którym stałem. Chwila dla PKP miała wielorakie znaczenie i nie
należało tej zapowiedzi brać na serio. Było dopiero pięć po siódmej. Do odjazdu pociągu było
jeszcze dużo czasu. Stałem więc cierpliwie, spoglądając to w prawo, to w lewo, spodziewając
się przyjazdu wagonów z którejś strony. Na peronie zrobiło się ciaśniej. Podróżni
z poczekalni przyszli, zwabieni zapowiedzią. Dobra pozycja wyjściowa na peronie dawała
dużą szansę na w miarę wygodną podróż. Co prawda zazwyczaj nie dotyczyło to pierwszej
klasy, tam zawsze było luźniej, ale to był czas przedświąteczny. Wszystko się mogło zdarzyć.
Z prawej strony nadjeżdżał zapowiadany skład. Ludzie zaczęli się bardziej tłoczyć. Moim
celem było jak najszybsze zorientowanie się, gdzie będzie wagon pierwszej klasy. Zazwyczaj
instalowany był mniej więcej w środku składu pociągu. Tak też było i tym razem. Przy
wszystkich drzwiach drugiej klasy potworzyły się grupki walczące o wejście do środka…
Wagon pierwszej klasy był mniej oblegany. Można właściwie powiedzieć, że nie widać było
przeludnienia w okolicach drzwi wejściowych. Ucieszyło mnie to. Wsiadłem nawet nie
popychany przez nikogo. Przeszedłem do środkowej części wagonu i znalazłem zupełnie
pusty przedział. Wszedłem, rzuciłem torbę na półkę nad głową i usadowiłem się
w najlepszym miejscu, to znaczy przy oknie.
Przez dłuższą chwilę siedziałem sam, wcale tego nie żałując, aczkolwiek nie miałem
wątpliwości, że będę miał towarzystwo. Nie czekałem długo. W krótkim czasie usłyszałem
trzy zapytania – Wolne!? – i siedzieliśmy we czterech w sześcioosobowym przedziale. Po
chwili szarpnęło lekko wagonem, co było znakiem, że podłączono lokomotywę. Parę minut
jeszcze minęło zanim błysnęło na korytarzu światło. Mogłem się przyjrzeć moim
współpodróżnym. Jeden z nich wstał i zapalił światło w przedziale, pytając oczywiście, czy
nikt nie będzie miał nic przeciwko temu. Nikt nie oponował i przedział rozświetliły dwie sine
świetlówki, które po kilku sekundach pojaśniały. Mój umysł zaczęła zaprzątać nieodparta
potrzeba fizjologiczna, ale w czasie postoju nie wolno korzystać z toalety. Siedziałem więc
ściskając kolana i przypatrując się twarzom po drugiej stronie szyby. Były takie jakieś smutne
10
i nijakie, albo mi się tylko tak zdawało. Czas zwolnił celowo. Po długo oczekiwanym „Ding
dong. Pociąg do Szczecina odjeżdża…” – wstałem i skierowałem się w stronę wyjścia.
Pustym korytarzem doszedłem do końca przedziału, gdzie wyczuwało się specyficzny
fetorek. Toaleta.
Otworzyłem drzwi przedziału, spojrzałem w górę, sprawdzając obecność mojej podróżnej
torby. Była na miejscu. Zrobiłem krok do przodu. Coś było inaczej. Coś było nie tak.
Spojrzałem jeszcze raz w górę. Góra była w porządku. Na środkowym fotelu po przeciwnej
stronie mojego miejsca siedział nowy pasażer. Pasażerka. Dziewczyna o pszenicznym kolorze
włosów. Ta sama, która uratowała mój portfel. Oboje byliśmy zdziwieni. Zaczęliśmy dość
chaotyczną rozmowę, ze sporą ilością uwag o nieprzypadkowości tego spotkania. Z wymiany
zdań pozostali trzej panowie dowiedzieli się o przyczynie naszego podniecenia. Wszyscy trzej
przyznali, że to musi mieć jakieś dalsze skutki. Jeden z nich ustąpił mi nawet miejsca, abym
mógł usiąść obok, jak się zaraz okazało, Joanny. No cóż, góra z górą się nie zejdzie… Zaczęło
się rytualne, kto, co, dokąd, po co i tak dalej i tak dalej. Pociąg toczył się ciemną nocą,
stukając rytmicznie, jak w wierszu Tuwima, „to-to-tak, to-to-tak”.
Na rozmowie o niczym i o wszystkim zeszło tak gdzieś do dziesiątej. W międzyczasie
dowiedziałem się, że Joanna – Aśka, kończy medycynę w Lublinie, że gdzieś tam z grubsza
z okolic Lublina pochodzi, i w końcu, też tak jak ja, jedzie do Szczecina, do znajomych.
Starałem się być miły, nawet bardzo miły. Z tyłu głowy zaczęła kiełkować mi myśl, że może
zaprzyjaźnimy się, może umówimy się w Szczecinie na jakieś spotkanie, bo nie liczyłem już,
że po raz trzeci, przypadkiem, natkniemy się na siebie. Z kiełka jednak jakoś źdźbło nie
chciało wyrosnąć. Nie wiedziałem, jak jej to powiedzieć. Odłożyłem to na później. Póki co,
siedziałem przecież obok niej i nic nie wskazywało na to, aby coś w ciągu najbliższych kilku
godzin miało się zmienić. Powoli zaczynało brakować nam tematów do rozmowy. O mały
włos nie zacząłem jej zanudzać gadaniem o budowaniu mostów, jako że dobrze się na tym
znałem. Byłem w końcu inżynierem budownictwa lądowego. W porę się powstrzymałem.
Panowie siedzący z nami w przedziale kilka razy puścili do siebie oko, uśmiechając się
dyskretnie. Nie wtrącali się, ale byli obecni, a to cokolwiek utrudniało rozmowę. Podobał mi
się jej sposób wypowiadania słów. Mówiła wyraźnie, powoli, jakby nadawała tym znaczenie
słowom, które przechodziły przez dwa szeregi ładnych białych zębów i wydatnych,
jasnoczerwonych ust. Chyba nie używała szminki. Zauważyła, że patrzę bezczelnie na jej usta
i zasłoniła je dłonią. Połapałem się w tym i ocknąłem.
11
– Przepraszam, jakoś tak – wzruszyłem ramionami i chyba się zarumieniłem.
Uśmiechnęła się serdecznie.
– To nic – odparła.
Mimo wszystko wydawało mi się, że jest lekko zmieszana. No cóż… Siedzieliśmy tak
przez dłuższą chwilę. Nie wiedziałem, co powiedzieć.
– Jaką specjalność chcesz mieć po studiach – zacząłem.
– Na pewno nie chirurgia. Nie lubię widoku krwi – odparła.
– W medycynie chyba nie da się tego uniknąć. Krew to życie.
– Krew to również śmierć. A swoją drogą, w medycynie można uniknąć krwi.
– Jak?
– Jest wiele specjalności. Psychiatria na przykład.
– Chciałabyś pracować z czubkami?
– Nieładne określenie – odparła krótko. Myślałem, że zapadnę się pod ziemię. Trzeba
było szybko zmienić temat. A tak dobrze szło.
– Jutro święto zmarłych – rzekłem odkrywczo – pamiętam, jak byłem mały
jeździliśmy tak w dzień przed świętem zmarłych do dziadków ze strony ojca. Zawsze dzień
przed. Tak jakoś mi się skojarzyło… Tak jakoś… – brakowało mi słów. Głupia sytuacja.
Joanna patrzyła przed siebie. Ja patrzyłem na nią.
– Często jeździliście?
– Praktycznie co roku. Tak było przyjęte. Do dziadków było daleko. Jakieś dwieście
kilometrów, no może trochę mniej. Ojca syreną jechaliśmy jakieś trzy-cztery godziny.
– No, to rzeczywiście daleko. Możesz powiedzieć, gdzie to było?
– Wiesz gdzie jest Parczew?
– Pochodzę z tamtych stron – uśmiechnęła się – a ty skąd?
– Z Biłgoraja.
– Nie wiem, gdzie to jest.
– Z Lublina jedzie się na Przemyśl, jakieś osiemdziesiąt kilometrów od Lublina.
– Aha… To tato z Parczewa?
– No, zza Parczewa, jeszcze parę kilometrów w kierunku Radzynia.
– Moja wioska, bo pochodzę z wioski, leży między Lubartowem a Parczewem. Tak
mniej więcej w pół drogi. Jeden autobus na dzień. Cisza, spokój. Nawet sklepu nie ma. Ale do
szkoły nie miałam pod górkę – zaśmiała się – no, ale odeszliśmy od tematu. Opowiadaj.
– Wyjeżdżaliśmy z domu po powrocie rodziców z pracy. Szybki obiad i do
samochodu, żeby mama mogła zdążyć jeszcze kupić cokolwiek w Lublinie. Zawsze tam był
12
taki przystanek. Na Krakowskim Przedmieściu były delikatesy, są nadal. Tam robiliśmy,
rodzice robili, zakupy. Jakieś prezenty, coś tam jeszcze. Wiesz, z tych wszystkich wyjazdów
pamiętam zdarzenie, które kilkakrotnie się powtórzyło. Takie dziwne jakieś. Za Lubartowem,
za mostem na Wieprzu są takie rozlewiska. Łąki jakieś, kilka drzew, krzaki. Tam, wiesz,
często mgły takie, że nic nie widać.
– Wiem, wiem.
– Jak z horroru. Mgły, noc… Kilka razy zdarzyło nam się coś, czego nigdy nie
potrafiliśmy wytłumaczyć.
– Nieźle się zaczyna – wtrąciła – zbliża się północ. Mam się bać?
– No wiesz, nie chcę, żebyś mnie źle zrozumiała, biorąc pod uwagę twoją przyszłą
specjalizację… Zdarzyło nam się kilkakrotnie coś takiego samego, przez kilka kolejnych lat.
Za mostem właśnie, jakiś kilometr, jest po lewej stronie – a przynajmniej była – kępa drzew.
Za pierwszym razem nie zwróciliśmy na to uwagi. Dopiero na drugi rok, jak jechaliśmy
znowu trzydziestego pierwszego października, ojciec to zauważył.
– Co?
– Z tej kępy drzew wyszedł jakiś mężczyzna z rowerem, przeszedł przed samochodem
przez szosę i zniknął po prawej stronie.
– Jak zniknął? Rozpłynął się, czy jak? – Zmarszczyła czoło. Słuchała mojej opowieści
z nadzwyczajnym zaciekawieniem.
– Nie, no zniknął, wiesz, z pola widzenia. W nocy po bokach świateł samochodu nic
nie widać, więc tak jakby zniknął. I w zasadzie nic by w tym dziwnego nie było, gdyby nie to,
że spotykaliśmy tego człowieka kilka razy. W tym samym miejscu. Co roku. Rozumiesz?
– Jeśli o tej samej porze, to może ktoś z pracy wracał? – wyraz jej twarzy stopniowo
zaczął się zmieniać.
– No tak, ale wiesz, sam fakt, że kilka razy to samo zdarzenie. Święto zmarłych, noc,
rozumiesz?
– Rozumiem. – Na jej twarzy malował się lęk. – Coś ci powiem. – Popatrzyła mi
prosto w oczy. Cała była spięta – Miałam wtedy pięć, może sześć lat. Dokładnie pierwszego
listopada rano, sąsiad przybiegł do nas, żeby zadzwonić na milicję. Tato był sołtysem, jako
jedyni we wsi mieliśmy telefon. Do słuchawki powiedział, że znalazł przy szosie jakiegoś
człowieka. Chyba nie żyje. Żeby przyjechali. Mój starszy brat wybiegł z domu. Ja za nim.
Pobiegliśmy tam, do szosy. Do tej pory tego żałuję. Jak przybiegliśmy na miejsce, leżał
w rowie. Cały we krwi. Wszędzie była krew. Mnóstwo krwi. Leżał twarzą do ziemi. Po
ubraniu domyśliliśmy się, kto to był. Dalej leżał rower. Pogięty, bez przedniego koła. Potem
13
znaleźli je dalej, w polu. – przerwała na chwilę. – Dlatego nie lubię widoku krwi – schowała
twarz w dłoniach. Milczała przez dłuższą chwilę. – Okazało się, że to taki nasz daleki sąsiad.
Kolejarz. Wracał z pracy. W nocy. Pracował do osiemnastej. Leżał w rowie całą noc. Ludzie
potem opowiadali różne rzeczy. Wiesz, jak to na wsi. Mówili, że tam przy szosie straszy. Że
ten kolejarz… Żaden dzieciak nie odważył się tam pójść po zmroku. Wtedy, jak byłam mała,
bałam się. Jak dorosłam, myślałam, że to bzdury. Do teraz…
Przeszły mnie dreszcze. Nie spodziewałem się takiego obrotu sytuacji. Byłem zupełnie
zaskoczony. Nie wiedziałem, jak się zachować. Spojrzałem w okno. Odbijała się w nim moja
twarz. Za oknem migały jakieś słupy czy drzewa. W oddali widać było drobne światełka
w oknach domów. Niebo był zachmurzone. W pamięci zaczął budować mi się obraz. Noc,
jechaliśmy do dziadków, chyba na święto zmarłych. Pamiętam, że obudziłem się, bo spadłem
z tylnego siedzenia. Ojciec zatrzymał samochód. Wyszli razem z matką. O czymś rozmawiali
przed samochodem. Potem wsiedli i pojechaliśmy dalej. Pamiętam, że jak dojechaliśmy do
dziadków, to rodzice mówili, że potrącili psa. Przód samochodu był znacznie zagięty…
Niemożliwe… Odwróciłem się w stronę Joanny. Patrzyła na mnie tak, jakby wiedziała, co
myślę. Z wyrzutem. Z zaciśniętymi ustami. Sytuacja stała się napięta. Joanna nie odwracała
spojrzenia. Zmuszała mnie do obrony. Ja jednak nie wiedziałem, jak mam się bronić.
I dlaczego? Musiałem jednak szybko znaleźć jakieś rozwiązanie. Nie wiedziałem dlaczego,
ale czułem się winny. Jeszcze większą zagadką dla mnie było to, dlaczego ona uznaje mnie za
winnego. Mierzyliśmy się spojrzeniami. Nie wytrzymałem. Nie odrywając od niej wzroku,
zapytałem, czy nie miałaby ochoty napić się herbaty. W składzie był wagon restauracyjny.
Odmówiła. Wstałem więc sam, przeprosiłem i poszedłem. Uciekłem. Pociąg kołysał się
nierównomiernie. Szedłem, z trudem utrzymując równowagę. Czułem się zmęczony.
Usiadłem przy stoliku, posłodziłem herbatę, zamieszałem i spojrzałem w okno… Nie mogłem
uwierzyć…
Wszedłem do przedziału. Joanny nie było na miejscu. O nic nie pytałem. Usiadłem.
Pomyślałem, że pewnie poszła rozprostować nogi, może do toalety. Usiadłem, podparłem
ręką brodę. „Może się obraziła i przeniosła do innego przedziału” – pomyślałem – „cała ta
sytuacja przebiegała jakoś dziwnie. Ta rozmowa. Zwierzenia”. Patrzyłem w ciemność za
oknem pociągu. Była bardzo kojąca i tak samo tajemnicza jak moje wspomnienie
z dzieciństwa. „A co, jeśli to nie był pies?”
Ocknąłem się. Miałem tak zdrętwiałą lewą rękę, że wcale jej nie czułem. Za oknem był szaro.
„Zasnąłem?” – zdziwiłem się. Po raz pierwszy od wielu, wielu lat spałem w podróży.
14
Widocznie musiałem być dość zmęczony. Ostatni tydzień był w pracy nerwowy.
Oddawaliśmy kolejny projekt. Ostatnie poprawki i takie tam. Pewnie to było to. Siedzieliśmy
we czterech. Przypomniałem sobie, że jak wróciłem z restauracyjnego Joanny też nie było.
Widocznie znowu wyszła na korytarz. Spojrzałem na zegarek, dochodziła piąta trzydzieści.
Jeden z pasażerów chrapał słodko, acz nie dokuczliwie. W akademiku miałem kolegę, który
strasznie chrapał. Trzeba było go budzić, żeby przestał. Najczęściej ciapem albo
czymkolwiek, co było pod ręką. Działało. Teraz jednak nie było potrzeby ruszać gościa.
Mruczał jak kot. Pasażer siedzący przy drzwiach przyglądał mi się. Spojrzenia nasze się
spotkały. Uśmiechnął się.
– Wyspał się pan? Nieźle pana zmogło!
– Właśnie. Chyba ze trzy godziny przespałem.
– Oj, chyba trochę dłużej – dodał drugi, ten z przeciwka – niech pan spojrzy na
zegarek.
– No, dochodzi szósta – odparłem lekko zdziwiony uwagą.
– Właśnie.
Obaj zaśmiali się, budząc śpiącego współpasażera. Otworzył oczy, spojrzał w okno,
wyprostował się w fotelu.
– Za jakieś dwie godzinki powinniśmy być w Szczecinie – zaczął ten spod drzwi –
wyjdę chyba na korytarz rozprostować nogi.
Uznałem to za dobry pomysł i postanowiłem, że dołączę do niego. Intrygowała mnie
jednak nieobecność Joanny. Pomyślałem, że przejdę się po korytarzu i gdzieś ją spotkam.
– Nie zauważył pan, w którą stronę poszła ta dziewczyna – zapytałem, zastanawiając
się jednocześnie, co jej powiem, gdy ją zobaczę. Nie rozumiałem jej reakcji. Co do moich
domysłów, to szły chyba za daleko. Dobrze by było to wyjaśnić.
– Jaka dziewczyna? O kim pan mówi – spytał ten spod drzwi.
Rozbudziłem się na dobre. – Joanna, ta, co siedziała obok mnie!
– Ale pan cały czas spał. Jak wsiadłem do przedziału, to już pan spał. Od samego
Lublina – wtrącił się sąsiad z przeciwka – właśnie trochę się zdziwiłem jak pan mówił, że spał
pan trzy godziny. Spał pan od samego Lublina.
Nie mogłem od razu wszystkiego ogarnąć. Widok mojego zakłopotania wprawił
współpasażerów w rozbawienie.
– E, no. Młody chłopak, to mu się panny śnią – mówił jeden z uśmiechem.
– Takie sny są zdrowe – dodał drugi – pewnie jedzie pan do niej i tak panu tęskno.
15
Kiwałem tylko głową. Wyszedłem na korytarz. Stało tam kilka osób. Nie bardzo było
jak spacerować, wróciłem więc do przedziału. Panowie komentowali jeszcze przez chwilę
mój sen. „A więc to był sen?” – pomyślałem – „dziwny i taki realistyczny. Nigdy do tej pory
takich snów nie miałem. Zazwyczaj jakieś tam reminiscencje dnia poprzedniego. Nigdy nie
przywiązywałem wagi do snów. Gdybym był sam w przedziale nawet pewnie bym nie
wiedział, że to wszystko mi się przyśniło”. Mimo wszystko miałem wrażenie, że to jednak
wydarzyło się naprawdę. Niesamowite. Fascynująca projekcja. Powoli ochłonąłem,
wysłuchując w międzyczasie co najmniej dwóch niesamowitych opowiadań o podobnych do
mojego przypadkach. Do czego to ludzki mózg jest zdolny. Tak oszukiwać…
Na dworze robiło się coraz jaśniej. Mijaliśmy wioski o zabudowie charakterystycznej dla
zachodniej i północnej Polski. Czerwone dachówki. Czerwone, ceglane domy. Byliśmy już
niedaleko od Szczecina. Dochodziła siódma. Właściwie to dobrze, że się przespałem.
Przynajmniej nie będę odsypiał u Tomka. I tak będziemy mieć mało czasu, bo wieczorem
trzeba będzie wracać.
Tomek był moim serdecznym kolegą. Razem studiowaliśmy, razem mieszkaliśmy.
Razem chodziliśmy na imprezy. Tylko na dziewczyny chodziliśmy osobno. Właściwie to on
tylko chodził. Skutkiem tego było małżeństwo z Ireną. Pobrali się na trzecim roku. Poprosili
mnie na świadka. Przy okazji próbowali mnie poswatać z drużką. No, gdyby wszystko od
nich zależało, to być może coś by z tego wyszło. Ja jednak nie połapałem się w porę, o co
chodzi. Pomyślałem o Joannie. „Może to jakiś znak. Tak by miała wyglądać moja wybranka?”
Szybko jednak wróciłem myślami do Tomka i jego żony. Irena była chemikiem. Pracowała
w laboratorium w Policach. Jak mówiła, było to jej marzenie od dzieciństwa. Dlaczego? Nie
potrafiła powiedzieć. Rodzice byli nauczycielami, ale żadne z nich nie uczyło chemii. Matka
była polonistką, a ojciec uczył łaciny. Trudno dopatrzyć się związku. Tomek pracował
w prywatnym biurze projektowym. Robił ostatnio jakiś projekt dla Duńczyków. Można
powiedzieć, że byli dobrze ustawieni. Mieszkali z rodzicami w dużym podmiejskim domu,
chociaż Irena mogła dostać mieszkanie służbowe w Policach. Tak było im wygodniej. Tym
bardziej teraz, kiedy urodziła się Hania.
Pociąg wtoczył się na peron dworca głównego. Było kilka minut po ósmej.
Pożegnałem się ze współpasażerami. Wyszedłem z wagonu na peron. Poszedłem do kasy
biletowej, żeby od razu kupić bilet powrotny, chociaż mogłem to przecież zrobić w Lublinie.
Na szczęście o tak wczesnej porze nie było przy kasach zbyt wielu oczekujących. Kupiłem
bilet i wyszedłem przed dworzec. Wsiadłem do taksówki, podałem adres i po około
16
dwudziestu minutach byłem na miejscu. Nacisnąłem przyciska dzwonka przy furtce.
Najpierw odezwał się pies, a potem otworzyły się drzwi, w których stanęła Irena.
Siedzieliśmy przy stole zastawionym jak na wesele. Mama Ireny zachęcała co chwila do
jedzenia, ale mieliśmy z Tomkiem do omówienia zbyt wiele spraw. Za długo się nie
widzieliśmy. Oczywiście zanim usiedliśmy do stołu, miałem możliwość poznać Hanię.
Szczerze powiedziawszy niewiele potrafiłem powiedzieć na temat dzieci poza tym, że na
pewno nie przynosi ich bocian. Niemniej jednak wszelkimi możliwymi znanymi mi
sposobami potwierdzałem entuzjazm moich gospodarzy. Z wiadomych przyczyn podobna
była do taty, ale tak naprawdę, bardziej do mamy i miała coś z dziadka. Po babci miała kolor
oczu, i tak dalej, i tak dalej. Licytowali się w swoich opiniach, nie dopuszczając mnie po
prostu do głosu. Najwidoczniej moja opinia nikogo nie interesowała. Nieważne. Wystarczyło
mi, że Irena i Tomek są szczęśliwi, więc i ja w jakiś sposób byłem szczęśliwy z powodu ich
szczęścia. I tak dalej.
– Jak podoba się panu Szczecin? – zapytał teść Tomka.
– Cóż – odparłem – dworzec kolejowy jest duży a taksówki wygodne – zaśmiałem się.
– No tak, – wtrąciła się Irena – przecież ty pierwszy raz w Szczecinie.
– Aaa, nie wiedziałem – dodał jej ojciec. – Z tego, co mówił Tomasz, to chce pan
dzisiaj wracać – bardziej stwierdził, niż zapytał. – To niewiele pan zobaczy. A warto, a warto.
Wiem coś o tym. To piękne miasto.
– Wiem, niestety, niewiele uda mi się zobaczyć, ale na oglądanie przyjadę może
w przyszłe wakacje. Jeśli mnie zaprosicie – zwróciłem się do Ireny i Tomka.
– No przecież.
– Proszę się częstować. Pewnie pan zgłodniały i zmęczony.
– Dziękuję, czuję się najedzony – powiedziałem. Nie lubiłem, jak zmusza się mnie do
jedzenia. Uważałem, że jestem dość dorosły, żeby wiedzieć, czy jestem głodny, czy nie.
Starałem się jednak być przykładnie grzeczny, więc dla świętego spokoju sięgnąłem po
kawałek ciastka.
Rozmowa skupiła się na planie dnia. Zapytany odpowiedziałem, że dostosuję się do
nich. Dodałem, że chciałbym jednak zobaczyć największy cmentarz w Polsce. Jeśli
oczywiście nie skomplikuje to ich planów. Nie było problemu. Dziadkowie zobowiązali się
do przypilnowania Hani po to, abyśmy mogli zwiedzić cmentarz.
– Prawdę mówiąc – włączył się ojciec Ireny – dzisiaj tam będzie wielki tłok.
17
– To nic. Sporo czytałem o tym cmentarzu. Ważne, żebym w końcu zobaczył na
własne oczy.
– Dobra, przejedziemy się tam. – Tomek wstał od stołu. – Idź, prześpij się z godzinkę,
– zwrócił się do mnie – a my tymczasem pójdziemy do kościoła, chwila na groby. Potem
wybierzemy się na cmentarz centralny.
Nie byłem zmęczony, zaproponowałem więc, że tylko się przebiorę i pójdę z nimi.
Kościół zrobił ma mnie wielkie wrażenie. Był ogromny. Strzelisty. Majestatyczny. Na
zewnątrz dominowała surowość i ostrość kształtów. Chłód formy. Wnętrze, pozbawione
blichtru i jarmarcznej pstrokacizny. Budząca respekt prostota. Potęgę wnętrza budowli
podkreślały cztery ogromne filary, podpierające strzelisty gotyk sklepienia. Nie byłem zbyt
gorliwym katolikiem. Niemniej jednak piękno świątyni ściskało mi gardło. Wielkość kościoła
podkreślała jakby znikomość człowieka w obliczu Boga. Jego potęgę. Głos kapłana słyszalny
był w każdym zakątku. Akustyka budynku była oszałamiająca. Pomiędzy słowami ewangelii
słyszałem bicie swojego serca.
Msza skończyła się. Ludzie powoli zaczęli kierować się do wyjścia. W ciszy
wiekowych murów niósł się szmer kroków. Posuwaliśmy się we trójkę wraz z innymi. Przed
kościołem zatrzymaliśmy się jeszcze na chwilę.
– Jestem pod wrażeniem – spojrzałem w górę.
– Pogoda?
– Nie. Kościół.
– Teraz czegoś takiego się nie buduje – Tomek dodał tonem konstruktora.
– Tak. Potęga.
– Gdzieś nam się kobitka zgubiła – zauważyłem po chwili.
– Poszła w stronę przystanku. Też chodźmy. – Tomek pociągnął mnie za rękaw.
Irena czekała na nas przy tabliczce z rozkładem jazdy. – Pojedziemy prościutko pod
bramę cmentarza. – Uśmiechnęła się. – Coś tak spoważniał?
– Kościół go przygniótł – zaśmiał się Tomek.
Przez główną bramę cmentarza przemieszczały się setki ludzi. Sam cmentarz jest ogromny.
Ponad sto sześćdziesiąt hektarów mogił i pomników. Mnóstwo drzew częściowo ogołoconych
przez jesienne wiatry, przez które przebijały się teraz promienie listopadowego słońca.
– Znasz cmentarz? – zwróciłem się do Ireny.
– Raczej nie. Bardziej interesują mnie żywi – uśmiechnęła się. – Ale połazimy trochę.
18
Skręciliśmy w boczna alejkę. Słońce odbijało się w czarnych marmurach. Wokół
unosił się zapach palących się zniczy.
– Wiesz co – zaczął Tomek – skoro tak podoba ci się cmentarz, to może się tu
przeprowadzisz?
– Na cmentarz? – zapytałem.
– No nie, generalnie do Szczecina. Robotę znajdziesz bez problemu. Jesteś
kawalerem, ustawisz się. Tu żyje się zupełnie inaczej niż tam, na wschodzie.
– No jasne, to fajny pomysł – wtrąciła Irena – co cię tam trzyma?
– Sentyment.
– Stąd łatwiej na zachód prysnąć – ciągnął Tomek – pamiętasz, jak planowaliśmy
wyjazd do Szwecji?
– Pojedziesz ze mną? – zapytałem – zostawisz żonę, dziecko. Rodzinę w ogóle…
– No mi trochę teraz nijako. Pracę mam fajną, dobrze płacą. Żyje się tu całkiem
przyjemnie.
– Właśnie, przyjeżdżaj tu i koniec – Irena poparła Tomka.
– No i może jakąś kobitkę byś sobie znalazł – Tomek klepnął mnie w plecy.
– A wiecie co, już myślałem, że spotkałem odpowiednią kandydatkę na moją kobitkę.
– Coś ty.
– Opowiadaj! No…
Zacząłem od wczorajszego spotkania na dworcu. Szliśmy alejkami cmentarza, a ja
snułem swoją opowieść o podróży, o Joannie. Opowiedziałem wszystko ze szczegółami. Nie
mówiłem tylko nic o wypadku rodziców. Słuchali, nie przerywając mi. Gdy jednak przestałem
mówić, Irena zapytała.
– Wziąłeś od niej numer telefonu?
– Nie.
– Ale dupa z ciebie, Krzychu – podsumował Tomek.
– Nie powiedziałem wam jeszcze wszystkiego – spojrzeli na mnie.
– Umówiłeś się z nią?!
– Nie. Mnie się to wszystko śniło.
– No jajcarz jaki się znalazł – nie wytrzymał Tomek – my tu z Irką na poważnie, a ten
sobie żarty robi. No wiesz co…
– Mówię wam. To był tak realistyczny sen, że sam nie mogę uwierzyć, że to się nie
zdarzyło naprawdę.
19
Szliśmy dłuższą chwilę w milczeniu. Z nagrobków patrzyły na nas młode twarze.
Niektóre wesołe, niektóre poważne. Twarze ludzi, którzy kiedyś pewnie tak jak ja spacerowali
po cmentarzu i przyglądali się zdjęciom na pomnikach, zastanawiając się nad tym samym, co
ja teraz: jak to jest tam, z drugiej strony. Jeśli ta druga strona jest.
Tomek opowiadał coś o projekcie, nad którym teraz pracuje jego zespół. Irena
wypominała mu, że przez to przesiaduje w pracy po godzinach.
– Ty też tak ślęczysz nad deską kreślarską całymi dniami? – zwróciła się do mnie.
– Nie… – zacząłem i przerwałem. Tomek z Ireną spojrzeli się na mnie.
– Co? Źle się czujesz?
– Nie…
Zrobiłem dwa kroki do tyłu. W pierwszej chwili nie potrafiłem zdać sobie sprawy
z tego, co mnie zaintrygowało. Stałem przy skromnym granitowym grobowcu, obstawionym
szczelnie doniczkami pełnymi chryzantem. Przypatrywałem się pomnikowi, próbując znaleźć
źródło mojego zainteresowania. Podszedłem bliżej. Rozsunąłem delikatnie chryzantemy. Ze
zdjęcia na grobowcu patrzyła na mnie twarz Joanny.
– No co ty! – Irka patrzyła na to na mnie, to na zdjęcie.
– Wygłupiasz się? – dodał Tomek, rozchylając bardziej chryzantemy. – Joanna
Tarkowska, zginęła tragicznie trzydziestego pierwszego października… Ty, no coś ty. Wiem,
że lubisz wygłupy, ale to nie miejsce…
– Nie wygłupiam się – słowa grzęzły mi w gardle. Nie mogłem oderwać oczu od
zdjęcia. Jak to możliwe. Ja, trzeźwo myślący człowiek…
– Chcesz mnie przestraszyć, bo wiesz, że się boję? – dopytywała Irka.
– Jak boga kocham, nie – rzuciłem, ale sam nie wiedziałem, czy mówię prawdę i czy
w ogóle panuję nad tym, co się dzieje.
– Byłeś tu wcześniej i ułożyłeś sobie całą tę historię, znam cię – stwierdził Tomek –
mnie nie nabierzesz.
– No co, mam ci przysięgnąć? Sam tego nie rozumiem. No słowo daję, to ta sama
twarz. Imię też się zgadza.
– Na pewno da się to jakoś wytłumaczyć. Chodźcie stąd. Mam gęsią skórkę – Irena
wzięła Tomka za rękaw.
Skierowaliśmy się w stronę głównej alei. Przez dłuższą chwilę milczeliśmy. Nie wiem
jak oni, ale ja cały czas zastanawiałem się nad stanem swojej psychiki. Oszalałem, czy co?
Dworzec, pociąg, no dobra, to mogę zrozumieć, niech tam. Ale to, co się działo teraz na
20
cmentarzu, wykraczało daleko poza moje możliwości rozumienia zjawisk normalnych
i paranormalnych. Wszystko mi się wymieszało. Zaraz okaże się, że się obudzę i będę
w kolejnej rzeczywistości. Że teraz mi się to wszystko śni, a tak naprawdę siedzę dalej
w przedziale obok Joanny. Tylko dlaczego ją uśmierciłem. W jakim celu?
– Słuchajcie – zacząłem – a może to dalej sen?
– Przestań – burknął Tomek – nie czuję się jak twoja zjawa senna. Myślę, że jesteś po
prostu zmęczony. Długa jazda i tak dalej. A to – pokazał głową na pobliski grobowiec – to
twoja wyobraźnia.
– Generalnie sny to wyobraźnia. Tylko skąd tyle szczegółów. To w pociągu, to było
jak żywe. Rozmowa. Twarze tych pasażerów. Poza tym ta moja opowieść o człowieku
z rowerem to prawda.
– Boże, Krzysiek, przestań – poprosiła Irka.
– Rozejrzyjcie się i popatrzcie, jak wielu żywych ludzi nas otacza. Lepiej poplotkujmy
o nich. O, ta pani ma na przykład kilo pudru na twarzy – zaśmiał się Tomek.
Nie czułem się z tym dobrze. Coś ssało w dołku. To wszystko wydawało mi się takie
nierealne. To spojrzenie ze zdjęcia. Niemożliwe, abym się mylił. To nie było rok temu…
– Rok, w którym roku zginęła! – krzyknąłem i pobiegłem z powrotem.
– Krzysiek!
Skręciłem w boczną alejkę. Zacząłem szukać tego grobowca. – Rok, jaki to był rok?
Potrąciłem jakąś kobietę.
– Proszę pana…
Biegłem, szedłem – chyba nie ta alejka – gdzieś tu – nie, nie tu. Po chwili jest
grobowiec. Nie ten. Rozejrzałem się. Stałem gdzieś na cmentarzu. Straciłem rachubę czasu. –
Rok, w którym zginęła. Tysiąc dziewięćset osiemdziesiąt sześć. Niemożliwe. Albo mi się
przywidziało albo oszalałem. – Gdzie ten grobowiec? Wszystkie podobne do siebie.
Wróciłem i szedłem powoli przyglądając się nagrobkom. Jeden zakręt, drugi. To było gdzieś
tu. Zatrzymałem się. Wkoło były tylko wysokie drzewa, nieme nagrobki i skupieni
przechodnie. „Spokojnie” – pomyślałem. – „Tylko spokój” – popatrzyłem przed siebie, za
siebie. Nie wiedziałem, gdzie jestem. Stałem bezradny. Wziąłem głębszy oddech. –
„Spokojnie”.
– Przepraszam – zagadnąłem przechodzącego mężczyznę – trochę się pogubiłem. Jak
dojdę do głównej bramy?
– Tą aleją prosto aż dojdzie pan do głównej alei i w prawo.
21
Ruszyłem przed siebie. Z każdym krokiem zmniejszało się napięcie. Zacząłem
zastanawiać się, jak się wytłumaczyć. Co pomyślą Irka z Tomkiem. Zachowywałem się
irracjonalnie.
Czy to może objaw choroby. W rodzinie nikt nie był chory psychicznie. Przynajmniej
nic o tym nie wiedziałem. Główna brama była w zasięgu wzroku. Przyspieszyłem. Z daleka
wypatrywałem Tomka. Po kilku chwilach wyszedłem z cmentarza. Irena z Tomkiem czekali
na mnie.
– Co ci jest – Tomek zapytał z troską.
– Muszę chwilę ochłonąć. Zgubiłem się, nie trafiłem do tego grobowca.
– Miałem pobiec za tobą, ale Irka mnie powstrzymała. Krzyczałeś coś o roku. O co
chodzi?
– Rok, kiedy zginęła. Wydawało mi się, że widziałem datę tysiąc dziewięćset
osiemdziesiąt sześć. Czyli wczoraj.
Irena popatrzyła na mnie.
– Napiłeś się czegoś czy co? Weź przestań. Co tam było napisane? – zapytała Tomka.
Ten wzruszył ramionami.
– Chodźcie do domu. Koniecznie musisz odpocząć – zwróciła się do mnie.
– Dobry pomysł. Chodźmy. – Tomek klepnął mnie w plecy.
Ruszyliśmy w kierunku przystanku tramwajowego. Stała na nim spora grupka osób.
Nadjechał tramwaj. Irena weszła pierwsza, ja za nią. Z tyłu Tomek popychał mnie lekko.
– Idź, idź.
Tramwaj ruszył. Trzymaliśmy się uchwytów. Kołysało lekko. Może nawet nie lekko.
Nie przywykłem do jazdy tramwajami. W Lublinie jeździły trolejbusy. Porządne, sowieckie.
– Do domu mamy dwie przesiadki – odezwał się po chwili Tomek.
Chciałem o coś zapytać, kiedy z prawej strony zobaczyłem nadjeżdżający autobus.
Chyba nie hamował.
Leżałem z zamkniętymi oczami. Nie czułem potrzeby, żeby je otworzyć. Powieki były bardzo
ciężkie. Oczy piekły, swędziały jakoś. Słyszałem szum rozmów dochodzący gdzieś z głębi
mojego umysłu. Czułem się, jakbym był za szybą odgradzającą mnie od szkolnego korytarza.
Głosy były zdecydowane, ale bardzo stłumione. Postanowiłem się przekręcić. Naprężyłem
mięśnie. Próbowałem podciągnąć lewą rękę, ale tak jakoś pozostawała poza moją władzą.
Widocznie zdrętwiała. Sięgnąłem druga ręką, żeby to potwierdzić, ale druga ręka zaplątała mi
22
się chyba w kołdrę. Chcąc nie chcąc odchyliłem powieki. Właściwie powiekę. Prawa powieka
pozostawała zamknięta.
To co ujrzałem nie było tym, co oczekiwałem ujrzeć. To nie był pokój u Tomka. To
w ogóle nie był pokój. To, co widziałem, to jedynie sufit z kawałkiem świetlówki. Światło
kłuło w oko, więc je zamknąłem. Powieka opadła z siłą maski w samochodzie. W ułamku
sekundy poczułem w oku wilgoć i jeszcze większe pieczenie. Nie mogłem się ruszyć. Byłem
przywiązany. Nie wiedziałem jednak, dlaczego. Powoli zacząłem sobie przypominać scenę
w tramwaju. Staliśmy we trójkę. Tomek coś mi tłumaczył. I tyle pamiętałem. Irka patrzyła na
Tomka. Co on mówił? Co on mówił? Czy to miało jakieś znaczenie.
– Prześpisz się chwilkę i wszystko ci przejdzie. To ze zmęczenia. – słyszałem jak zza
ściany głos Tomka. Nie wiedziałem „co ze zmęczenia”. Coś robiłem nie tak… Autobus.
Nadjeżdżający autobus. Otworzyłem jeszcze raz oko. W polu widzenia zamajaczyła jakaś
postać. Nie widziałem kto to, gdyż raziło mnie światło. Przymrużyłem oko, żeby choć trochę
wyostrzyć wzrok i zobaczyć twarz tej osoby.
– Proszę nie podnosić głowy – ktoś mówił do mnie spod poduszki.
Serce zaczęło mi bić tak mocno, że aż cały poruszałem się w jego rytmie. Szybkim
rytmie. „Chyba jestem w szpitalu” – pomyślałem. Był wypadek. Ten autobus. Oko zaczęło mi
się zamykać, choć starałem się trzymać powiekę otwartą. Była za ciężka.
Najpierw poczułem uwieranie z lewej strony. Po jakimś czasie uwieranie przemieniło się
w narastający ból. Lewa ręka pulsowała coraz mocniej. Patrzyłem przed siebie. Próbowałem
odwrócić głowę, żeby zobaczyć więcej, ale coś mi ją blokowało. Świetlówka nie raziła w oko,
a w pomieszczeniu było jasno. Przez chwilę widziałem zamazaną twarz. Chyba kobiety. Ból
zaczął się stawać coraz mniej dokuczliwy, aż ustąpił całkowicie. Wraz z odejściem bólu
odeszła rzeczywistość.
Stałem przy balustradzie. Patrzyłem w dół na wodę, na której unosiły się kawałki
drewna. Schyliłem się, żeby sięgnąć po jeden. Wyciągnąłem rękę i uniosłem się swobodnie
nad wodą. Zacząłem poruszać rękami. Z każdym ruchem unosiłem się coraz wyżej i wyżej.
Osiągnąłem już znaczną wysokość, gdy zaczął ogarniać mnie strach przed lądowaniem. Woda
zbliżała się niepokojąco.
Poczułem lekkie szarpanie. Otworzyłem oko. Sufit wyglądał inaczej. Większość
przestrzeni wypełniała wielka lampa. Sala operacyjna. Co chwilę w polu widzenia pojawiała
się jakaś twarz. Powoli zacząłem ogarniać to, co się wokół mnie dzieje. Robią mi pewnie
jakiś zabieg. Tylko dlaczego się obudziłem w trakcie. To chyba nie tak powinno być. Może to
23
nie zabieg. Może to tylko badanie. Bolała mnie większość mojego ciała. Momentami miałem
chęć się od niego odłączyć, ale trzymało się mocno. Dochodziły do mnie skrawki rozmów.
Niewiele słyszałem, a z tego, co słyszałem, niewiele mogłem zrozumieć. Może pojedyncze
słowa.
– Obudził się – doszło z boku.
– Podkręć kroplówkę.
Powoli, leniwie, lecz konsekwentnie zacząłem odłączać się od ciała.
– Czy słyszy mnie pan? Czy pan mnie słyszy?
– Tak – odpowiedziałem zgodnie z prawdą.
– Proszę pana, proszę otworzyć oczy.
Zrobiłem to, co chciał przemawiający do mnie głos. Rozchyliłem powieki. Powieki,
nie powiekę! „Chyba jest lepiej” – pomyślałem, choć właściwie nie wiedziałem, jak jest
w ogóle. Pochylały się nade mną trójwymiarowe postacie w białych fartuchach. Właściwie
nie spodziewałem się nikogo innego.
– Czy słyszy mnie pan? – kontynuował ktoś z boku.
– Tak – starałem się powiedzieć najgłośniej jak potrafiłem. Ale widać zbyt głośno nie
potrafiłem.
– Dajmy mu jeszcze trochę czasu. Nie ma jeszcze siły mówić – usłyszałem kobiecy,
przyjemny głos zza głowy. Był to znajomy głos. Nie mogłem tylko przypomnieć sobie, czyj.
Chciało mi się spać, ale jednocześnie chciałem coś powiedzieć do osób, które stały nade mną.
Chciałem jeszcze raz powiedzieć, że ich słyszę. Chciałem poruszyć ręką, żeby dać im znak,
ale była piekielnie ciężka. Spod ciężko opadających powiek, jak przez mgłę, obserwowałem
zamazujący się obraz. Po chwili wszystko zniknęło.
Słyszałem krzyk. Wiele krzyków i zgrzyt giętej blachy. Gdzieś leciałem, mając przed sobą
wykrzywioną z bólu twarz Ireny. Lecieliśmy oboje.
W moje oko wbijało się gryzące światło. Usiłowałem zamknąć powiekę, ale coś mi ją
przytrzymywało.
– Jeszcze chwileczkę. Spokojnie. – usłyszałem. Światło zgasło.
– Kim pan jest? – zapytałem siedzącego obok mnie mężczyznę.
– Jestem neurologiem. Proszę się nie obawiać – uśmiechnął się jak dobry wujaszek.
– Co się ze mną dzieje? – zapytałem, zdając sobie sprawę z tego, że jestem słyszalny.
24
– Ująłbym to tak – zrobił znaczącą przerwę – wraca pan do zdrowia i to wbrew logice,
na przekór medycynie i na chwałę Boga.
– A tak dokładniej?
– Jest pan w szpitalu. Po bardzo groźnym wypadku. Wygrał pan jeszcze jedno życie,
można powiedzieć – znowu się uśmiechnął. – To cud.
– A reszta? Co z moimi znajomymi? Co z ludźmi z tramwaju?
Lekarz patrzył na mnie poważnie – Proszę teraz odpoczywać. Wszystko w swoim
czasie. Mogę tylko powiedzieć, że nie ma się pan czym martwić. Wszystko będzie dobrze.
– Chce mnie pan uspokoić?
– Chcę, żeby pan odpoczywał. Wszystko powie panu lekarz prowadzący. – wstał
z łóżka i odszedł.
W polu widzenia pojawiła się Pani Sen.
Kilka przebudzeń później
Za oknem unosiły się płatki śniegu. Wirowały niesione podmuchami wiatru. W okno
zaglądały nagie gałęzie szarych zmarzniętych drzew. Drobne płatki lepiły się do szyby na
chwilę, żeby spłynąć małą kropelką wody. Szyba była cała w cienkich smużkach. Niebo,
ciężko zasnute sinymi chmurami, wyrzucało z siebie biały puch. Poruszyłem głową. Trochę
coś w karku uwierało, ale bez większego wysiłku i, co ważne, bólu lekko uniosłem ją do góry.
To, że leżałem w szpitalu, to już wiedziałem. Pytanie tylko, jak długo. W pamięci miałem
kilka obrazów szpitalnych, jednak nie byłem w stanie umiejscowić ich w czasie. Czy to był
dzień, tydzień? Tego niestety nie wiedziałem. Przyglądałem się swemu ciału. Raczej
konturom swego ciała. Obydwie ręce owinięte bandażami unosiły się po bokach jak kleszcze
raka. Prawa noga wisiała uczepiona dwoma linkami do stelaża łóżka. Lewa leżała przykryta
prześcieradłem albo czymś podobnym. Dość szybko się kończyła. Za szybko jak na sto
osiemdziesiąt centymetrów wzrostu. Włożona była zapewne pod zwinięty koc w drugim
końcu łóżka. Poruszyłem lekko. Coś skrzypnęło w kolanie. Coś mi wbiło szpilkę w rzepkę
i odebrało oddech. W tej pozycji zostałem. Naprężone mięśnie zaczęły drżeć. Trzeba było
zdobyć się na odwagę, aby wyprostować nogę. Był problem z podjęciem decyzji i wydaniem
mięśniom rozkazu. Zamknąłem oczy i zwolniłem mięśnie. To, co poczułem wykraczało poza
granice mojej wytrzymałości. Zrobiło mi się słabo. Zmrużyłem oczy, by po chwili otworzyć
je ponownie. Spojrzałem wzdłuż ciała. Noga leżała na swoim miejscu. Poczułem, jak cierpnął
25
mi usta. To uczucie akurat znałem z dzieciństwa. Za każdym razem, jak drętwiały mi usta,
budziłem się na ziemi. Gdy wróciła mi świadomość, zobaczyłem przy łóżku dwie
dziewczyny. Pielęgniarki. Jedna ładna, a druga brzydka. Ta brzydka coś do mnie mówiła,
jednak pod czaszką jeszcze pracowały maszyny i zakłócały przekaz.
– Dobrze pan dzisiaj wygląda – usłyszałem w końcu, gdy maszyny ukończyły bieg.
– Trochę pana pomęczymy – uśmiechnęła się ta ładniejsza.
– Dobrze. A jak? – zapytałem nieśmiało trochę.
– Trzeba pana umyć, przebrać i na koniec… – ta brzydsza zaczęła podnosić
prześcieradło, pod którym leżałem – niech pan leży spokojnie. Proszę nie podnosić głowy –
mówiła tak, jakbym chciał wstać i uciec. – I na koniec trochę poruszamy się – dokończyła.
Przez chwilę zastanawiałem się, jak się będę ruszał. Ból przy zgięciu kolana był
trudny do wytrzymania. Rozważania zostawiłem na później. W tej chwili ważniejsze było
uczucie wstydliwości. Leżałem z nagim torsem i całą resztą też. Sytuacja nie należała do
komfortowych. Pielęgniarki jednak nie czuły się w żaden sposób zażenowane. Przynajmniej
tego nie okazywały. Mycie i przebieranie, czyli położenie na mnie kawałka prześcieradła
poszło dość sprawnie. Z niekłamanym zaciekawieniem czekałem na to ostatnie. Zostałem
przykryty. Ta ładniejsza wzięła mnie za lewą dłoń. Wtedy zdałem sobie sprawę, że ją w ogóle
mam. Czułem wyraźnie, że jest na swoim miejscu. Brzydka wyszła.
– Zegnie pan palce? – zapytała – czy pomóc?
Powoli zaciskałem palce. Stawiały niewielki opór, ale nie szło to tak źle, jakbym się
mógł obawiać.
– Bardzo dobrze, jeszcze raz.
A więc jeszcze raz i jeszcze raz. Potem druga ręka. Potem jeszcze raz lewa i jeszcze
raz prawa.
– Bardzo dobrze. Dzisiaj już lepiej – uśmiechnęła się – od jutra ma przyjść do pana
rehabilitant. Z nim pójdzie szybciej. Na dzisiaj tyle.
– A noga? – zapytałem – próbowałem zgiąć ja w kolanie, ale bardzo boli.
– To już nie do mnie. Poproszę lekarza. Proszę to powiedzieć lekarzowi – odwróciła
się i wyszła.
Po kilku chwilach stał przy mnie jakiś młody facet w okularach ze stetoskopem
powieszonym na szyi. Lekarz, znaczy.
– Jak pana samopoczucie dzisiaj – zapytał – skarży się pan na ból?
– Tak, doktorze, próbowałem poruszyć lewą nogą, ale zgiąłem trochę kolano i boli.
Nawet bardzo.
26
– Nie powinno co prawda, ale zdarzają się takie sytuacje. Nazywamy to bólem
fantomowym.
– Jak fantomowym!? Nie mam nogi!?
– Ma pan cześć nogi.
– To znaczy, że nie mam nogi!
– No, kawałek pan ma. Dobrze dopasowana proteza załatwi sprawę. Uległ pan
poważnemu wypadkowi. To cud, że pan żyje.
– O cudzie już słyszałem – serce podeszło mi do gardła – co się właściwie stało. Skąd
się tu wziąłem. To znaczy domyślam się skąd się tu wziąłem, ale chciałbym z kimś
porozmawiać o tym, co jest ze mną?
– Co chce pan wiedzieć?
– No, co ze mną jest. To, co pamiętam z pobytu w szpitalu to jakieś skrawki obrazów.
Rwane rozmowy. Gdzie reszta? Co z nimi? Irena, Tomek.
– Ta pani, która jechała z panem to Irena? Pana przyjaciółka?
– Kolegi żona. Jechaliśmy razem tramwajem.
– Jakim tramwajem?
– Nie pamiętam numeru. Wracaliśmy z cmentarza. Nie patrzyłem na numer tramwaju.
Wsiedliśmy i tyle. Irena wsiadła pierwsza, ja za nią, potem Tomek. Chyba uderzył w nas
autobus. Widziałem jak na nas jechał. Z prawej strony…
Lekarz słuchał moich chaotycznych wypowiedzi. Opowiadanie nie tyle mnie męczyło,
co sprawiało psychiczny ból. Opowiadałem dokładnie to, co pamiętałem. Chyba sekunda po
sekundzie. Może nawet z większą częstotliwością. W trakcie opowiadania pojawiały się
kolejne obrazy, które łączyło jedno – ogromna ilość krwi i przerażający krzyk.
– Proszę odpocząć – przerwał mi w pewnej chwili – skoro jest pan już na tyle
świadomy, że opowiada pan to wszystko, to dobrze. Chociaż… Panowie z milicji kazali się
powiadomić, jak będzie mógł pan rozmawiać. Chcą pana przesłuchać.
– Dobrze, niech przyjdą.
– Ale zostawimy to na jutro. Dzisiaj niech pan jeszcze odpoczywa. – Popatrzył mi
głęboko w oczy. – Tramwajem, powiada pan…
Poczułem się strasznie zmęczony. Emocje. Miałem mokre plecy. Zrobiło mi się zimno.
Zacząłem drżeć. Najwidoczniej zostało to zauważone, bo przy łóżku pojawiła się
pielęgniarka.
– Zmierzymy temperaturę.
27
Po kilku minutach spojrzała na termometr. Wyszła, by za chwilę wrócić ze
strzykawką. Odchyliła prześcieradło. Zabolało.
– Zaraz powinien poczuć się pan lepiej – dotknęła mojego czoła. – Przyniosę wilgotny
ręcznik.
Leżałem z zimnym okładem na czole, zastanawiając się, dlaczego nikt mi nic
konkretnego nie mówi. Tak źle ze mną? Czy może jest jakaś inna przyczyna? Milicjanci.
Rozumiem, że jakieś dochodzenie. Tak jak przy wypadkach. Podeszła pielęgniarka z nowym
ręcznikiem.
– Proszę pani, długo tu już jestem?
– Kilka tygodni – usłyszałem i zmroziło mnie – jutro wigilia.
Następnego dnia od rana słychać było wzmożony ruch na korytarzu. Do sali co chwila ktoś
wchodził, ktoś zaglądał. „Skąd taki ruch?” – pomyślałem. Nie było jednak czasu na
rozmyślanie, gdyż do sali weszło dwóch mundurowych. Zasalutowali. Podeszli do łóżka.
Jeden z nich przedstawił się.
– Wie pan, po co przyszliśmy?
– Tak. Wczoraj lekarz mówił, że panowie przyjdą.
– Jeśli jest pan gotowy zeznawać, to proponuję zrobić to w ten sposób. Opowie pan
nam po kolei to, co pan pamięta…
– No, niestety niewiele…
– … a potem spiszemy to wszystko. Dobrze?
– Tak.
Zacząłem opowieść od wejścia do tramwaju. Milicjanci słuchali, spoglądając co
chwilę na siebie. Nie przerywali zbyt często. Dopytali tylko o dokładne dane Ireny i Tomka.
Ich adres itd. Gdy skończyłem, jeden z nich zwrócił się do mnie.
– Nie bardzo rozumiemy, o czym pan mówi. Chcielibyśmy, żeby opowiedział pan
o wypadku.
– No przecież opowiedziałem – nie rozumiałem, o co mu chodzi.
– Czy kojarzy pan, gdzie pan jest? – zapytał ten, który się wcześniej nie odzywał.
– Tak – odparłem. – W szpitalu w Szczecinie.
Popatrzyli na siebie. – Jesteśmy w Lublinie. Coś pan nie do końca dobrze kojarzy –
widać podobało mu się to słowo.
Chwilę się zastanawiałem.
– To po co przywieźliście mnie do Lublina? – zapytałem.
28
– Myśmy pana nie przywozili. Z tego, co wiemy, to karetka pana z wypadku
przywiozła. No, może pan nie pamiętać. Był pan… No, może pan nie pamiętać. Ale przed
wypadkiem? – dopytywał się milicjant.
– Przecież powiedziałem. W Szczecinie na skrzyżowaniu…
– Nie w Szczecinie. Rozbił się pan za Szczekarkowem, za mostem. Jechał pan chyba
w kierunku Parczewa.
Patrzyłem na obydwu milicjantów jak na zjawy. Nie wiedziałem, o czym mówią.
Zaczęli wyjaśniać okoliczności wypadku. Mówili o czymś, o czym nie miałem bladego
pojęcia. Wypadek? Samochodem? Jakim samochodem? Przecież byłem w Szczecinie! I to
pociągiem. Opowiedzieli mi swoja wersję wydarzeń. Z ich opowieści wynikało, że jechałem
swoim samochodem. Trzydziestego pierwszego października do Parczewa… Coś jeszcze do
mnie mówili, ale to już było gdzieś poza mną. Zapamiętałem tylko, że przyjdą znowu.
Do Parczewa… Po co?
Leżałem na łóżku zdruzgotany informacją przekazaną mi przez milicjantów. Zostałem sam.
Wtedy zdałem sobie sprawę z tego, co mnie czekało. Z czym musiałem się zmierzyć. Żmudne
dochodzenie prawdy. Zmaganie się z własną pamięcią. Jednego w tej chwili byłem pewny.
Z pamięci wypadło mi kilka tygodni. Tygodni, spośród których kilka chwil musiałem
odtworzyć z najdrobniejszymi szczegółami. Podróż pociągiem, to już fikcja. Aśka jako sen.
Potem Szczecin… Nie wiedziałem, jak to wszystko posklejać. Umysł płatał mi zbyt wielkiego
psikusa, mówiąc delikatnie. Igrał ze mną. Balansowałem na granicy prawdy i fikcji, ale nie
byłem w stanie tej granicy ustalić. Szczecin: pamiętam tak dokładnie, a nie byłem
w Szczecinie. Myśli kotłowały mi się w głowie. Panował tam kompletny chaos. Powoli
jednak z gmatwaniny obrazów zacząłem odtwarzać tamten dzień.
Trzydziestego pierwszego października. Popołudnie. Rozmawiam na dworcowych
schodach z dziewczyną, Joanną. Potem jestem przy samochodzie… Milicjant oddaje mi
dokumenty. Opierając się o dach samochodu, wypełnia bloczek z mandatami.
– Trzysta pięćdziesiąt. Proszę przygotować pieniądze – mówi do mnie.
Zacząłem grzebać w portfelu. Spojrzałem za siebie. Moja znajoma stoi na schodach.
Przygląda się całemu zajściu. Odliczam trzysta pięćdziesiąt złotych. Daję je milicjantowi.
– Chwila. – Kończy pisać. Podaje mi mandat. Liczy pieniądze.
– Zgadza się. Na przyszłość… Rozumiemy się – salutuje.
Milicjanci odchodzą. Na ramieniu czuję czyjąś rękę. Odwracam się. Naprzeciwko
mnie stoi Aśka.
29
– Co się czepiali?
– Że okna nie zamknąłem. Trzy i pół stówki… poszło.
– Szkoda forsy. Co ci ten gówniarz nie ukradł, to milicjanci zabrali.
– No…
Więc jednak nie rozstaliśmy się na dworcu! Byliśmy potem jeszcze w jakiejś
restauracji! Rozmawialiśmy. Co potem? Co potem? Szukałem gorączkowo kolejnych
obrazów, tak jakbym przeglądał album ze starymi zdjęciami. Umysł podrzucał mi kolejne
sceny. Wsiedliśmy do mojego samochodu. Byliśmy u mnie w mieszkaniu. Pakowałem się?
Nie, nie pakowałem się. Wziąłem tylko pieniądze. Byliśmy jeszcze raz na dworcu. Oddałem
bilet…
„Po kolei” – starałem się ochłonąć. Ciężko chwytałem powietrze. Do Szczecina nie
pojechałem na pewno. Odwoziłem ją do domu. Gdzieś za Lubartów. Skąd wiem, że za
Lubartów? Mówiła o tym w restauracji. Nie w pociągu. Pociąg to tylko moja wyobraźnia.
Przypominałem sobie skrawki rozmowy w czasie podróży.
– Naciągnęłam cię. Mówiąc szczerze, mam wyrzuty sumienia.
– Daj spokój. Pojadę do nich innym razem. Poza tym, w poniedziałek w pracy będę
mniej zmęczony – nieudolnie próbowałem przenieść powód mojej decyzji z jej urody na coś
mało znaczącego. Niesamowite. Chyba ją podrywałem.
– Rozumiem, że znasz drogę? – zaśmiała się. – Chciałabym dojechać dzisiaj do domu.
– Nie sposób zabłądzić – rzuciłem, po czym zapytałem:
– Jaką specjalność chcesz mieć po studiach.
– Na pewno nie chirurgia. Nie lubię widoku krwi – odparła.
Rozmowa toczyła się dość głośno. Trzeba było przekrzykiwać silnik.
– To już niedaleko.
– Do domu? – zapytałem.
– Tak i do TEGO miejsca. Do wsi skręca się kilometr dalej… Chciałbyś go zobaczyć?
– Coś ty! – niemalże krzyknąłem – Co za pytanie?
Zaśmiała się tylko. – Boisz się? – przez dłuższą chwilę milczeliśmy. Z naprzeciwka
nadjeżdżał jakiś samochód. Minęliśmy się z nim. Na liczniku było chyba dziewięćdziesiąt.
Silnik wył dość głośno. W świetle reflektorów, jakieś trzysta metrów przed nami, coś mi
mignęło. W pierwszej chwili wydawało mi się, że to gra cieni. Cień jednak zdecydowanie
30
materializował się. Gwałtownie wcisnąłem w podłogę pedał hamulca. Skręciłem w lewo
kierownicą. Szarpnęło samochodem. Z boku usłyszałem krzyk…
Dwudziesty dziewiąty grudnia. Poniedziałek rano. Milicjanci weszli do sali, postawili krzesła
obok łóżka.
– Możemy zacząć?
Przysłuchiwali się w skupieniu. Opowiadałem ze szczegółami. Byłem pewien, że
pamiętam sekunda po sekundzie całą drogę z Lublina. Obaj notowali to, co mówiłem. Tylko
w chwili, gdy streszczałem rozmowę z Joanną o dziwnym człowieku z rowerem, popatrzyli
znacząco na siebie, tak jakby wiedzieli o czym mówię. W końcu jeden z nich wyjął z teczki
fotografię.
– Czy to z nią pan jechał?
– Tak. – Na zdjęciu była Joanna.
– Chyba domyśla się pan… Pańska pasażerka niestety… Dlatego musimy ustalić
wszystkie okoliczności wypadku.
Szyja mi stężała. Język cofnął się do gardła. Serce rozpędziło się do granic
wytrzymałości. W uszach rozległ się szum pulsującej krwi.
– Ktoś jeszcze był wtedy na drodze? – zapytałem cicho. – Co z nim?
Milicjanci wstali z krzeseł i wyszli na korytarz. Leżałem z oczami wbitymi w sufit.
Zabiłem ją. Myśli napływały z szybkością błyskawicy i każda z nich z łomotem przewalała
się przez mój umysł. Raz się oskarżałem. Zaraz się rozgrzeszałem. Zdawałem sobie sprawę
z ciężaru sytuacji. Milicjanci na pewno już mają coś postanowione. Wypytują mnie tylko,
żeby mnie dodatkowo pogrążyć. Bałem się.
Kątem oka obserwowałem korytarz. Oddychałem ciężko. Milicjanci weszli do sali,
usiedli z powrotem na krzesłach, po czym jeden z nich zwrócił się do mnie.
– Co dokładnie pamięta pan z chwili wypadku. Proszę się spokojnie zastanowić.
– Co mi grozi? – zapytałem łamiącym się głosem.
– Musimy najpierw poznać wszystkie okoliczności wypadku. – Milicjant zastanowił
się. – Co panu grozi? Chyba nic ponad to, co już pan dostał od losu.
– Ale przecież ona nie żyje… I ten cień na drodze…
– My nie ustalamy pana winy czy niewinności. Proszę nam opowiedzieć to, co pan
pamięta z wypadku.
– Pamiętam, że rozmawialiśmy z Joanną, opowiadałem jakąś historię z dzieciństwa.
I wtedy właśnie…
31
– Niech pan mówi.
– Pojawił się z lewej strony, myślałem chyba, że to jakieś zwierzę… Pamiętam, że
pokazywałem to Joannie… coś do mnie mówiła. Chyba: „nie wygłupiaj się” albo coś takiego.
To działo się tak szybko. Zacząłem hamować, ale on cały czas na mnie szedł, prosto pod koła.
Tak jakby chciał, żebym na niego wjechał…
Milicjant siedzący bliżej łóżka skinął głową do tego drugiego. Ten wstał, podszedł do
drzwi i je zamknął. Wrócił na miejsce. Przysunął bliżej krzesło.
– Twierdzi pan, że w chwili wypadku na jezdni znajdowały się osoby trzecie?
– Tak. Myślę, że tak…
– Twierdzi pan, że jakiś cień, pojazdu, zwierzęcia lub człowieka pojawił się na jezdni,
co było bezpośrednią przyczyną wypadku? Ale przecież cień w środku nocy to nic
nadzwyczajnego. Wszystko rzuca cień w światłach samochodów i latarni. To mógł być cień
drzewa.
– Nie, to się poruszało! Nie wierzycie mi? – zapytałem gorzko. – Pomieszało mi się
wszystko.
– No, nie wszystko. Ślady hamowania wskazują, że przed wpadnięciem do rowu
i uderzeniem w drzewo coś pan jednak omijał…
– Tego kogoś – podjąłem.
Milicjant siedzący bliżej łóżka wyprostował się na krześle.
– Nie znaleźliśmy żadnych śladów. Jeżeli ktoś był, musiał się rozpłynąć…
W szpitalu leżałem do marca. Potem rehabilitacja. Powrót do pracy. Ciężko było pozbierać się
psychicznie. Dochodzenie umorzono, ponieważ nie znaleziono dowodów niczyjej winy. Na
szczęście. Nie opuszczały mnie jednak wyrzuty sumienia. Moje kalectwo zeszło na drugi
plan. Swoją drogą, znaleźli się ludzie, dzięki którym szybko, mimo protezy, zacząłem
funkcjonować samodzielnie. Ale noce i dnie przepełnione były obrazem uśmiechniętej,
pszenicznowłosej dziewczyny.
32
Epilog
Latem dziewięćdziesiątego siódmego roku, namawiany przez kolegów, odważyłem się usiąść
za
kierownicą.
Skorzystałem
z
okazji,
że
kolega
prowadził
naukę
jazdy
dla
niepełnosprawnych. Miał odpowiednio oprzyrządowany samochód. Mimo tego, że
obiecywałem sobie nigdy nie wsiąść za kółko, po kilku jazdach na placu wyjechaliśmy na
ulicę. Radziłem sobie dobrze. We wrześniu kupiłem auto. W jednym z warsztatów
w Warszawie został odpowiednio dostosowany do moich dysfunkcji.
Zbliżały się Zaduszki. Siedziałem w pracy. Październik był okropnie zimny. Na
początek listopada synoptycy zapowiadali opady śniegu. Siedziałem przy biurku. Bazgrałem
długopisem po kartce. Przypomniałem sobie tamto jesienne popołudnie, kiedy szykowałem
się do Szczecina a skończyłem w rowie za Lubartowem. Przypomniałem sobie Joannę.
Gardło, jak zwykle, ścisnęło mi się. Tętno przyśpieszyło. Przez te ponad dziesięć lat nie
odważyłem się pójść na jej grób. Zawsze było jakieś wytłumaczenie. Najprościej było
powiedzieć – nie ma czym jechać. Teraz było. Trzydziestego pierwszego października po
południu kupiłem kwiaty, dwa duże znicze. Wsiadłem do samochodu. Wyjechałem z Lublina.
Lał deszcz. Widoczność na drodze była kiepska. Ruch nie był zbyt duży. Do
Lubartowa owszem, jechało sporo samochodów. Jak skręciłem w stronę Parczewa, było
luźniej. Przejechałem przez most. Najpierw chciałem znaleźć miejsce wypadku. Tam zapalić
lampion. Później miałem pojechać na cmentarz, w tej małej wiosce, skąd pochodziła Joanna.
Dojeżdżałem do TEGO miejsca. Zwolniłem. Zatrzymałem samochód. Włączyłem światła
awaryjne. Wysiadłem z samochodu. Przeszedłem kilkanaście metrów. Po lewej stronie
zobaczyłem mały drewniany krzyż. „To tu” – pomyślałem. Wróciłem do samochodu.
Wziąłem znicz i zapałki. Zacząłem przypominać sobie chwile z wypadku. Zszedłem ostrożnie
z pobocza. Postawiłem znicz. Zapaliłem. Z bijącym mocno sercem, zmówiłem cicho
modlitwę. Za plecami przejechał samochód. Krople wody spadły na moją głowę. Odwróciłem
się, żeby spojrzeć na szosę. Przed moim samochodem, w świetle migających pomarańczowo
świateł zobaczyłem mężczyznę w długim, ciemnym płaszczu. Przechodził przez szosę,
prowadząc rower.
33

Podobne dokumenty